Kociak miauczał. Co było oczywiście naturalnie i nie powinno nikogo dziwić, ale reszta chłopaków mieszkająca w domu na ranczu zgłaszała głośne sprzeciwy w związku z tą kocią kakofonią w środku nocy, nieznośnie piskliwą i niepozwalającą w spokoju zasnąć.
Kociak miauczał, ale tak intensywnie i płaczliwie tylko od wyjazdu Bashara.
Z czasem było coraz lepiej, Emil przyzwyczaił się do nowego składu pracowników i gdy jego oraz Dantego ulubiony weterynarz nie wracał kolejne tygodnie, nocne wołania do łagodnych, lekarskich rąk, do smukłych kolan, na których było tak wygodnie, siłą rzeczy zmieniły się w zwykłe, senne pomrukiwania na posłaniu albo na łóżku kowboja, gdzieś między jego silnymi, ciepłymi nogami. W końcu kot zaakceptował zmiany, lecz te pierwsze dni były ciężkie dla nich obu.
— No już, Emilek, już… — mruknął zmęczonym głosem Dante do maleńkiego urwisa, pytającego raz po raz swą kocią mową, gdzie podziewa się Bashar, dlaczego nie przyjdzie pogłaskać go po łebku, czy to on przyniesie jutro mu jedzenie. Mężczyzna starał się być silny, trzymając jakoś w kawałku swe rozdarte serce, choć te smutne wołania Emila brzmiały tak podobnie do jego własnych.
Chłód środka nocy bezlitośnie wdzierał się pod ubranie, męczył dreszczem rozespane ciało, ale Norbi dał jasno do zrozumienia Dantemu, że chociaż Emil jest wciąż młody i niewychowany, to nie może pozwolić, żeby jego kocie fanaberie zaburzyły normalne funkcjonowanie reszty rancza. Tak więc mężczyzna zarzucił na ramiona wełniany płaszcz, do tego koc z frędzelkami, a spodnie osłonił skórzanymi czapsami, i wyszedł na werandę głównego budynku, czule trzymając przy piersi płaczącego kociaka.
Jeszcze niedawno długie godziny w tych dwóch bujanych fotelach Dante potrafił przesiedzieć z Basharem, teraz głównie on sam okupował to miejsce. Poprawił koc na barkach, po czym powoli rozsiadł się na siedzisku, otulony od tyłu słabym światłem pojedynczej latarenki.
— Cichutko, Emilek… — szepnął, układając zwierzaka w zgięciu ramienia, sięgając palcem tego wąskiego czółka. Podrapał je delikatnie, oczka jasne i drobne jak małe groszki przymknęło się leciutko, miauczenie trochę przycichło. Dante uśmiechnął się, ciesząc się z tego małego postępu, lecz mroźny błękit wciąż spoglądał z bólem na mruczka, patrzył nieobecnym wzrokiem na jaśniejące na niebie gwiazdy, niegdyś cieszące spojrzenie kowboja.
Ranczo wymagało nieustannej pracy i skupienia, nie było czasu na głęboki smutek, mimo że Dante właśnie tego najbardziej pragnął w tym momencie – zagrzebać się w swojej pościeli, tuląc do piersi kota, którego uratował Bashar i wyjeżdżać na wielkie połacie ziemi tylko po to, żeby pozwolić wnętrzu znaleźć względną równowagę po wyjeździe tego jednego mężczyzny. Dzień wstawał i męczył pracą, noc zapadała i pozwalała odpocząć, rytm pozostał ten sam, a i wszyscy zachowywali się prawie tak, jakby i ludzie byli nadal ci sami. Tylko piszczący Emilek zdawał się rozumieć, przez co Dante przechodził.
Złote loki opadły na drobne ciałko, gdy mężczyzna zniżył głowę, opatulił mocniej zwierzaka.
— Wróci do nas — odparł z niezachwianą pewnością, śmiejąc się cicho i ospale na miauknięcie Emila. — Poczekamy, nie?
Hefajstiona znów dopadła kolka. Dante najpierw myślał, że oszaleje ze stresu przez całkiem szybką powtórkę z rozrywki, a potem, że zaciągnie za kołnierz tego idiotę nie weterynarza do biura Norberta w środku nocy i poprosi o formalne pozwolenie sprania go na kwaśne jabłko. Mężczyzna na początku uznał, że kowboj jest zbyt przewrażliwiony po ostatnim razie i dopiero gdy Dante zaczął krzykiem wskazywać mu wczesne symptomy i kazać mu podać leki zwierzęciu, ten ruszył swoją leniwą dupę i cokolwiek zrobił.
Ilekroć rumak parskał, a jego kowboj słyszał niestety dobrze znane nuty bólu w tym dźwięku, coś ściskało się jeszcze mocniej w szerokiej piersi i nie chciało puścić. Zmartwienie przygniatało silne barki, spojrzenie instynktownie szukało wsparcia po drugiej stronie końskiego łba, lecz odnalazło jedynie obcą twarz pokładającą się na belach siana.
— Jeśli ma takie problemy z tymi kolkami — mruknął weterynarz, ziewając przeciągle — to może łatwiej by było go uśpić i znaleźć sobie innego konia.
Strach, niepokój o wierzchowca, zmęczenie – to wszystko momentalnie zeszło na drugi plan, wyparte czystą furią w mroźnobłękitnych oczach. Dante pociągnął za kantar Hefajstiona, koń próbował stawiać lekki opór, lecz w końcu posłuchał, poczłapał za kowbojem.
Szarpnął łbem, spłoszony, gdy Dante gwałtownie złapał za przód koszuli weterynarza, uniósł go nad belę. Mężczyzna wytrzeszczył oczy, ułożył dłonie na grubym nadgarstku.
— Bashar by nigdy czegoś takiego nie zaproponował — wycedził przez zęby, ale imię drogiego jego sercu weterynarza wybrzmiało jakoś łagodniej.
— Tylko mówię — próbował się bronić facet.
— To zamknij mordę — polecił mu Dante, rzucając go z powrotem na siano — jak nie masz nic mądrego do powiedzenia.
Mężczyzna odkaszlnął, wygładził swoje ubranie, popatrzył z przestrachem na kowboja.
— I-idę spać — wydukał, zbierając prędko swoje rzeczy. — Obudź mnie, jak coś będzie się działo. — I czmychnął, zostawiając Dantego samego z biednym Hefajstionem przy bladym świetle lampki.
Kowboj westchnął, oparł skroń o spoconą szyję rumaka, starając się nie potykać o własne nogi, nie załamać przez chorego konia i brak Bashara.
— Emil!
Szaremu urwisowi załączył się młodzieńczy bunt czy inna potrzeba odkrywania świata na własną łapę, bo Dante znajdował go w coraz to dziwniejszych miejscach, na różnych wysokościach i bawiącego się, czym popadnie, od źdźbeł siana po kuchenne przybory i jeździecki osprzęt. Przy czym, oczywiście, Emil nie zamierzał w żadnym wypadku przyznawać się do tego, że wlazł gdzieś i teraz boi się zejść, a widok znajomego kowboja czekającego, żeby go ewentualnie złapać, wcale nie uspokaja kociego serduszka, tylko rozprasza.
Dzisiejsza wyprawa opierała się na zwiedzaniu siodlarni i Emil musiał wejść na siodła zawieszone pod samym sufitem. Jak tego dokonał, Dante nie miał pojęcia, nie obchodziło go to nawet. Po prostu chciał, by kot już zszedł i był bezpieczny.
Emil miauknął piskliwie, rozejrzał się na wszystkie możliwe strony, a kiedy zdał sobie sprawę, że musi zejść mniej więcej tak, jak tu wlazł, łapki przygotowały się do skoku na niższy poziom z siodłami. Niestety skóra okazała się zbyt gładka, kociak się poślizgnął, nie wylądował dobrze na drugim siodle i spadł. Prosto w kowbojskie ramiona.
Dante westchnął głośno, poczuł, jak kolana się pod nim uginają, gdy stres odpuścił momentalnie.
— No naprawdę — mruknął, wychodząc z siodlarni — jak Bashar wróci i zobaczy, jak ty fikasz, to przecież mi łeb zmyje, bo od kogo innego miałbyś się tego nauczyć. — Emilek przekręcił się na jego ręce, spojrzał niewinnie w mroźnobłękitne oczy. Mężczyzna wymierzył w niego palcem. — Nie patrz tak na mnie.
Ktoś przebiegł mu nagle przed nosem, Dante przystanął, rozejrzał się po podwórku. Pory obiadowej jeszcze nie było, ale wszyscy jak jeden mąż oderwali się od swoich zadań i otoczyli pojedynczego jeźdźca, wywołującego po kolei nazwiska, bo przecież ranczerzy byli tak spragnieni słów zawartych w listach, że nie pozwolili konnemu nawet zsiąść z wierzchowca. Szeroki uśmiech, piękny i szczery, który wywoływała tylko jedna osoba, rozjaśnił twarz Dantego.
— Bashar — powiedział czule, jakby mruczał imię mężczyzny tuż przy jego uchu, i pobiegł po swoją kopertę, ściskając przy piersi Emilka.
Potem rozsiadł się na swoim łóżku, dorastającego urwisa ułożył sobie na torsie, pozwalając mu bawić się pasmami złotych loków, sam zaś zaczął czytać na głos pozdrowienia słane przez Bashara, by i kociak mógł się nimi nacieszyć, i prawie, prawie czuł, że weterynarz jest tutaj z nim, przytulony do jego boku.
Krowia kakofonia potrafiła doprowadzić do szału, lecz Dante żył z nią już za długo, żeby robiła na nim jakiekolwiek wrażenie. Cielaki wyrosły już na tyle, że przyszedł czas oznakowania ich symbolem rancza, więc zewsząd było słychać zdenerwowane muczenie i kopanie w płot, gdy stado zagonione w specjalny labirynt z płotów do segregowania bydła wedle potrzeb zgłaszało głośno swój sprzeciw. Kowboj machinalnie prowadził zwierzęta do odpowiednich zagród, wyłapywał uciekinierów, lecz w jego pokrzykiwaniach brakowało werwy, ginęły gdzieś pośród głosów chłopaków.
Osiem miesięcy. Mijała właśnie ponad połowa tej katorgi, a dłużyła się tak, że Dante miał wrażenie, że zbiera baty od losu już od lat. Listy pomagały, były jak chłodny okład na rozgorączkowane czoło, natłok zaś pracy na ranczu pomagał zwyczajnie momentami nie myśleć i nie czuć, jednak zawsze przychodziła chwila wytchnienia, a te Dante poświęcał wyłącznie Basharowi. Czy nikt mu się nie naprzykrza na zajęciach? Czy jest bezpieczny wieczorami? Czy je dobrze i nie przepracowuje się? Czy jego serce czuje to samo, poza przemożną tęsknotą, co te kowbojskie?
— Skup się, Dante!
Krzyk Zapałki zaskoczył go, mężczyzna złapał mocniej wodze Hefajstiona, machinalnie próbując pokazać, że coś jednak robi.
— Co? — burknął.
Zapałka minął go kłusem, jego narowisty rumak nie omieszkał spróbować dziabnąć złotego wierzchowca.
— Wpuściłeś cielaka do matek.
Dante chciał wyłowić młodego, ale drugi kowboj już sobie radził, pozostał więc na swoim miejscu, zgarbiony w siodle. Musiał coś ze sobą zrobić. Musiał coś powiedzieć Basharowi, inaczej nie przetrwa tych kolejnych miesięcy, pozostawiając swoje głębsze wyznania zamazane za każdym razem czarnym kleksem.
Bashar, mój ulubiony panie doktorze,
Cieszę się bardzo, słysząc tyle dobrych wieści z naukowego frontu. Jestem pewny, że rozjebiesz śpiewająco wszystkie te egzaminy i poskładasz prowadzących swoimi wynikami. Nie mogę się doczekać, gdy pokażesz mi w końcu swój certyfikat i będziemy świętować Twój powrót. Odkryłem nowe, urokliwe trasy przejażdżek konnych, będą Ci się podobać. Emilka głaszczę tyle, że zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem chłopak zaraz nie wylinieje przeze mnie. Powtarzam mu regularnie, że jego drugi tata ma się dobrze i martwi się o jego zdrowie, więc jedz młody tę rybę i nie rób znowu bałaganu w kuchni.
Tęsknię za Tobą. Wiem, że piszę o tym zawsze, ale tak zawsze się czuję – niepełny bez Ciebie, wyziębiony chłodem, który tylko Twój uśmiech może przegonić, obrażony na krajobraz pozbawiony piękna Twoich oczu. Myślę o nas dużo, o tym uczuciu, które sprawia, że nie umiem normalnie zasnąć bez Ciebie. Że chociaż wiem, że nie wyjdziesz nagle zza rogu, ja i tak wypatruję wszędzie Twojej twarzy. Słowa, przed którymi wzbraniałem się całe życie, same cisną mi się na usta, gdy chodzi o Ciebie. Będą chyba pierwszymi, które wyszepnę do Ciebie, ściskając Cię w moich ramionach.
Nigdy tak się nie czułem przez kogoś. Ty wywróciłeś całe fundamenty mojego świata i postawiłeś je na nowo. Jesteś najlepszym, co mnie spotkało.
Uśmiecham się na myśl o dniu, gdy w końcu się zobaczymy. Chcę już Cię przytulić, ucałować, pokazać, jak Emilek wyrósł. Chcę po prostu być przy Tobie.
Odszedł niedawno z rancza jeden pracownik, dość spora kwatera się zwolniła i trochę nie mogę przestać się zastanawiać nad tym, czy my kiedyś dostaniemy szansę w takiej zamieszkać. Razem. Wiadomo, jeszcze nie teraz, a Ty nie musisz się na nic zgadzać, jednak podoba mi się ten pomysł. Mam nadzieję, że Tobie też.
Przyszłość jest wielką niewiadomą, ale jakoś łatwiej mi stawić jej czoło, gdy widzę w niej Ciebie.
Ten niemożliwy kowboj, oddany po wsze czasy Tobie
Tydzień po skreśleniu drżącą dłonią listu Dante ledwo zapamiętał. W jego odczuciu nie robił nic, poza zamartwianiem się. Szyja zaczęła go boleć od wykręcania się co chwila w stronę drogi, jedzenie połykał, byle znów znaleźć się na zewnątrz i wypatrywać konnego z torbą, w myślach czytał własne słowa raz po raz. Może przesadził i trzeba mu było wytrzymać do powrotu Bashara. A może, podpowiadała ta skromna iskierka nadziei i ciepła, weterynarz napisze, jak czeka niecierpliwie na moment usłyszenia kochliwego głosu swego kowboja?
Okazało się, że nie listowną odpowiedzią powinien był się przejmować.
— Do Selachiniusa powinien być zaadresowany — odparł, starając się brzmieć normalnie, spokojnie, próbując przełknąć gulę w gardle. Został sam przy jeźdźcu, reszta pracowników już rozeszła się ze swoimi kopertami.
— Nie mam nic. Przykro mi — rzucił mężczyzna, jakby w istocie tak było.
Kurwa, zawalił, i także tym razem okazał się porażką, za jaką tyle osób go miało. Bashar nic mu nie wysłał. Nie chciał do niego pisać. List nie przyszedł następnego tygodnia ani miesiąca, ale Norbert dostawał korespondencję od weterynarza. Tylko on spotkał się z ciszą.
Idiota. Skończy kretyn i zakuty łeb wpatrzony w siebie. Krzyczał, bezsilny wobec serca, którego zbrodnią było kochać za mocno, bezsilny wobec tęsknoty, którą przelał na papier. Nigdy nie wiedział, kiedy się zamknąć, żeby nie przekroczyć granicy.
Drzazgi kaleczyły dłonie, drewno cięło skórę, lecz Dante bił i bił słup w stajni, wrzeszcząc i klnąc. Czerwień barwiła brąz, a on uderzał jeszcze mocniej, jeszcze gwałtowniej, bo im więcej szkarłatu, tym więcej bólu, tym łatwiej szło zapomnieć o obracającym się w środku piersi nożu.
Przestał widzieć, gdzie uderza, świat się rozmazał. Upadł na kolana, bo gniew na siebie samego przeszedł w gorycz, a ta nie trwała na prostych nogach. Ona zwijała ciało w marny kłębek, skręcała żołądek i dusiła płuca, póki nie miało się odczucia, że nic już w środku nie zostało.
Drobne, kocie łapki podeszły do niego bezszelestnie, oczka przebiegły po wstrząsanym płaczem ciele, po palcach wpijających się boleśnie w barki.
Emil miał już dziewięć miesięcy. Kiedyś mieszcząca się w jednej dłoni kulka musiała być teraz podtrzymywana obiema. I tak, jak Dante troszczył się o niego, gdy maluch walczył o przetrwanie, tak teraz kociak próbował odwdzięczyć się równą troską, zlizując szorstkim językiem krew z popękanych knykci.
Bashar
Przepraszam. Przepraszam, że jak zwykle zjebałem. Napisałem za dużo, a nie powinienem był wywierać na Tobie presji odpowiadania na to. Po prostu tęsknię każdego dnia, męczę się tutaj, nie mogąc objąć Ciebie, wspomnienia z Tobą i marzenia o nas są jedynym, co mam. Niezmiennie pragnę tego, o czym pisałem w poprzednim liście, ale możemy na razie o tym zapomnieć, jeśli tak będzie łatwiej. Porozmawiamy o tym kiedy indziej. Przepraszam, jeśli w ogóle nie chcesz o tym rozmawiać. Nie musimy. Ale potrzebuję chociaż zobaczyć się z Tobą. Wierzę, że Ty również tego chcesz.
Proszę, odpisz, powiedz, że wrócisz. Wróć do mnie, tak jak ja od Twojego wyjazdu wracam nieustannie myślami do Ciebie. To, co jest między nami, nie jest stracone, prawda?
Wiesz, że tylko jedna osoba błagałaby w ten sposób o Twoją bliskość
Słyszał rwanie kopert, szelest wyciąganych kartek, ciche westchnienia, gdy chłopaki oddalali się w swoje bezpieczne kąty, żeby przeczytać o ostatnich przygodach na rynku swoich bliskich, patrzeć na czułe słowa od drugiej połówki, przyciskać do piersi listy, które pachniały ledwo, ale jednak, perfumami.
Dwa razy kazał listonoszowi sprawdzać swoją torbę, czy na pewno nie zaginęła gdzieś w niej jeszcze jedna koperta z adresem rancza. Nic jednak nie miał, Bashar nie odpowiedział, Dantego zaczęła zjadać panika.
Co, jeśli Bashar już nie pisze, bo nie musi? Bo nie ma w planach wracać i nie ma z czego się tłumaczyć kowbojowi, którego prawdopodobnie już nigdy więcej nie zobaczy? Wystarczyło, żeby napisał Norbertowi, że odchodzi, może już to zrobił, przecież szef rancza dostawał nadal listy od niego. Weterynarz miał co robić w mieście, a on powinien uszanować jego decyzję o zerwaniu nieprzyjemnie ciążącego mu kontaktu.
Czekam, ale ból wywołany brakiem odpowiedzi od Ciebie zaczyna odbierać mi rozum.
Nienawidzę słońca, które rozświetla drogę na ranczo, bo nie widzę na niej Ciebie. Nienawidzę księżyca, który zerka co noc w okna Twojej sypialni, bo nie mogę dotknąć Twojego policzka, tak jak on to robi swoim blaskiem. Nienawidzę siebie za słowa, które w przypływie tęsknoty napisałem. Były szczere. Były nachalne.
Oddałbym wszystko, by móc choć jeszcze jeden raz spojrzeć na Ciebie. Zabiłbym dla pocałunku.
Ostatnią wyprawę z częścią stada udało się przeprowadzić bezproblemowo, było co świętować – brak urazów wśród kowbojów, brak strat w bydle, tylko czysty zysk z udanego biznesu. Grupa powróciła szczęśliwie na ranczo, wymyła się normalnie w wannach, zjadła obiad złożony w końcu ze świeżego mięsa, gotowanych marchewek i rano zebranych jajek. Nic dziwnego, że rozpalono ognisko wieczorem i wszyscy rozsiedli się wokół niego z butelką ulubionego alkoholu. Wszyscy poza Dantem.
Siedział pod oknem zaplecza gabinetu weterynarza, bez ładu i składu szarpiąc za struny gitary. Zapałka pewnie już by go zjechał, że mógłby wybrać jeden kawałek i po prostu go zagrać, ale tutaj pstrykanie ognia i śmiechy chłopaków były odległe, został tylko on i jątrząca się w sercu rana.
Coś miauknęło zza okna, Dante uśmiechnął się lekko. I Emilek.
Kociak zeskoczył na ziemię, otarł się o silną dłoń, wszedł zgrabnie na kowbojskie nogi. Tak naprawdę to bardziej już robił się z niego pełnoprawny kot, ganiający za myszami i bezlitosny w swoich łowach dzięki całkowicie wyrośniętemu uzębieniu. Bashar martwił się, czy Emil będzie go pamiętał, ale poznanie tego urwisa też będzie nie lada wyzwaniem.
Dante zamrugał pospiesznie, przeganiając pieczenie z oczu, starł dłonią to, co zdążyło się zebrać w kąciku. Zdał sobie sprawę, że o tym właśnie pisał Bashar w jednym z ostatnich listów, które kowboj otrzymał.
— Przepraszam, Emilek — szepnął łamiący się głosem, chociaż zwierzak nie mógł wiedzieć, za co Dante go przeprasza, czemu szlocha przez ściśnięte gardło. Jak w ogóle mężczyzna miał mu wytłumaczyć, że prawdopodobnie doprowadził do tego, że jego ulubiony weterynarz nie przyjedzie? Kociak znów miauknął, tuląc się do silnej nogi i zerkając wyczekująco na gitarę.
Gdy Emil miał ledwie parę tygodni, Dante zaczął przygrywać mu różne melodie i prędko odkrył, że kotek nie tylko uwielbia ich słuchać, ale i łatwo zasypia przez nie. Mężczyźnie odechciało się już dzisiaj grać, lecz ten szary łobuz wyglądał tak słodko, układając się na jego nogach, że nie był w stanie mu odmówić. Palce sięgnęły strun, Dante odetchnął.
Ciche gwizdanie poniosło się po tyłach gabinetu, a spokojna gra na gitarze dopełniła wolnego utworu, do którego Dante zatańczył kiedyś z Basharem. Ciepło płynące prosto z piersi ogrzało lewy bark, tam, gdzie weterynarz ułożył swoją głowę, otuliło łopatki, na których spoczęły smukłe dłonie. Emilek przymknął oczka, szary łebek niebezpiecznie przechylił się w bok, a policzki Dantego w ciszy wilgotniały od łez.
Jeszcze więcej kopert piętrzyło się przy jego łóżku, każda zawierająca krótki list, kartkę wyrwaną prosto z jego zakochanego wnętrza, które bardzo powoli i boleśnie oswajało się z myślą, że może czas było zaakceptować sygnały Bashara.
Norbert pozwolił mu wysłać tylko jeden z tych listów.
Pamiętasz, że zostawiłeś na ranczu koszulę? Nie wiem, czy zrobiłeś to specjalnie, ale praktycznie wyrwałem ją z rąk tego zastępczego weterynarza, gdy ją znalazł w Twojej szafie i przyniósł do jadalni. Nałożyłem ją na poduszkę. W nocy płaczę do Twojego zapachu. Na szlaku nie potrafię zasnąć bez niego.
— Kolejny? — burknął Norbert, unosząc zmęczone, lekko poirytowane spojrzenie znad ksiąg rachunkowych na kopertę, gdy tydzień później prośba o nadanie listu powtórzyła się.
Słabe płomienie paru świec trzymających się na starym świeczniku rozświetlały jedynie biurko. Kowboj stał skąpany w ciemnościach, mrok tulił się do ogorzałej twarzy, gładził strąki brudnych włosów i popękane, zaciśnięte wargi. Tylko to już Dantemu pozostało – zimny dotyk ciszy i pustki.
— Ostatni — szepnął.
Kocham Cię, Bashar, i już zawsze będę, nawet jeśli Ty przestałeś kochać mnie.
Może, gdyby los był łaskawszy, to pisałby to Twój jedyny,
Dante
Płot najdalej wysuniętego na północ pastwiska rozwalił się, ktoś musiał pojechać, przybić z powrotem obluzowane belki, jedną całkowicie wymienić. Dante zgłosił się od razu.
Patrzyli na niego, wszyscy znający go kowboje zebrani przy podłużnym stole jadalni, a on odmawiał pochwycenia zdziwionych spojrzeń, zobaczenia w nich pytań, na które nie miał odpowiedzi. Odmawiał powędrowania za ich wzrokiem w stronę kalendarza i przypomnienia sobie, dlaczego obecny tydzień zamalowano na czerwono, zaś wypisane nad nim litery układały się w imię rozpoznawane przez niego po samym kształcie. Coś w nim czuło, wiedziało, że ten wyczekiwany moment nastał, lecz Dante ostatnimi miesiącami robił wszystko, byle stracić rachubę czasu – wykańczał się pracą, kładł o różnych porach, budził o jeszcze dziwniejszych, dzień stawał się nocą, noc dniem, czasami w ogóle nie sypiał, czasami nie jadł. Stał, dopóki palący ból spracowanych mięśni nie zwalał go z nóg; pił, dopiero gdy suchość w gardle nie pozwalała mu wypowiedzieć koherentnych słów. Tnąc skórę z krowiego truchła, zastanawiał się, czy dałby radę tym samym nożem zdrapać datę wyrytą w złamanym sercu.
Lepiej tak, niż wyglądać czegoś, co równie dobrze mogło po prostu nie nadejść.
Więc to, że pierś kłuła od paru dni mocniej, przestało mieć znaczenie. Czy naprawdę kiedykolwiek bolało mniej? Skrajne wyczerpanie zlało jego życie w jedno przykre pasmo, bez miesięcy, bez tygodni. Bez dni, na które mógłby czekać.
Norbert zawiesił na nim dłużej wzrok, zwróciwszy uwagę na reakcję reszty chłopaków. Dante nie miał mu nic więcej do przekazania poza swoim pustym spojrzeniem.
Pięć miarowych uderzeń młotka i gwoździe siedziały stabilnie w drewnie. Ledwie chwila, parę sekund i trochę uwagi, by nie trafić w palec, ale południe i tak zdążyło zastać go przy pracy, paląc w kark i ramiona. Dante sapnął, wyprostował się, spojrzał po pozostałej długości płotu, która wymagała wciąż naprawy. Krowy dokonały większych szkód, niż się spodziewał, jak nic przesiedzi tu do obiadu. Kowboj poprawił młotek w okrytej rękawicą dłoni, przedramieniem starł pot z czoła, wrócił do pracy, pozwalając umysłowi odpłynąć w błogie otępienie przez ból pleców, nóg oraz rąk i tempo prostego zadania.
Nie zauważył Virgila, nie od razu. Skupiony na wbijaniu gwoździ, Dante podniósł głowę, gdy stukot kopyt pędzącego konia był już gdzieś na linii prostej od niego. Przyjaciel poganiał wierzchowca, jakby ścigał przód spłoszonego bydła i próbował je zatrzymywać. Virgil strzelił oczami w bok, przyuważył złotego rumaka Dantego pasącego się niedaleko płotu. Zmienił nieco kurs, zakręcił lassem nad głową i bez problemu zarzucił je na szyję zwierzęcia, ściągając je do właściciela.
— Wsiadaj — wysapał Vi, zatrzymując ostro oba konie przed drugim mężczyzną, aż piach wzbił się w powietrze. Dante zmarszczył brwi.
— Co?
— Wsiadaj i jedź na ranczo — odparł, ściągając niezgrabnie linę z szyi Hefajstiona. Oddech uciekał mu co i rusz, pierś nie mogła się uspokoić.
— Vi, mam jeszcze…
— Ja skończę — uciął. — Ty jedź.
Dante spojrzał na śniadą twarz, próbując wyczytać z niej powód tego szaleńczego cwału, stanowczego polecenia, ale w zaczerwienionych wysiłkiem rysach znalazł tylko ponaglenie. Wspiął się więc na siodło, nie widząc sensu w zadawaniu kolejnych pytań, poprawił stopę w strzemieniu…
— Jedź! — krzyknął wtem Virgil, z otwartej dłoni waląc w koński zad.
Hefajstion wierzgnął i pognał przed siebie, Dante ledwo zdążył pochwycić wodze.
Był drobnym punktem, rozmytą w palącym słońcu plamą, ruchomym elementem na tle dyliżansu. Był podobny do mirażu, majaczącego gdzieś w oddali obrazu, złudnego marzenia, że gdy wzgórza się skończą i koń wpadnie między zabudowania, on wciąż będzie tam stał, a świetlna ułuda nie zabierze go tak, jak nauki w wielkim mieście uczyniły to rok temu. Był wszystkim, co Dante pragnął ujrzeć.
Pędził i gnał, krzyczał i wodzami zmuszał Hefajstiona do gonienia cwałującego serca swego jeźdźca, choć dzielny wierzchowiec nie miał za sobą spiętrzonej fali miesięcy wypełnionych samotnością, tęsknotą, bólem rozłąki, cierpieniem odrzucenia, która pchałaby go z niepomierną prędkością ku osobie z kowbojskich snów, na powrót stworzoną z krwi i kości, nie ze wspomnień i muskanego opuszkami powietrza.
Był tam, a Dante pędził i gnał do niego.
Ile razy ta scena przewinęła się w jego myślach, słodka kołysanka przez tyle miesięcy układająca go do snu. On, dopiero wybudzony, pijący kawę na werandzie, nagle zrywa się do biegu, bo powóz zajechał wcześniej, niż było to planowane. Szarpie na drzwiczki, nim woźnica się zatrzyma, wręcz dusi uściskiem pana doktora jeszcze w środku. Albo upada plecami na ziemię, bo ktoś również nie mógł wytrzymać i rzucił mu się na szyję. Gdyby siedział na koźle, Dante podjechałby, zgarnął go na swoje siodło i zabrał ich galopem do sadu, legnął na resztę dnia pod jedną z jabłonek, ściskając w ramionach najcenniejszy skarb tego świata. Zawsze śmiali się, zawsze uśmiechali i łapali łapczywie tego drugiego w swoje objęcia w jego wizjach.
Nigdy nie przypuszczał, że rozegra się to w ten sposób.
Kopyta Hefajstiona zaryły w ziemię, koń niemalże przysiadł na zadzie, zatrzymany tym silnym ramieniem i stanowczym dosiadem. Kowboj, który wysiadywał najgorzej brykające rumaki, posyłany do zajeżdżenia najcięższych przypadków i spokojnie wygrywający preriowe wyścigi obłąkańczym biegiem, zwalił się na ziemię ze stojącego zwierzęcia, bo nie wyjął w całości buta ze strzemienia.
Co za żałosnym, pozbawionym wesołości śmiechem jego własnego serca było przypomnienie sobie o złotych kolczykach oglądanych u jubilera, o ciepłych wyobrażeniach dnia, gdy padłby dokładnie tak samo w piach, niepomny na brud niszczący świeżą koszulę, bo ukochany przewróciłby swego klęczącego kowboja i szeptał słodkie zapewnienia o miłości do ucha. Pragnienie tak odległe, tak nieśmiałe, nagle stanęło mu bardzo wyraźnie przed oczami. Miał wrażenie, że dusi się, zrozumiawszy, jak czcze to było teraz marzenie.
Pozwól mi być częścią twojego życia.
Pozwoliłbym ci być nim całym.
Dante uniósł powoli głowę.
Bashar nie zmienił się wcale, jakby tamto pożegnanie na stacji wydarzyło się wczoraj, a to zabolało mocniej, niż Dante mógłby przypuszczać. Bo wtedy jeszcze czuł się chciany, wiedział, że choć rozdzielą ich wielkie odległości, on będzie wytrwale czekał, a weterynarz wróci i weźmie go za rękę tak, jak zawsze to robił. Teraz te smukłe palce nie rwały się do starcia pyłu z policzka, lecz przejeżdżały po szarym, pręgowanym futrze Emila, kręcącego się radośnie między nogami przykucniętego mężczyzny. Kot sięgał już spokojnie ugiętych kolan. Najsłabszy z miotu, uratowany dzięki Basharowi kociak, stał się dorosłym łobuzem, postrachem mysz na ranczu i miłośnikiem konnych przejażdżek. Dante zauważył też, że nie lubił obcych, więc gdyby weterynarza nie poznał, przycupnąłby gdzieś na płocie w bezpiecznej odległości. Ale dla niego ten Bashar był nadal ich Basharem.
Spojrzenia spotkały się i wszystko wróciło. Późne wieczory w stajni. Wspólna praca na ranczu. Pasujące idealnie do siebie dłonie i te pierwsze nieśmiałe zerknięcia mroźnobłękitnych oczu na usta doktora, jakby był młodym chłopcem dopiero co poznającym, czym była bliskość drugiej osoby.
Dantejskie serce zabiło mocniej i czekało na odpowiedź. Bashar nie drgnął. Zaczął jedynie podnosić się, nie odrywając wzroku od kowbojskich oczu, a Dante poszedł w jego ślady, zastanawiając się, ile jeszcze da radę wstrzymywać łzy, kiedy krew pójdzie z przygryzanej wargi.
Ściągnął kapelusz, ścisnął wysłużone okrycie w brudnych dłoniach, nagle wstydząc się siebie. Jeśli Bashar nie zmienił się, to jak on musiał dla niego wyglądać? Twarz wiecznie ozdobiona uśmiechem od jakiegoś czasu znała jedynie grymasy oraz obojętność, szczęka zaciskała się tak długo, aż drętwiała. Dante nie miał motywacji, żeby myć włosy, toteż nie złoto, a siano skręcało się na jego ramionach, nie miał siły golić zarostu, gdy przestało komukolwiek zależeć na ujęciu w dłonie jego policzków. Starał się nie patrzeć w lustro, bo zerknięcie w wyblakłe oczy i ciemne cienie malujące się pod nimi przypominało mu o jego wieczornych, tęsknych myślach.
Czy Bashar widział mężczyznę, którego darzył uczuciem, czy wrak, któremu słusznie odmówił?
Doktor posłał mu wystudiowany, profesjonalny uśmiech i Dante rozpadł się na kawałki.
Nie tak weterynarz uśmiechał się do niego, nie tak witał. Ten uśmiech był znany Norbertowi, gdy dziękował Basharowi za kolejny świetny tydzień pracy, to wygięcie warg widział woźnica, zawiadowca ze stacji, widzieli ludzie z branży. Ale on odkrył tę drugą stronę, przecież muskał delikatnie ustami roześmianą twarz Bashara, wsłuchiwał się w miękkie tony głosu mężczyzny, ofiarowane tylko jemu. Był jego Dantem. Dlaczego przestał być jego Dantem?
Musiał mu powiedzieć. Prosto w twarz i szczerze Dante chciał usłyszeć „nie chcę cię już”. Nawet jeśli miałoby go to zniszczyć gorzej niż cisza, potrzebował pozbyć się tej niepewności. Bo skoro Bashar przestał odpowiadać na jego listy, skoro traktował go tak chłodno, to czemu część obojętnego muru skruszyła się i w rubinie Dante dojrzał nagle głęboki smutek?
— Panie doktorze! — krzyknął niespodziewanie Norbert, wyciągając słowa prosto z jego ust. — Dzień dobry!
Obejrzeli się oboje na właściciela rancza, lecz tylko kowboj odwrócił z powrotem wzrok, by spojrzeć na szlachetnie zarysowany profil. Ta krótka chwila, ich pierwsza od roku, minęła bezpowrotnie.
Norbert szczerzył się tak, jak zwykle to robił po dobiciu udanego targu lub zobaczeniu efektów swoich inwestycji. Zmierzał raźnym krokiem do weterynarza, ten zaś wydawał się gotów już wyłącznie trzymać spojrzenie na biznesmenie, byle nie popatrzeć znów na Dantego.
— Bashar, dobrze cię widzieć… — odezwał się, chwytając dłoń doktora i potrząsając nią energicznie. Objął Bashara przyjacielskim ramieniem, pociągnął go w stronę domu. Kowbojowi skinął przelotnie głową i zlustrował wzrokiem, zmarszczeniem brwi wyrażając swoje niezadowolenie jego opłakanym stanem.
Mężczyźni ruszyli, zostawiając Dantego, ani razu nie oglądając się za siebie. Jedynie Emil, który podreptał za nimi, zerknął na mężczyznę, przekrzywił łebek, miauknął wymownie. Zastanawiał się, dlaczego kowboj nie drepcze razem z nim przy drugim ojcu, przecież oboje tak za nim tęsknili. Dłonie ściskające kapelusz zadrżały.
Bashar przez rok znajdował się setki kilometrów od niego, lecz dzielące ich teraz metry na podwórku rancza wydały się najgłębszą przepaścią.
Rzeczywistość potrafiła być okrutna i przez kolejne dni wyśmiewała wszystkie marzenia, które Dante zgromadził w czasie rozłąki z Basharem.
Pomijając, że wspomnienie ich przywitania torturowało jego myśli, zauważył, że weterynarz z pełną świadomością minimalizował ich kontakt. Bardzo subtelnie, lecz gdy pamiętało się chwile spędzone na wpatrywaniu się w siebie, instynktowne stawanie bliżej tego drugiego, sięganie swoich dłoni, każde krótkie i pospieszne skinienie głową wręcz krzyczało „odejdź”. Przez tydzień nie zamienili ze sobą słowa. Gdy Dante wchodził do jadalni, Bashar kończył swój posiłek; gdy przyprowadzał chore krowy do gabinetu, tam wciąż siedział zastępczy weterynarz, pozwalając doktorowi Karimowi wziąć jeszcze kilka dni wolnego po podróży. Dante na tym etapie chciał, żeby ktoś go po prostu zastrzelił.
Okazja dopiero nadarzyła się w stajni. Przyuważył, jak Bashar zmierza do środka, potruchtał prędko za nim, wierząc, że to będzie w końcu to, parę minut dla nich, choć teraz powinni byli być po godzinach przeleżanych wspólnie w trawie.
Tylko że Bashar pewnie już tego nie chce, upomniał siebie.
Zajrzał nieśmiało do stajni. Weterynarz stał przy konkretnym boksie, nie inaczej – dumny gniadosz trącił czule łbem tę jedną osobę, którą naprawdę lubił. Bashar uśmiechał się łagodnie do niego, szeptał coś do miękkiego ucha, lecz Dantego słowa nie dosięgły. Smukła dłoń przesunęła się silnej szyi Bucefała, palce przeczesały ciemną grzywę.
Nadal nie wierzył, że Bashar wrócił, stał dokładnie przed nim, zupełnie prawdziwy, a on nie mógł go objąć. Wziął głęboki wdech, oparł się biodrem o framugę, założył ramiona na piersi, kryjąc zaciśnięte pięści.
— Tęsknił za tobą — powiedział, używając czułego głosu, którego już nikt bardzo długo nie słyszał. Brzmiał na zardzewiały, ochrypły, niepewny.
Rubin zwrócił się ku niemu. Kowboj nic nie mógł wyczytać z niego, tak jak miał z tym trudności na początku ich znajomości. Bashar stał za swoją aurą profesjonalizmu. Dante zastanawiał się, jak zareagowałby mężczyzna, gdyby zaczął go błagać, by spojrzał na niego w ten sam sposób jak dawniej.
Wzrok weterynarza nie odrywał się od niego dłuższą chwilę, patrząc na wylot przez maskę, którą Dante prędko założył. Bo przecież ta wysoka sylweta nadal nie stała tak dumnie, jak powinna, twarz pozostała zmizerniała, choć na ustach próbował pojawić się uśmiech, niechlujnie zaplecione włosy niczego nie zmieniały. I ten zarost, ten normalnie golony przy każdej możliwej okazji zarost wciąż trzymał się na jego brodzie jak symbol zmęczenia.
— Zająłeś się nim dobrze — stwierdził, patrząc na powrót w końskie oczy.
— Dla ciebie — odparł cicho. Bashar wygładził grzywkę na czole.
— Dałeś radę na niego wsiąść?
— Parę razy dla rozruchu. I było dobrze, dopóki nagle nie musiałem walczyć o życie. — Skromny uśmiech rozbawienia wkradł się na usta doktora. — Wiesz, że nie mam wystarczająco łagodnej ręki dla niego.
I nagle wrócili do normy, obojętni na ciszę, która dzieliła ich przez miesiące, na rozłąkę, która coś im zrobiła, ale Dante nadal do końca nie wiedział, co. W tej krótkiej rozmowie zobaczył przebłysk Bashara i Dantego, lgnącej do siebie na każdym kroku dwójki, to zaś dało mu nadzieję, że może było o co zawalczyć.
— Bashar… — zaczął, zagarniając nagle całą uwagę weterynarza. Cień wyczekiwania przemknął przez twarz.
Zza jego pleców wyszedł jeden z chłopaków.
— Ale przecież ten olej do siodeł…
— Arieth, nie… — syknął Zapałka, lecz było za późno.
Arieth minął złotowłosego kowboja, stanął przed Basharem.
— Och. — Niski mężczyzna popatrzył po zebranych. — Panie doktorze. Dante. Właśnie, Dante, siodła czyścimy, pójdziesz z nami?
Zapałka westchnął, Dante zerknął na niego. Chyba pierwszy raz dostrzegł coś na wzór przeprosin w jego oczach. Odwrócił się do Bashara, lecz ten zajął się Bucefałem, wyciągał właśnie szczotki z niewielkiej skrzynki. Pojedyncze słowo ledwo przeszło przez zaciśnięte usta.
— Pewnie.
Gdy Arieth wrócił z pastwisk z informacją, że widział jakieś krowie truchła, Dante nie sądził, że jest w stanie tak cieszyć się na wiadomość o padającym bydle. Nie był rzecz jasna okrutny, ale błyskawicznie dostrzegł w tej sytuacji swoją szansę na wyciągnięcie Bashara pod pretekstem towarzyszenia weterynarzowi w jego ekspertyzie poza ranczo, gdzie nic ani nikt nie przeszkodziłby im w końcu. Po tamtej rozmowie w stajni próbował go zagadać jeszcze w gabinecie i w domu, ale zawsze kończyło się to podobnie marnie, więc jeśli umierające krowy miały mu pozwolić spędzić czas z Basharem sam na sam, to Dante nawet nie zmartwił się wizją możliwej epidemii.
Bucefał i Hefajstion kroczyli grzecznie obok siebie, wioząc weterynarza i kowboja w miejsce, które opisał mężczyznom Arieth, rozglądając się za padniętymi zwierzętami. Na razie było jednak relatywnie spokojnie i Dante nie mógł wymarzyć sobie lepszej okazji, by wyjaśnić sobie z Basharem te ostatnie miesiące i listy, lecz słowa nie przychodziły.
Dlaczego mnie nie kochasz, dlaczego przestałem mieć dla ciebie znaczenie? Nie, na to znał odpowiedź, Bashar jasno mu ją zakomunikował, przemilczając jego wyznanie. Potrzebował się upewnić, że to naprawdę koniec, ale jak prosi się o potwierdzenie czegoś takiego osobę, która jest dla ciebie wszystkim?
— Tam. — Wyrwał go z przemyśleń Bashar, wskazując palcem na horyzont. Ciemnobrązowa masa leżała bez ruchu.
Truchło cuchnęło, choć faza rozkładu nie była szczególnie zaawansowana. Rozrzucone bezwładnie nogi ruszały się jak miękka galareta przy dotknięciu kijem, na nosie i pysku zaschła czarna, gęsta krew. Zemdliło go przelotnie od słodkiego odoru mieszającego się z zapachem gnijącego mięsa.
— To będzie na pewno wąglik — ocenił Bashar. — Na szkoleniu przerobiliśmy go wzdłuż i wszerz.
— Kurwa — podsumował Dante, nakładając różową bandanę na nos i usta.
— Trzeba poinformować Norberta, że musimy przenieść stada z tego padoku, a znalezione ciała zwierząt spalić. I nikt nie może dotykać martwych krów gołą ręką.
Burzowy grzmot przeciął pastwiskową ciszę, zaalarmował konie. Dante skierował wzrok ku niebu.
— I tak nie sądzę, że ktoś jeszcze dzisiaj będzie się bawił z krowami — odparł, popatrując na czerniejące prędko chmury.
Lunęło, gdy tylko weszli wraz z końmi do płytkiej jaskini. Wystarczyła chwila stania na zewnątrz, żeby zmoknąć totalnie, a te rozbłyski w oddali i towarzyszący im huk nie zachęcały do wyjścia. Co więcej, ani na moment burza nie słabła, oni zaś wyruszyli po południu, optymistycznie sądząc, że wrócą na wieczór. Dante był pewien, że spędzą tutaj noc.
Kowboj rozstawił niewielki obóz, każdej czynności poświęcając więcej uwagi, niż to było potrzebne, bo potem już czekało na niego ognisko i Bashar, z którym tak bardzo chciał porozmawiać, że teraz nie miał pojęcia, co miałby mu mówić. Rozstawił przezornie zabrany namiot, dwa razy sprawdził, czy stabilnie stoi, po czym w środku rozłożył posłanie Bashara, na zewnątrz swoje. Zajrzał jeszcze do toreb, obejrzał się przez ramię na weterynarza.
— Chcesz fasoli? Kawy?
Bashar zmarszczył brwi.
— Kawy? — Zerknął na pociemniałe nie tylko przez burzę niebo. — Nie.
Oczywiście, że Bashar nie chciał teraz kawy, kto by chciał. Ale Dante znalazł się w potrzasku stworzonym przez siebie samego, bo wcześniej mógł jeszcze odejść od Bashara, usłyszawszy stanowcze wytłumaczenie ich relacji, lecz teraz będzie musiał zagryzać rękaw własnej koszuli, żeby mężczyzna nie usłyszał w nocy jego płaczu. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, zgarnął czajniczek i zmielone ziarna i przygotował dla siebie kawę. Mocną, taką samą, jaką Bashar pił w bezsenne noce.
Siedzieli na tej samej kłodzie, a między nimi mógłby usiąść jeszcze jeden mężczyzna. Dante czuł na sobie spojrzenie rubinowych oczu i wcale przez to prawie nie wysypał całej kawy na ziemię, wcale prawie nie poparzył się, ustawiając czajniczek nad ogniem. Czy Bashar dostrzegł to drżenie, to spięcie barków, które sam rozmasowywał wieki temu?
— Powiedz, o czym myślisz.
Dostrzegł.
Błękit wpatrywał się w ogień. Kowboj usłyszał ciche westchnienie, przesunięcie się na kłodzie.
— Przecież widzę, że coś cię męczy. — Znajoma, miękka nuta pojawiła się w kolejnych słowach. — Znam cię, Dante.
Sam zaskoczył się, jak prędko znalazł na to odpowiedź.
— Tylko że… — zaczął cicho, bez wyrzutu, odkładając kubek z tą nieszczęsną kawą — przestałeś chcieć mnie znać.
Bashar milczał dłuższą chwilę. Gdy Dante w końcu podniósł wzrok, w rubinie malowało się skrajne niezrozumienie. Może jednak źle to ujął. Tylko że pokazałem ci, że ze mną nie da się być.
Westchnął. I w tym momencie przestał się zastanawiać, po prostu pozwolił smutkowi płynąć wartkim strumieniem ze swoich ust, błądząc spojrzeniem po trzaskającym ogniu.
— Wiem, że przegiąłem, że za dużo od ciebie wymagałem, ale ja naprawdę czekałem na ciebie cały ten czas, Bashar, i czekałem, i czekałem, i głupio wierzyłem, że może jednak się nie pomyliłem i w końcu odezwiesz się do mnie, że może jednak nie nienawidzisz mnie tak, jak ja nienawidzę siebie i wrócisz, i przytulisz mnie, i powiesz, że wszystko już jest dobrze, że między nami zawsze było dobrze, że czujesz to samo i chcesz tego samego. — Zachłysnął się powietrzem, zgarbił, czując, jak znów wszystko skręca się i wywraca w nim na drugą stronę. — Ale umilkłeś po tym jednym liście, bo ja oczywiście nie mogłem poczekać, i przepraszałem cię, błagałem, i wszystko mnie bolało, a potem…
— Dante — odezwał się Bashar, lecz kowboj jakby go nie słyszał. Dopiero ta dłoń, jego senne marzenia, splatająca się z jego własną, dopiero palce łapiące za podbródek, kierującego go w swoją stronę, zdołały go uspokoić. — Dante, spójrz na mnie — polecił łagodnie Bashar, a Dante posłuchał.
Szeroka pierś zafalowała, biorąc parę głębokich oddechów, jak po wynurzeniu się z wody, wyjściu z płonącego budynku. Patrzył na swojego Bashara, nie na mury trzymające innych na dystans, patrzył na zmartwiony rubin, na twarz mężczyzny, który tęsknił za jego ciepłem.
— Jakie listy? — szepnął Bashar. Chyba tylko mu się przesłyszało, że głos zadrżał.
Dante oblizał wargi, samotna łza spłynęła po policzku. Bashar starł ją pospiesznie kciukiem.
— Te, które wysyłałem przez ostatnie cztery miesiące — odpowiedział, nie wiedząc nawet, kiedy weterynarz zmniejszył odległość między nimi, potarł kolanem o te kowbojskie. — Nie odpowiedziałeś na nie.
Mężczyzna pokręcił lekko głową.
— Nie dostałem ich.
Usta trzymał otwarte, gdy sens słów Bashara docierał do głowy powoli. Nie przeczytał tamtego listu. Nie przeczytał żadnego z tamtych listów.
— Napisałem w nich, że cię kocham — powiedział czule, głos załamał się w połowie.
Spokój, nieopisany i upragniony spokój przeszedł przez oblicze Bashara, gdy ciężar rozłąki i czasu, który spędzili w ciszy przykrym zrządzeniem losu, odpuścił. Smukłe ręce spoczęły na silnych barkach, przyciągnęły je do siebie, zaś Dante wpadł w te objęcia z błogim westchnieniem, samemu obejmując mężczyznę tak, jakby już nie zamierzał go puścić.
— Mój Dante — mruczał cicho Bashar do jego ucha, gładząc szerokie plecy. — Mój biedny Dante. Ja ciebie też.
Ścisnął go mocno, serce znalazło się przy sercu, oba równocześnie świadome, że inaczej być nie mogło; oba tak długo bijące żalem, bo świat wydawał się gotowy je kompletnie zmylić.
— Nie zostawiłbym takich słów od ciebie bez odpowiedzi — podjął Bashar, głos tonął w złotych włosach. — Ale w pewnym momencie list od ciebie przestały przychodzić, Norbert normalnie pisał, więc dla mnie to wyglądało tak, jakbyś zamilkł… Nie byłem pewien, jak to zinterpretować. Sądziłem, że zmusiłem cię do tak długiego czekania na mnie, że poczułeś się urażony.
Dante niechętnie poluźnił swój chwyt, odsunął się ledwie kawałek, żeby złączyć ich spojrzenia, poczuć ciepło oddechu Bashara na swoich ustach.
— Moje imię znaczy „wytrwały”, prawda? — odparł, wspominając ten spokojny dzień w gabinecie, gdy oboje siedzieli nad małym Emilkiem. Uśmiechnął się delikatnie, doktor również. — Sam to powiedziałeś. I że pasuje. Dla ciebie wytrwałbym wszystko, Bashar.
Coś zmieniło się w rubinie, błyszczące w nim uczucie nabrało nowej głębi. Mężczyzna sięgnął z wolna jego szorstkich policzków, poszedł trochę dalej dłońmi, musnął opuszkami szyję. Dante trwał jak zaklęty, nigdy wcześniej niedotykany w podobny sposób, nawet przez Bashara.
— Ta rozłąka uświadomiła mi — mówił miękko Bashar, przyglądając się jego twarzy, choć zmęczonej, poranionej tęsknotą, to wciąż będącej w rubinowych oczach najpiękniejszą — że nie chcę jej nigdy więcej powtarzać. Zaś to…
Wargi spotkały się, lecz nie nieśmiało i przelotnie, jak to Dante pamiętał, teraz chciały więcej, potrzebowały więcej. Słodycz ust Bashara zapraszała go do siebie, a on odpowiedział, puszczając wolno to, co przez tyle czasu burzyło się w jego piersi. Łapczywie pogłębił pocałunek, zjechał dłońmi na wąską talię, przyciągnął mężczyznę bliżej, prawie wsadzając go na swoje kolana. Uczucie rąk Bashara oplatających się na jego szyi było tak dobre, tak właściwe, tak cholernie upragnione.
Bashar rozdzielił ich na chwilę, oparł czoło gdzieś u nasady jego nosa. Westchnął głęboko i rozkosznie, tuląc się całym ciałem do kowbojskiej piersi.
— To chcę mieć codziennie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz