Kroczył, znając każdy powalony pień, każdy wygięty nad ziemią korzeń, każdy porośnięty mchem głaz i paproć walczącą z pobratymcami o światło. Uskakiwał nad skupiskami młodych, ledwo rozkwitłych kwiatów, uważał na zacienione miejsca z grzybami, łopatką bezszelestnie targał drobnymi gałązkami krzewów. Nie miał strachu w sercu, gdy przeskakiwał nad stromymi spadkami, nie walczył z ciężkimi lianami oplatającymi kończyny, tylko po to, by zaraz go wypuścić. Las był nim, a on był lasem, potomkiem przodków utkanych w zapomnianych dziejach z pragnienia posiadania obrońcy przez dęby teraz o pniach grubych, twardych jak kły dzika. Cztery pierwotne rośliny oddały po gałązce – z nich powstały łapy, pewnie mknące po zielonych wzgórzach i pozbawionych słońcach, leśnych tunelach; oddały po liściu – dwa stały się wrażliwymi uszami, słyszącymi wołania dębów i ich mieszkańców, kolejne dwa bystrymi, szarymi jak ostre krawędzie doliny oczami, widzącymi nawet w mroku nieczyste dusze; oddały część korzeni, oddały mech je porastający – wygięły drewno w grzbiet i smukłą głowę, mchem otuliły drzazgi i ostre krawędzie. Aż w końcu i po kawałku swej duszy oddały, splatając je w jedno, czułe serce. Ostrożnie ułożyły je między gałązkami i oglądały, jak twór ożywa, jak zaczyna i dyszeć, i warczeć, i wyć, jak miękki mech czarną barwę nocy przybiera, a dwa ogony kiwają się na chłodnym wietrze.
Pazury zaskrobały o kłodę, zapewniły bezpieczną podróż po niej ponad wartkim strumieniem, z kojącym szumem płynącym w dół wzgórza. Silne łapy utrzymały masywną sylwetę na śliskich głazach, pozwoliły jej zgrabnie ruszyć w kierunku przeciwnym do prądu wody. Wtem – dźwięk, piskliwe i charakterystyczne odgłosy dzika. Zastrzygł uszami, przystanął, wywęszył zwierzęta, złowił je wzrokiem. Warchlaki przemykały lasem, co bardziej opieszałe w wędrówce młode matka popychała nosem. Uniosła wielką głowę, wyczuwszy spojrzenie najstarszego swą boską naturą spośród obrońców lasu, i zniżyła ją wdzięcznie, z szacunkiem. Wilk trwał w bezruchu i milczeniu, póki dziki nie zniknęły mu z oczu, po czym ruszył dalej.
Złote promienie wlewały się przez przerwę między zielonymi koronami, pieszcząc ciepłem rozwijające się irysy. Nos poruszył się, wyczuł wilgoć rzeki, ciepły deszcz zbierający się nad doliną. Wyczuł smród palonego węgla i drapiący w nozdrza odór przetapianego żelaza. Wilk westchnął w duchu, wdrapał się na kamień, potem kolejny i następny, coraz wyżej, aż dotarł do prześwitu, wilczej kryjówki, skąd widać było w swej pełnej krasie Żelazne Miasto.
Jak narośle na zdrowej tkance przyrody, dwie wyspy pyszniły się swym doskonałym obrazem ludzkiego geniuszu na wodzie u podnóża wzgórza, obwarowane jego drzewami, brutalnie ociosanymi, z duszą wyrwaną i zamordowaną ostrzem siekiery, by teraz broniły źródła choroby, nie drobnych mieszkańców lasu. Czasami, gdy długo nasłuchiwał otaczającego go życia, gdy starał się sięgnąć słuchem poza nie, udawało mu się dotknąć śmierci i zawyć żałośnie od bólu skrytego w sosnowych słojach. Próbował dzięki temu cierpieniu bliskiej mu natury nauczyć się nienawidzić tak jak jego matka, ojciec i brat, jak reszta wilczego plemienia żyjąca na zachodzie nienawidziła dzieła ludzkich rąk i ich podłej woni, lecz nigdy nie odnajdywał w swym sercu wystarczająco ciemności, by poddać się tej skrajności. Nie potrafił chyba nienawidzić.
Virgil przysiadł na tylnych łapach, przyglądając się pracującym w dole ludziom. Przecinali kolejne żyły lasu, ślepi na jego krew, w której brodzili po ścięciu kolejnego drzewa. Posoka prędzej czy później i tak wysychała, a wykarczowane tereny Miasto nazywało swoimi. To, czego nie mogli wyciąć bądź posiąść zupełnie, jak błękitną wodę dbającą o całą dolinę, zalewali odpadami, nie przejmując się zarazą, którą wtłaczali prosto w delikatną harmonię lasu. Patrzył wielokrotnie, jak to robili. Żaden człowiek nie obejrzał się przez ramię, nie okazał wyrzutów sumienia. Może nikt z nich go nie miał.
Nie czuł nienawiści do nich, jednak niewiele to zmieniało. Byli stadem starającym się przetrwać; byli zagrożeniem dla jego rodziny. Czy tego chciał, czy nie, strona została przez niego wybrana. Virgil pokręcił wielkim łbem na boki w geście przykrej rezygnacji, gdy oglądał grupę ludzi z obciążonymi ładunkiem wołami przechodzącymi przez bramę. Nowa wysyłka żelaza i wszystkiego, co dało się z niego wytworzyć. Wilk podniósł się powoli, rzucił ostatnie spojrzenie Miastu, nim pognał na spotkanie z Valeriusem już czekającym przy ludzkim szlaku.
Żelazo nie trafi do nowego właściciela. I żadna z transportujących go osób nie będzie mogła o tym opowiedzieć.
Brat ciężko dyszał u jego boku, odciążał prawą przednią łapę.
— Dorwaliśmy ich — wysapał przez ich duchową więź, duma z wyczynu barwiła słowa. Virgil zerknął na niego kątem oka.
— Wyraźnie kazałem ci nie szarżować na tamtego woja. — Valerius prychnął, starszy brat westchnął. — Matka albo najpierw zabije ciebie, bo nie uważałeś, albo mnie, bo cię nie przypilnowałem.
Valerius oberwał kolbą broni przy łokciu, lecz nosił się dumnie z tym stłuczeniem, wspominając przerażenie, jakie zasiali nawet wśród doborowych strzelców lorda Silverthorna lub, jak go nazywali rodzice, Żelaznego Człowieka, jako wyższe bóstwa lasu odmawiając uszanowania jego miana. Virgil z ponurym milczeniem wysłuchiwał brata, krocząc wzdłuż rwącej rzeki. Nie cieszył się na myśl o połamanych ciałach, które leżały gdzieś teraz bez życia w dolinie, krwawe dzieło wilczego pędu i silnego pyska. Zło koniecznie. Nienawiść rodząca nienawiść. Przełknął palącą, zbierającą się w gardle żółć.
Las nigdy nie spał, ktoś zawsze patrzył, ktoś zawsze czuwał, od najmniejszych ważek po duchy obronne. Nie było dla niego dziwnym czuć się obserwowanym – nawet wiekowe hinoki śledziły go swymi rozłożystymi gałęziami, lgnąc do prastarej, wilczej duszy, uosobienia bezpieczeństwa. Lecz ten wzrok był inny, obcy. A w lesie tylko jedna rzecz była obca. Czyżby jakiś żołdak bądź poganiacz wołów przeżył wpadnięcie do rzeki?
Virgil stanął, zwróciło ucho, potem łeb ku drugiemu brzegowi, próbując wypatrzyć cokolwiek między gęsto rosnącymi krzewami. Wyciągnął instynktownie pysk, musnął nosem pachnące zbliżającym się kwitnieniem gałązki, mrużąc oczy, by spojrzeć za leśną zasłonę. Valerius zamilkł, przyglądając się znieruchomiałemu bratu. Nic, tylko szum wody, plusk konarów wpadających do niej, wiatr w koronach drzew i paprociach. A mimo to uczucie się utrzymywało. Jeśli sam nie mógł niczego ujrzeć, jak ktoś widział jego?
— Wracaj do domu — polecił krótko bratu, nie drgnąwszy.
— Mogę pomóc…
— Valerius. — Virgil spojrzał z góry na mniejszego wilka. Ten skulił uszy, wcisnął ogon między nogi, słysząc jego stanowczy ton. — Wracaj do domu. Sam sprawdzę, czy coś się rzeczywiście dzieje na drugim brzegu.
Valerius zaskomlał cicho, lecz rozsądnie zerknął na poszkodowaną łapę, nie wyraził sprzeciwu. Podszedł, czule wtulił głowę w szyję Virgila, brat odpowiedział mu delikatnym szturchnięciem, by już ruszał. Im dłużej tak trwali, tym więcej czasu dawali tamtym. Szare ślepia odprowadziły Valeriusa, gdy wilk nieco niezgrabnie znikał między pniami. Ostatni głęboki, spokojny oddech, ostatnie przeproszenie swego serca za to, że będzie musiało znieść jeszcze więcej bólu tegoż dnia, i Virgil przebił się przez roślinność nad rzekę.
Teraz dostrzegł od razu. Słońce błysnęło w gładkiej tafli czegoś okrągłego, ujawniło błyskawicznie kryjówkę czającego się człowieka za powalonym drzewem. Czarna sierść zjeżyła się na karku, zmarszczone wargi odsłoniły rząd lśniących kłów. Wilk ugiął się na łapach, warczenie niczym gniewny pomruk burzy poniosło się nad wodą. Rzeka płynęła zbyt wartkim nurtem, by ją przepłynąć i byłby wtedy za łatwym celem, lecz pojedyncze kamienie wystawały ponad taflę, człowiek po nich nie przeskoczy, ale on…
— Nie mam złych zamiarów!
Warczenie zmieniło się nagle w zaskoczoną ciszę. Lękliwy dreszcz przeszedł przez ciało. To jakaś pułapka? Nigdy wcześniej nie usłyszał podobnych słów padających z ludzkich ust. Virgil szczeknął ostrzegawczo. Cokolwiek planowali, nie pozwoli im skrzywdzić lasu.
Człowiek wyszedł ze swojej kryjówki, trzymając wysoko uniesione ręce. W jednej miał jakiś podłużny przedmiot, który zdradził jego położenie. Wilk zmierzył intruza uważnie wzrokiem. Młody mężczyzna starał się wyglądać jak najbardziej przyjaźnie, lekko pochylając głowę, lecz szafirowe oczy odważnie pochwyciły szare spojrzenie, patrzyły z zafascynowaniem. Virgil prychnął. To nie był ani żołdak, ani robotnik, tylko głupiec nieczujący lęku przed wilczymi zębiskami, pozbawiony życiowego doświadczenia paniczyk o gładkiej twarzy i dłoniach nieskalanych pracą, choć jasne włosy trzymał tak niechlujnie spięte jak biedniejszy mieszczanin.
Znał dobrze te rysy, obserwował je na miastowych murach, gdy ludzka pycha w czystej postaci sprawdzała osobiście jakość obrony. To musiał być syn lorda Silverthorna albo ktokolwiek inny z jego kręgów rodzinnych. Virgil nigdy wcześniej go nie widział, lecz podobieństwo było niezwykle silne.
— Jestem sam! Nie musisz się obawiać! — krzyczał dalej mężczyzna. Skromny uśmiech zagościł na jego wargach. — Cieszę się, że wreszcie zobaczyłem cię na własne oczy. Wszystko, co o was mówią w Mieście, to nieprawda.
Sierść pozostała zjeżona, lecz postawiony na baczność ogon jakby opadł lekko, uszy poczęły lepiej nasłuchiwać mężczyzny. Panicz zauważył drobną zmianę w jego postawie, uśmiechnął się szerzej.
— Ojciec się myli, walcząc z wami — rzekł, przybrał twardsze oblicze. — Ja nie chcę tego robić, nie wezmę nigdy cholernej broni do ręki, masz moje słowo. — Głos, mimo prób przekrzyczenia rzeki, zabrzmiał miękko, przyjemnie. — Nie chcę cię krzywdzić. Chcę cię poznać.
Cóż się stało, że dziedzic Żelaznego Miasta, wielkiej i bogatej warowni, która zdołała pokonać leśne bestie i uszczknąć dla siebie część ich ziem, wyszedł ze swoich komnat i znalazł się w tak niewłaściwym miejscu, jak kukiełka użyta przepadkiem przez lalkarza w złym spektaklu? Virgil patrzył na ten uśmiech i łagodność bijącą od mężczyzny, na skrzące się niezrozumiałym dla niego uczuciem oczy. A może sam Żelazny pan trzymał go pod kluczem, bo syn jego był szalony, skoro takie pragnienia kierował do wielkiego wilka, ducha lasu, wroga swego domu?
Coś poruszyło się w jego sercu i pierwszy raz od dawna nie był to ciężar cierpienia, które Virgil zadał Żelaznemu Miastu. Bo mężczyzna nie widział w nim owego wroga, przeszkodę do zabicia w celu wypełnienia dalekosiężnych planów. Przemawiał do wilka jako człowiek poszukujący przyjaźni i ciepła relacji, dokładnie tego, czym Virgil od lat nie miał z kim się podzielić. Napięcie bezwiednie go opuściło.
Absurd, uznał. Kompletnym, pozbawionym sensu i logiki absurdem było uwierzenie temu paniczykowi. Mógł równie dobrze służyć za przynętę, próbę zwabienia go w zasadzkę poprzez wykorzystanie odmiennego podejścia niż dotychczas. Ludzie wyciągną do niego dłoń, on ją przyjmie, a potem zawiśnie jako skóra w ich jadalni. Mężczyzna miał szczęście, że trafił na niego ze swoim głupim pomysłem. Gdyby to matka stała na jego miejscu, już dawno bezgłowe ciało spływałoby w dół rzeki.
Ignorując buntujące się serce i jego marzenia, Virgil odwrócił się od panicza. Nie był on zagrożeniem ze swoimi pustymi słowami.
Jednakowoż był on bardzo uparty.
— Będę tutaj jutro o tej samej porze! — zawołał za wilkiem. — Przyjdziesz?
Czarny ogon zniknął w lesie.
Wygrała ciekawość i ta przypadkiem zasiana w nim, naiwna sympatia do mężczyzny.
Nie spodziewał się go ujrzeć, a mimo to kroczył ostrożnie, cicho stawiając łapy na miękkim poszyciu. Plan mężczyzny nie udał się za pierwszym razem, a Virgil nie sądził, że Żelazny pozwoli na powtórzenie tej farsy. I tak chciał pojawić się w tych rejonach dzisiaj, dla pewności, że nikt niepożądany nie wyszedł żywy z wody, równie dobrze można było uznać za przypadek jego obecność nad rzeką…
Przeszedł przez krzewy, spojrzał na drugi brzeg.
Jasnowłosy mężczyzna siedział tam cierpliwie, obserwując las. Virgil, szczerze zaskoczony widokiem, czmychnął prędko z powrotem między drzewa, nie odpowiadając na machającą do niego dłoń.
Nieznajomy przyszedł również następnego dnia. I następnego. Regularnie dzień po dniu spędzał swoje popołudnia nad rzeką i nie odchodził, dopóki Virgil nie pokazał mu się choć na chwilę. Aż wilk, upewniwszy się, że nie czuje w pobliżu więcej niż jednej ludzkiej woni, zdecydował się usiąść naprzeciw człowieka i zrozumieć jego zamiary. Uśmiech, delikatny i niepodszyty pogardą, konfundował go i nie pomagał.
Nadał twarzy miano – Seymour Silverthorn. Imię dźwięcznie wypowiedziane, nazwisko wyplute. Virgil przekrzywił z zaintrygowaniem głowę. Wydawało mu się, że rozbawił tym nieco mężczyznę.
— Ojciec nie bierze mnie na poważnie, gdy mówię, że skończyłem z projektowaniem dla niego sprzętu. Wiesz, to nie jest człowiek, któremu ktokolwiek kiedykolwiek odmówił, a jeśli to zrobił, to ojciec i tak dostał to, czego chciał. — Zawahał się, przyjrzał wilkowi na drugim brzegu. Czarna postać przypominała posąg, czujnie trwając w swojej pozycji. Ogon spoczywał nieruchomo blisko łap. — Wiesz. Ty też go znasz nie od dzisiaj — odparł.
Virgil nie wiedział, jak przyjąć współczucie w tonie mężczyzny. Ani to, że pierwszą osobą, od której usłyszał słowny atak na lorda Silverthorna, był jego własny syn.
— Całe życie spełniałem oczekiwania ojca — ciągnął młodzieniec — gdy w głębi ducha wiedziałem, że coś innego jest moim powołaniem. — Spojrzał z cieniem nadziei na wilka. — Może pokażę ci je pewnego dnia?
Odpowiedź nie nadeszła. Virgil wyniósł z tego spotkania tylko tyle, że zaczynało mu być szkoda dziedzica fortuny. Ten jad, złość na rodziciela mieszała się ze smutkiem i przygnębieniem odczuwanym przez długie lata, a jego wrażliwe wnętrze nie było obojętne wobec takich wyznań, nawet gdy płynęły one z ust człowieka. Odwrócił się od mężczyzny i odszedł.
Powinien przestać go widywać. A jednak nie powiedział o swoich wycieczkach nad rzekę matce z obawy otrzymania kategorycznego zakazu robienia ich więcej.
Seymour przyniósł mu prezent.
Powiedział, że dzisiaj nie może długo zostać (Virgil, mimo swej wilczej czujności, niespecjalnie zauważył, gdy zaczął ochoczo wysłuchiwać mężczyzny, dowiadując się więcej i więcej o jego życiu i nim samym), lecz za to ma dla niego coś. Niewielkie zawiniątko spoczęło na najdalej wysuniętym kamieniu brzegowym, smukłe dłonie rozwiązały supeł.
Wilk był bezradny wobec zapachu słodkich bułeczek – pociągnął silnie nosem, Seymour zaśmiał się krótko na jego reakcję. Pożegnał się i wrócił do siebie, zostawiwszy jedzenie.
Szare ślepia patrzyły to na paprocie, przez które przeszedł mężczyzna, to na białe kulki, kusząco pachnące i wyglądające. Wciąż ciepłe, błyszczały się w popołudniowym słońcu. Dobrze, że panicz już nie widział, jak różowy język starł ślinę z pyska.
W przypływie impulsu Virgil zrobił skok na pierwszy głaz prowadzący na przeciwległy brzeg, lecz zmitygował się prędko. Piękne bułeczki mogły być zatrute. I choć uszy przylgnęły smutno do głowy na tę myśl, stawiającą Seymoura w złym, lecz możliwie prawdziwym świetle, wilk posłuchał się wołań rozsądku i zwrócił.
Bułeczki znów pojawiły się na kamieniu, lecz tym razem Seymour przetasował je jeszcze w chuście i mając zamknięte oczy, wybrał jedną. Zjadł ją ze smakiem oraz głośnym westchnieniem zadowolenia, jakby Virgil potrzebował więcej zachęty.
Gdy mężczyzna opuścił brzeg, wilk przemieścił się cichutko i łapczywie pochłonął przekąskę, aż ogon trząsł się radośnie od smakowitości nadzienia ze słodkiej, czerwonej fasoli.
Od tej pory Seymour zawsze zjawiał się z zawiniątkiem pełnym bułeczek lub, jeśli akurat nie udało mu się przemycić ich porcji, z kawałkiem świeżego mięsa, wilk zaś przestał siedzieć na swoim brzegu – teraz układał się wdzięcznie na początku kamiennej ścieżki. Jednak ze zjedzeniem przysmaków zawsze czekał na odejście młodzieńca.
Przywykł już nieco do tego, że w rękach Seymoura pojawiały się czasami najdziwniejsze sprzęty, których przeznaczenia Virgil nawet nie potrafił wymyślić, lecz widok nieznanego instrumentu, przewieszonego przez smukłe ramię, zaskoczył go ni mniej. Jak dotąd większość rzeczy była bardziej użytkowa, nie wiązała się ze sztuką. Wilczy łeb wyciągnął się ciekawsko w przód, Seymour posłał mu uśmiech, zajmując swoje zwyczajowe miejsce.
— Pamiętasz o powołaniu, o którym ci wspominałem? Oto ono.
Pamiętał, bo emocji tak silnych, pasji szarpiącej żarliwie całą duszą przy wypowiadaniu słów, nie szło zapomnieć. Przez myśl jednak mu nie przeszło, że te kilka strun i drewno nagięte wedle woli człowieka w owalny kształt, błyszczące głębią ciemnego brązu, będzie źródłem tych uczuć. Cedry i klony szeptały gdzieś na granicy jego świadomości, ciesząc się pięknem dźwięków, którymi te sprawne dłonie obdarzały świat dzięki nim, a Virgil pozwalał mruczeniu natury przepływać przez swój umysł, nabierając podziwu dla wrażliwego na przyrodę wkładu włożonego w stworzenie instrumentu.
Samo powietrze zamarło, gdy opuszki ułożyły się na strunach, rzeka, mimo przepływania pod wilczymi łapami, szumiała dla Virgila gdzieś bardzo daleko.
Dźwięk wypełnił miękkie uszy tak, jak żadna melodia dotychczas nie zdołała – pochłaniając całą jego uwagę, sięgając serca w sposób, w który sama bliskość Wielkiego Ducha Lasu nie dałaby rady. Virgil bezwiednie wykonał skok na kolejny głaz, jakby łagodnie pociągnięty za niewidzialny sznurek trzymany między tymi wprawnymi palcami.
Nie, to nie był sznurek, ludzki postronek pragnący go uwiązać, dotarło do niego. Gra Seymoura przypominała otwarte ramiona, zapraszające do uraczenia się żywą piosenką, lecz nie zmuszającą do niczego. To nadal Virgil kontrolował, jak blisko mężczyzna mógł się go znaleźć, on zaś sam odczuł potrzebę, by wcisnąć nieśmiało łeb miedzy objęcia nut i melodii.
Seymour grał, niepomny na żyjący wokół niego świat, na zaintrygowane ślepia wychylające się niepewnie zza krzaków, chcące dojrzeć, co zwabiło samego wilka na środek rzeki. I gdyby miał ten wilk opowiedzieć im o człowieku puszczającym wolno w dzicz swe melodie, któremu bliżej do leśnego ducha ze swym radośnie szepczącym instrumentem, niż własnych braci było, chyba nie znalazłby właściwych słów, bo miększe to były dźwięki od najmilszego leża w lesie, żywsze od najżarliwszej walki dzików, cieplejsze od wilczego oddechu. Virgil westchnął w duchu, poddając się muzyce mężczyzny, pozwalając jej opleść zmysły i uczynić bezsilnym, a on nie walczył, bo nie czuł, że musi.
Wilczy łeb spoczął na wygrzanych słońcem kamieniu, łapy wyciągnęły się wygodnie i Virgil przymknął oczy, nie myśląc o zgubie, którą możliwie na siebie sprowadzał. Śmierć, gdy w tle przygrywał Seymour, nie wydała mu się taka straszna.
Ogon zamachał przelotnie przez to nagłe zdziwienie na gładkiej twarzy. Virgil czekał już w połowie rzeki, jeszcze zanim Seymour wychynął za paproci.
Ogon zamachał mocniej na widok mandoliny.
Strzała przeszywająca wilcze ciało nie nadeszła pierwszego dnia, gdy Virgil wyłożył się na kamieniu, nie nadeszła i kolejnego. Wilk bez oporów zaczął pokładać się przy mężczyźnie, odpuszczając czujne wartowanie na rzecz zatracenia się w dźwiękach mandoliny. Jak wyjaśnił Seymour, to Ignis, przybyły do miasta grajek, sprezentował mu ten instrument i otworzył oczy na lepsze życie.
Wilk leżał zwinięty, obserwując Seymoura i jego gładko biegające po strunach palce. Cierpliwie czekał na koniec utwory, ostatni raz krocząc po zawiłych ścieżkach swego serca i odnajdując ponownie rosnące w nim zaufanie.
— Virgil — odezwał się, łącząc po kawałku wilczej i ludzkiej duszy, by wybrzmieć po raz pierwszy łagodnym głosem w głowie mężczyzny. Piosenka rozpadła się niespodziewanie, szafirowe oczy rozwarły się szeroko, wpatrzyły w wilka. — Nazywam się Virgil. I nie musisz tak krzyczeć, słyszę cię bardzo dobrze, nawet jak jestem po drugiej stronie.
Nie umknęło jego uwadze, że choć głos Seymoura począł wybrzmiewać chrypą od regularnych krzyków, ten wciąż zawzięcie wołał do wilka, dla pewności, że puchate uszy wyłapią słowa. Mężczyzna zamrugał, patrzył jeszcze chwilę w osłupieniu, po czym zaśmiał się pogodnie, a Virgil uznał, że mógłby słuchać tego dźwięku częściej.
— Znalazłem stare zwoje o duchach lasu — powiedział pewnego dnia Seymour. — Czy rzeczywiście masz drugą formę? Możesz wyglądać jak ja?
Wilk siedział bliżej brzegu mężczyzny, lecz wciąż o te dwa kamienie za daleko, by stanęli na jednym lądzie. Trwał znów jak posąg, nie okazując zaskoczenia słowami Seymoura. Sądził, że ta wiedza została dawno zapomniana przez ludzi, wyparta technicznymi rysunkami broni i księgami spisującymi ilość wydobytego żelaza.
Bez słowa odwrócił się, zaczął wracać w zgrabnych skokach na drugi brzeg.
— Przepraszam, jeśli cię uraziłem! — odparł pospiesznie mężczyzna, lecz wilk się nie zatrzymał, stanął na zielonej trawie. Dopiero wtedy odwrócił się, przysiadł. I zmienił.
Czarna sierść stała się niesfornymi lokami, opierającymi się na równie ciemnym futrze, miękkim płaszczu okrywającym smukłe ramiona i plecy. Virgil zamrugał, spojrzał całkiem ludzkimi oczami na Seymoura, który prawie wpadał do rzeki, tak się wychylał w przód. Siedział skrzyżnie, dłonie trzymając na kolanach i przypominał młodzieńca w wieku panicza, jeśli nie licząc dziwnego odzienia, a także długiej, wilczej kity leżącej tuż przy udzie i zakończonych spiczasto, puchatych uszu.
— Mogę wyglądać podobnie — odpowiedział, po czym zniknął prędko w lesie bez pożegnania, czując wypieki na policzkach przez intensywne spojrzenie szafirowych oczu.
Kodama pojawili się jak zwykle znikąd. Drobne duszki lasu, znak jego zdrowotności, nie miały najmniejszego problemu, by wyśmiać samego wilka, jeśli tak był ich kaprys.
Virgil zerknął w bok na małe, białe ciałka pojawiające się na gałęziach, w krzakach, pod kwiatkami, lecz jedna parka odznaczała się na tle reszty. Duszki skierowały czarne oczy na niego, a następnie przytuliły się mocno. Mężczyzna prychnął, kręcąc głową i nienawidząc gorąca na swojej twarzy.
— To wcale nie tak — burknął, ale już inne kodama podchwyciły zabawę, zaczęły się tulić parami do siebie. — Och, urwisy jesteście — mruknął, wyciągnął dłoń, by pstryknąć białe czółko. Kodama rozpłynął się w powietrzu z charakterystycznym terkotaniem, nim palce zdążyły go dotknąć.
Dzień był zbyt piękny, zbyt pogodny, by przyniósł przemoc, Vi zaś spędził wystarczająco dużo czasu z Seymourem, by pozwolić sobie na krztę nadziei i wiarę, że może nikt dzisiaj nie będzie musiał cierpieć.
Vi, tak zaczął do niego mówić Seymour. Podobało mu się to zdrobnienie, lubił słyszeć je, gdy spływało z roześmianych ust mężczyzny. Wilk gnał na spotkanie, nie przejmując się, czy ktoś go usłyszy. Miał wręcz nadzieję, że tak się stanie, a jego twarz rozświetli uśmiech na dźwięk mknącego obrońcy lasu.
Wilk przeszedł przez zarośla, ujrzał machającego do niego Seymoura i zaszczekał na powitanie. Skoczył na kamień, a potem na drugi, trzeci, czwarty…
— Przyniosłem coś specjalnego — rzucił mężczyzna, stojąc plecami do zbliżającego się wilka. Rozkładał właśnie na kamieniu zawiniątko. — Poprosiłem kucharza, żeby wsadził jeszcze do nadzienia truskawki. Myślę, że ci…
Żwir zachrzęścił cicho, Seymour umilkł, zamarł. Niepewny, czy mu wolno cokolwiek zrobić, zerknął ostrożnie przez ramię na Virgila. Wilk stał kilka kroków za mężczyzną, merdał lekko ogonem, dokładnie wiedząc, co chce tego dnia zrobić. Słyszał tłukące się w ludzkiej piersi serce, słyszał przyspieszający oddech Seymoura i patrzył na dłonie, aż jakby rwące się do skorzystania z pozwolenia, które skrzyło się w szarych oczach. Tyle długich popołudni minęło im na obserwacji siebie, mężczyzna nauczył się rozpoznawać drobne sygnały słane przez wilcze ciało. Vi miał wrażenie, że tak niewiele trzeba mu tłumaczyć, tak niewiele mówić, by rozumieli siebie nawzajem.
Wiatr zawiał, bawiąc się ciemną sierścią, a wilk trwał na brzegu rzeki, którego tyle czasu unikał, czekając na ruch człowieka, którego poznał i nazwał przyjacielem. Dłoń, pachnąca truskawkami i miękkim ciastem, zapachami wypierającymi ostrą woń żelaza, uniosła się w stronę mokrego nosa, już pragnąc dotknąć, lecz Seymour przedłużał chwilę, by się nią nacieszyć, a równocześnie by dać Vi ostatnią szansę na wycofanie się. Wilk nie miał nic takiego w zamiarze. Przez krztę niecierpliwości przypadkiem coś więcej niż słowa przepłynęło między dwoma duchami – ciepło wypuszczone prosto z wielkiej piersi. Virgil ruszył głową, wyszedł na spotkanie smukłym palcom.
Odgłos wystrzału przeszył las. A chwilę potem również wilczy, zbolały pisk.
Nienawiść i gniew tworzące ludzką broń wbiły się bezlitosną kulą żelaza w łopatkę, zbijając Vi z nóg. Ból okrył dla niego świat jasnością, spłynął zaraz ciemnością, odciął władzę nad całą przednią łapą. Krajobraz powrócił mu przed oczy, lecz w rozmazanych barwach – plama strachu w szafirze, drobne, czarne punkty uciekające po niebie, ciemny błękit rzeki.
— Nie! — Usłyszał, nim wpadł bezwładnie do lodowatej wody, nie mając siły, żeby zawalczyć z nurtem. Ostatnim, co poczuł poza ogarniającym go zimnem, była dłoń, desperacko starająca się złapać wilczy kark.
Zapach krwi wypełniał wilczą jaskinię, ciche, żałosne posapywania i piski łamały serca rodziny.
— Jak mogłeś, Virgil? — pytała raz po raz matka, trzymając jego łeb na swoich udach. Ton miała ostry, lecz tyle smutku i obawy było w nim gdzieś na dnie. — Nigdy nie powinieneś był mu ufać.
Znaleźli go w dole rzeki, wyrzuconego na brzeg przez wodę i nieprzytomnego, z krwią sączącą się z rany. Ojciec zaniósł go do domu, a Valerius aż do teraz, do ciemnego wieczora, biegał po lesie, szczerząc kły na każdego człowieka, którego ujrzał. Vi powiedział w końcu matce o wszystkim – o spacerach nad rzekę, o nieszczęśliwym życiu syna Żelaznego Człowieka, zamkniętego w fortecy, mimo pragnienia grania na mandolinie i życia z naturą, nie przeciwko niej. Mówił, mając wrażenie, że żelazo obraca się i wżyna mocniej w jego ciało, jakby chciało przypomnieć mu, co za cierpienie ludzie byli w stanie zadać.
Zacisnął powieki. Ale nie jego Seymour, nie człowiek, który grał dla niego, przynosił słodkie bułeczki nad rzekę, nie ten mężczyzna obojętny na wielkie kły i łapy mogące zmiażdżyć jego krtań. Obiecał nie brać strzelby do ręki. To nie on go postrzelił, lecz matka nie słuchała.
— Otworzyłeś serce na złego ducha — szepnęła, gładząc czule opadnięte uszy.
— Przepraszam — odpowiedział, choć nie żałował niczego i nie zgadzał się z jej słowami.
— Nie, synu. — Nienawiść zapłonęła w oczach. Dokładnie taką samą widział nie raz w ludzkich spojrzeniach. — To oni będą przepraszać, gdy jutrzejszego ranka rozszarpię ich na wzgórzach.
Zabrakło mu sił, by dalej z nią rozmawiać. Ojciec lizał krwawą wyrwę w łopatce, lecz ból nie ustępował, zatruwał jego wnętrze gniewem, to zaś było gorsze od pieczenia przebitego ciała. Już niedługo pradawna dusza uleczy ranę, po której nie zostanie ślad, jednak pocisk będzie tkwił w nim i kazał nienawidzić, aż w końcu uczyni z niego okrutnego demona lub prędzej zwyczajnie zabije. Virgil sapnął ciężko, bezradny wobec przykrego losu.
Woń brata rozniosła się od wejścia, lecz Vi nie uniósł nawet łba, by go powitać.
— Matko.
— Valerius? Coś ty przyniósł? — rzuciła gniewnie Magia.
Nos poruszył się na te słowa mocniej. Niemożliwe.
— Znalazłem go, jak przedzierał się nieudolnie przez las. Mówił, że pomoże Virgilowi…
Ktoś zeskoczył z grzbietu Valeriusa, zachwiał się lekko na nogach. Virgil zerknął niedowierzająco.
— Vi!
Stał cały brudny, w podartych ubraniach i z raną na czole, ale wilk nie pomyliłby z żadnym innym tego szafirowego spojrzenia.
— Seymour — westchnął. Poruszył łapami, te jednak odmówiły posłuszeństwa, pazury zaskrobały jedynie niemrawo o kamień. Mężczyzna chciał przypaść do niego, lecz drogę zagrodziła mu matka.
— To twoja wina — wycedziła, dwie wilcze kity zakołysały się groźnie w powietrzu, płaszcz z futra zjeżył się jak żywy. — To ty ściągnąłeś zgubę na mojego syna.
Echo jej głosu poniosło się z nienaturalną siłą po jaskini. Była bogiem przemawiającym do drobnego śmiertelnika, uosobieniem gniewu skrzywdzonej natury. Seymour spojrzał jej prosto w oczy, zacisnął dłonie na pasku torby, nie zrobił ni kroku w tył.
— Nie wiedziałem, że ktoś za mną szedł, ale tak, przyjmuję winę na siebie. I chcę to naprawić — rzekł z całą pewnością.
— Jak? — warknęła.
Mężczyzna zerknął wymownie na cierpiącego wilka. Magia, zaciskając pięści, zrobiła krok w bok, przepuszczając go do swego syna. Lorenzo, milcząc, również się odsunął, śledząc wzrokiem przybysza.
Nie tak Vi spodziewał się, że przebiegnie ich pierwsze bliższe spotkanie, lecz świat wplatał najbardziej niespodziewane nici w tkaniny życia i kazał radzić sobie z tymi kaprysami. Dotyk Seymoura na jego pysku był czuły, delikatny, jakby mężczyzna się bał, że znów przypadkiem przysporzy mu bólu. Wilk zaskomlał, lecz więcej nadziei na koniec cierpienia wybrzmiało w dźwięku. Szare ślepie zerknęło na zatroskaną twarz Seymoura. Szafir pochwycił jego spojrzenie, błysnęła w nim determinacja.
— Zdarzyło mi się pomagać w Mieście przy ranach postrzałowych. Ta kula wcale nie nie weszła głęboko. — Głos tylko trochę mu drżał. Pogładził miękko wilczy policzek. — Wyciągnę ją, Vi, będzie dobrze.
Pierś Virgila uniosła się, opadła z drżeniem.
— Ufam ci — powiedział cicho.
Seymour wyjął z torby bukłak, odmył dłoń wodą, przyjrzał się raz jeszcze ranie. Zacisnął palce, rozprostował je, a potem Virgil zawył, aż gałęzie dębów ugięły się pod jego bólem, aż trwożne milczenie objęło zwierzęta i wstrzymały one oddech w obawie, czy w istocie tej nocy las straci syna.
Łopatka paliła ogniem wystrzału, tkwiące w niej żelazo drwiło z wysiłków Seymoura, siedząc w miękkim ciele niewzruszone na lekkie muśnięcie smukłych palców. Mężczyzna sięgał swą troską, sięgał ciepłem i chęcią opieki przez krwawy tunel wyryty gniewem i tylko to jeszcze trzymało Virgila na swoim miejscu. Jad kazał mu powstać, zagryźć człowieka, żeby ból przeminął. Nędzne popychadło, twórca żelastwa, ile zwierząt zginęło przez jego projekty, ile złego lasowi uczynił…
— Wiem, Vi… — Palce zacisnęły się pewniej na kuli, a kojący głos Seymoura zagłuszał wtłaczaną w krew truciznę, nie pozwalał płonącym gniewem pijawkom dostać się do serca. — Wytrzymaj jeszcze chwilkę…
Magia stała nad nimi, słuchając bolesnego wycia, bezsilnie oglądając drżący grzbiet. Dobrze wiedziała, że nie może teraz podejść i pomóc mu znieść cierpienie.
Żelazo upadło na ziemię z brzękiem kowalskich młotów i naciśniętego spustu. Stygnąca na nim krew zasyczała gniewnie, zmieniła się w czarną posokę. Źródło nienawiści zniknęło, myśli i serce zwolniły. Seymour odetchnął z trudem, ciasno otoczył wilczą szyję ramionami.
— Już po wszystkim. — Słowa zaginęły gdzieś w czarnym futrze. — Już po wszystkim.
Virgil sapnął, lecz pierś nie pracowała już ciężko, nie brała szybkich, zmęczonych i płytkich oddechów. Wilk uniósł się nieznacznie, zwinął wokół człowieka, przyciskając go do siebie wielkim łbem.
Co ludzką ręką zostało skrzywdzone, musiało ludzką ręką zostać uleczone.
Pojedynczy kodama umknął w bok przed wilczą łapą, zaraz pojawił się kolejny, cała brygada bezdźwięcznie biegnąca w stronę świętych jezior, by odesłać Ducha na jego nocną podróż. Seymour z zafascynowaniem oglądał drobnych towarzyszy ich spaceru, odmachując jedną ręką co poniektórym, drugą trzymając się sierści na wilczym karku.
Po upadku w lesie mężczyzna cudem dotrwał do wilczej jaskini, będąc przytomnym tylko i wyłącznie dzięki silnej woli. Po wyjęciu kuli zemdlał, wtulony w Virgila, a swoim heroicznym wyczynem zasłużył sobie na opiekę duchów lasu. Potrzebował całego dnia na wypoczynek, nad ranem zaś Vi miał go zabrać w okolicę Żelaznego Miasta. Więc gdy Seymour przebudził się trochę przed wieczorem, okazało się, że została im dana wspólna noc, bez potrzeby opuszczania brzegu rzeki, krycia się ze swoimi spotkaniami.
Łapa wciąż odzywała się bólem, lecz wilczy duch leczył się nienaturalnie szybko, poza rwaniem w mięśniach i kuśtykaniem co jakiś czas po ranie nie zostało za wiele śladu, toteż Virgil niespiesznie niósł Seymoura na swoim grzbiecie, pokazując mu las stający się nocą krainą cudów po upalnym dniu.
Przez grube korzenie, przez gęstwinę budzącą lęk w ludzkich sercach i mrok niestraszny jedynie wilczym oczom, dotarli do samego centrum lasu – otoczonego pierwotnymi drzewami, wysokimi prawie jak Nocny Wędrowiec. Nie było tu ciemności, nie było światła, tylko błękitna łuna spowijała jeziora, czyniąc z nich miejsce poza czasem, stojące między życiem a śmiercią. Kodama rozpierzchły się na wszystkie strony, poczęły wspinać się na pnie drzew, w górę i w górę, by z koron drzew oglądać początek podróży Wędrowca. Virgil zgrabnie przeskoczył między wyspami, kierując się do głównego jeziora.
— Czy to… — szepnął Seymour.
— Tak.
Wielki Duch Lasu szedł po wodzie, jakby ta była lądem, zostawiając za sobą jedynie znikające szybko okręgi. Ciężkie poroże trzymał wysoko, na wręcz ludzkiej twarzy gościł wszechwiedzący, spokojny uśmiech. Nie patrzył na nich, ale ich widział, czuł kroki wilczych łapy, jakby te były jego własnymi. Wymykający się logice, a tym samym idealnie pasujący do tego miejsca.
Vi podtrzymał łagodnie łbem Seymoura, gdy ten doznał nowych zawrotów głowy po zejściu z niego, po czym mrugnięcie później stał przy nim jako mężczyzna, uśmiechając się lekko na ten uroczy wyraz zaskoczenia u panicza. Duch właśnie spoglądał ku ciemniejącemu niebu, a jego szyja zaczęła wydłużać się, ciało tracić materialność i zyskiwać błękitne barwy trudne do opisania ludzkimi słowami. Virgil westchnął błogo.
— O tej porze najlepiej słychać las, gdy życie i śmierć przeplatają się ze sobą.
— Tak, sowy całkiem ładnie…
Krótki śmiech umknął z jego piersi, uciszył Seymoura.
— Nie, nie w ten sposób. Słychać jego serce, jego tętno, jego ducha.
Wyczuł na sobie szafirowe spojrzenie, pochwycił je własnym. Jasne brwi marszczyły się lekko.
— Nie rozumiem chyba.
Virgil patrzył przez chwilę, ciesząc oczy Seymourem skąpanym w gwiezdnym świetle Nocnego Wędrowca, nim zrobił krok. Zwrócili się do siebie twarzami.
— Jesteś muzykiem, Seymour — powiedział miękko, sięgając jasnych kosmyków. Mężczyzna wpatrywał się uważnie w niego, gdy ciepłymi opuszkami przesuwał po jego uszach, wkładał za nie niesforne pasma. — I masz dobre serce. Możesz usłyszeć więcej niż inni.
Ujął gładką twarz w dłonie, oparł własne czoło o czoło Seymoura i przymknął oczy. Mężczyzna poszedł jego śladem, położył swoje donie na jego policzkach, a potem oddechy się wyrównały, serca zabiły w jednakowy sposób i las przemówił również do duszy Seymoura.
Las był nimi, a oni byli lasem, tworzącą się przyszłością dla natury niezgadzającej się na odarcie jej z głosu i uczynienie podwładnym ludzkiej myśli. Słyszeli skrzek świeżo wyklutych piskląt, niedających matce spokoju, dopóki brzuchy wołały o jedzenie, czuli ciepło lisów leżących ciasny przy sobie, determinację kielichowych roślin do przetrwania kolejnej nocy i pożywienia się nieostrożnym owadem. Jak łatwo było zniszczyć to życie, jak trudno je odbudować, a jak niewiele wrażliwości było potrzebne, by je zaakceptować i z szacunkiem nauczyć się siebie nawzajem. Virgil uśmiechnął się lekko.
I nagle zamarł.
Strach. Strach dzika przebijanego pięcioma strzałami, krzyk drzew z palącą się korą, płacz deptanych kwiatów. Dwie pary sandałów. Trzy. Dziesięć. Piętnaście. Władza idąca na czele. Szczek gonionego wilka. Wystrzał. Huk dotarł już nie tylko do duszy, lecz i do samych puchatych uszu.
Podnieśli jednocześnie głowy, ten sam lęk odnaleźli w swoich spojrzeniach.
— Valerius — jęknął Vi.
— Na pewno zdążył uciec — uspokoił go Seymour, ścisnął mocniej jego policzek. — Muszę się dostać do ojca. To przeze mnie wszedł do lasu.
Niósł Seymoura w stronę Żelaznego Człowieka i próbował ignorować swoją wewnętrzną niezgodę na to.
Jak z krwi lorda Cedrika mógł zrodzić się człowiek tak delikatny, wrażliwy na rzeczy uznawane za błahostki przez jego ojca? Miejsce Seymoura było z dala od tej żelaznej maszynerii, przed którą uciekał tyle razy nad rzekę, by zrozumieć naturę, gdy inni się jej bali. Wiedział, że to nie było na wieczność, że już niedługo dziedzic znów wymknie się z warowni i spotkają się tam, gdzie zawsze, lecz nie zmieniało to przykrego uczucia narastającego w wilczej piersi. Czuł się, jakby kazał mu wejść z powrotem w metaliczną paszczę lwa, gdy wolność była bliżej niż kiedykolwiek.
— To było gdzieś przy tej polanie, prawda? — mruknął Seymour, gdy wilcze łapy stanęły na miękkiej trawie, łeb uniósł się w górę, ku prześwitowi między drzewami. Nie czuł wilczej woni ani krwi. Jeśli walczyli z Valeriusem, ten musiał na całe szczęście uciec bez szwanku. Za to zaczął martwić go fakt, że ludzkiej…
Igła wbiła się w udo, Virgil warknął, wierzgnął, Seymour cudem utrzymał się na nim.
— Nie strzelać z palnej. — Tylko jednej głos mógł brzmieć tak czystym chłodem samej sztabki żelaza. — Ten ma być żywy.
Kolejna igła wbiła się w kark, Vi szarpnął łbem, spojrzał za siebie.
Z bliska wyglądał jeszcze gorzej, jak dosłownie wykuty z metalu. Mięśnie twarzy mu nie drgały, nogi nie potykały na nierównym terenie. Demon z Żelaznego Miasta, nie człowiek, okryty zimną skórą mężczyzny i przyozdobiony futrem niedźwiedzia na barkach. Cedric Silverthorn szedł polaną, a zza jego pleców wysuwało się mrowie strzelców, gotowe wykonać każdy stanowczy rozkaz swego pana.
— Przestań! — warknął do niego Seymour.
Lord nie zatrzymał się, gdy Vi wyszczerzył kły i rzucił się w jego stronę. Cokolwiek było w tych igłach, sprawiło, że łapy zwiotczały i wielki wilk runął na ziemię, z przerażeniem uświadamiając sobie, że nagle nie ma w sobie sił, by unieść choćby ogon.
— Zostaw wilka, Seymour — polecił niewzruszony.
Nie dosłyszał odpowiedzi, głosy wydawały się przemawiać zza ściany wody. Virgil spróbował zrozumieć, co się wydarzyło, lecz wszystko stało się tak szybko, a gwiazdy zniknęły niespodziewanie z nieba, zakryte rzucony na niego materiałem. Umysł odpłynął, siłą uśpiony.
Ucho drgnęło lekko, wychwyciło trzask robotniczego pieca, w powietrzu unosił się zapach ludzkiego potu i żelaza. Zmysły powracały do niego bardzo powoli i ani trochę nie podobało mu się to, co działo się wokół niego.
— Wybacz za niewygodę.
Zadrżał. Żelazny Człowiek. Virgil sapnął, zmusił nogi do uniesienia go, te jednak nie działały w pełni, a pozbawione czasu na dojście do siebie pokracznie uginały się pod jego ciężarem. Spróbował się wyprostować, lecz grzbiet walnął w twarde żelazo, wilk upadł ponownie, przejrzał w końcu przytomniej na oczy. Grube pręty otaczały go ze wszystkich stron, jak pięść lorda zaciśnięta na jego gardle, zmuszająca do posłuszeństwa, inaczej wystarczył jeden ruch, by pękł kark.
— Nie jestem okrutny z przyjemności, to konieczność dla mojego bezpieczeństwa.
Za mała klatka nie pozwalała mu stanąć, więc skierował wedle życzenia Żelaznego spojrzenie w górę. Zobaczył w Cedriku jego syna dzięki tym ostrym, wykutym pod samym młotem rysom. Teraz żałował, że nie różnili się bardziej.
— Wiem, że możesz mówić moją mową, więc chciałem spróbować porozmawiać.
Wilk znieruchomiał.
— Jak udało ci się omamić mojego syna?
Cisza.
— Czy nałożyłeś na niego jakąś klątwę?
Milczenie.
— Rozumiem — odpowiedział, i choć nie zmienił tonu, dał radę zawrzeć w tym jednym słowie całe swoje z góry założone rozczarowanie.
Mężczyzna wysunął zza pasa cienką, bambusową rurkę.
— Jak mówiłem – nie czynię tego z przyjemności.
Igła poleciała w pierś. Chwilę później ciemność powróciła.
Virgil warczał na ludzi, lecz lord nie wybrał struchlałych, bogobojnych mężów do zadania wciągnięcia klatki na linie ponad obwarowania, by leśni obserwatorzy mogli go ujrzeć. Pokrzykiwali do siebie, jak jedno ciało ciągnąc i łapiąc coraz wyżej linę.
Cedric już czekał na murze, zwrócony twarzą do drzew, niezmiennie wyprostowany i dumny. Nie wydawało się dla niego żadnym wysiłkiem uniesienie głosu na tyle, by poniósł się przez wodę.
— Wilczy bogowie lasu — przemówił. — Jestem skłonny zakończyć tę wojnę, która za długo trwa między nami. Moje warunki są proste i klarowne – odejdźcie z mojego lasu, a puszczę waszego szczeniaka wolno, by mógł do was dołączyć. Jeśli nie zgodzicie się na to, wezmę życie ducha lasu za stracone życia moich ludzi. Na odpowiedź czekam do przyszłego świtu. — Odczekał chwilę, przyglądając się milczącej przyrodzie, po czym zszedł z muru.
Seymoura nigdzie nie było widać.
Znów klatka spoczywała gdzieś w domu Żelaznego Człowieka, służąc za obiekt drwin i wysławiania wielkości lorda. Groźny wilk uwiązany jak pies na łańcuchu. Bóstwo robiące za pupilka. Taki los czekał resztę lasu. Jeśli Cedric Silverthorn schwytał samego wilka, pozostali bogowie byli mu niestraszni, a żelazo będzie dalej zarabiać na jego potęgę.
Jakakolwiek przyszłość czekała na niego, nie miała ona dla Virgila szczególnego znaczenia. Powinien się szarpać, bić, szczekać i pluć w twarz swym oprawcom, wyć do rodziny, lecz tak naprawdę jedyne, czego teraz pragnął, to zobaczyć Seymoura, całego i zdrowego.
On był jego dowodem na to, że nienawiść i zniszczenie nie są odpowiedzią, że istnieje dla nich wszystkich inna droga. Ciężka, trudna do opanowania droga, od której łatwiej wybrać spust broni i ostre kły, lecz Virgil wolał spróbować niemożliwego niż trwać w tym okrutnym konflikcie. Choć znów bezznaczenia było to, co wolał – świat żył swoimi brutalnymi zasadami i ciągnął go za sobą.
Zamek w drzwiach zachrzęścił pod wieczór, wilk jednak nie podniósł się, nawet nie spojrzał.
— Vi!
Ogon zamerdał bezwiednie na brzmienie znajomego głosu, zanim jeszcze umysł zrozumiał. Łeb wystrzelił w górę.
— Seymour!
Mężczyzna przypadł do klatki, światło świecy tańczyło na jego ostrych rysach. Szczęście błyszczało w szafirze, odwzajemniało radość wilczej duszy.
— Nic ci nie jest? — Wyciągnął dłonie, pogładził wielki łeb po bokach. Virgil zaprzeczył, wzdychając cicho i błogo pod miłym dotykiem. — Dobrze, to dobrze. Zaraz cię wypuszczę.
Wilk zamrugał, spojrzał uważniej na Seymoura. Był w biegu, pot sklejał włosy na skroni, pierś, nieprzystosowana do wysiłku, pracowała ciężko, starając się utrzymać go na nogach. Dłonie drżały mu lekko, gdy wyciągał coś małego i metalowego z kieszeni, zaczął majstrować przy kłódce. Virgil przekręcił łeb, usłyszawszy jakieś nawoływania. Teraz dotarło do niego.
Trochę niezgrabnie podsunął się do drzwiczek klatki, szturchnął nosem kolano mężczyzny.
— Seymour, jeśli to zrobisz… — szafir spotkał się z jego szarymi ślepiami — Wiesz, że już pewnie tu nie wrócisz?
Uśmiech tamtego upartego człowieka znad rzeki, zawadiacki i łobuzerski, pojawił się na jego ustach.
— Pożegnałem się z bratem — kłódka puściła, Seymour szarpnął za nią, otworzył klatkę — a Ignisowi pokazałem, którędy ma uciec.
Nie pytał o więcej, pozwolił duszy przemówić ciepłem. Virgil wygramolił się z więzienia, skierował w stronę obszernego, tylnego wyjścia, którym go wnosili, i wolności. Łbem posadził porzucającego nazwisko panicza na swój grzbiet.
Żołdacy zaczęli krzyczeć w oddali. Seymour wtulił się w jego kark, jakby czarne futro mogło uchronić go przed odgłosami załadowywanych strzelb.
— Biegnij, Vi.
Nagłówek autorstwa Celestial Fang
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz