Po piętnastu minutach – pachnący i umyty, jak Laurenty nakazał – Antoni twardym, pewnym krokiem pokonał próg niewielkiej chatki, wydostając się na zewnątrz i skierował w stronę, wyczekującego antosiowego nadejścia, bruneta. Krokiem być może zbyt twardym i zbyt pewnym, na którym zdążył się już zawieść przy pierwszych kilku przebytych metrach. W ostateczności jednak, pomimo dwóch niezgrabnych potknięć i plątających się między spranymi trampkami źdźbeł trawy, udało mu się przystanąć przy boku Laurentego bez jakiegokolwiek uszczerbku na zdrowiu.
Podniósł spojrzenie w stronę nieba, śledząc poczynania młodego Wójcika i przymknął na momencik powieki, pozwalając, by przyjemne ciepło przedzierającego się przez chmurzyska słońca, połaskotało blade, zmęczone zimą policzki.
— Gotowy — oznajmił krótko, zwracając na siebie uwagę stojącego tuż obok chłopaka. Laurenty, wyrwany z cichych obserwacji płynących po błękicie chmur, odwrócił spojrzenie w stronę młodego Hawrota, posyłając mu ciepły, szeroki uśmiech. Antoś szybko odwdzięczył się tym samym.
— Pięknyś i pachnącyś, to i porządnie przywitać się wypada. — Laurenty obrócił się prędko w stronę blondyna, łapiąc smukłymi rączkami za sztywny kołnierz sztruksowej, antosiowej kurtki. Błądził chwilę wzrokiem po jego twarzy, po czym zdecydował się wreszcie oprzeć zaróżowiony policzek o ramię Hawrota. Antek, czując narastające w piersi, przyjemne ciepło, odwzajemnił uścisk, układając ramiona wokół smukłej talii bruneta, dopiero teraz naprawdę zdając sobie sprawę, jak bardzo tęsknił – za ich czułymi geścikami, za wspólnie dzieloną emocją, za nim samym.
Pomyśleć, że tylko dzięki licznym, spędzonym w warsztacie godzinom, udało mu się dość łatwo przebrnąć przez tydzień ich rozłąki. Praca odwracała uwagę od natrętnych myśli. Praca, wystarczająco męcząc, na myślenie nie pozwalała. I tak było lepiej, tak było łatwiej. Dla Antoniego i każdego, kogo mógł kiedykolwiek narazić na własne jojczenie.
— Bardzo tęskniłem — przyznał raz jeszcze Laurenty, dalej nie podnosząc głowy, a jego słowa, lekko zagłuszone przez rozpuszczone Antosia włosy, szybko porwał – wciąż zimny i wciąż nieprzyjemny – wiatr. Antoni zacisnął mocniej dłonie na kurtce młodego Wójcika i cały czas nie pozwalając mu wydostać się z ciasnej pułapki swych ramion, złożył krótkiego całusa na czubku jego głowy, zupełnie tonąc w ciemnej koafiurze Laurentego.
— Ja też. — Pozwolił swoim dłoniom powędrować nieco wyżej, wprost ku mięciutkim polikom swego chłopaka, teraz tak przyjemnie ciepłym, ładnie zarumienionym. Gładząc kciukami twarz Laurentego, musnął ustami jego czoło, szybko przechodząc również do nosa, podbródka, skroni i wreszcie – po gradzie pełnym tych słodkich, małych gestów – ust. Brunet zachichotał, czując, jak przyjemne ciepło rozchodzi się po całej jego twarzy, czerpiąc gorąc z czułych pocałunków Antoniego.
I nieważne, że mógł kto patrzeć. Nieważne, że okno głównego pokoju, w którym przesiadywała aktualnie antosiowa babcia, wyglądało wprost na podwórko, ich zajętą sobą dwójkę. Bo nic nie miało większego znaczenia, gdy wpadali sobie wreszcie w ramiona, tak stęsknieni za obecnością drugiego.
— Dobrze, dobrze. Starcy, pięknyś mój! — Laurenty wyrwał się z uścisku swojego chłopaka – ale delikatnie, z należytą sobie subtelnością – wciąż nie odwracając jednak spojrzenia od błękitnych Antka oczu. Smukły paluszek ciemnowłosego powędrował do noska Hawrota, obdarowywując jego czubek szybkim, niemym boop. Pstryczek i po pstryczku! — Tak jak te ustecka kochom, tak zachód sońca cekoł na nas nie bydzie.
Antoni kiwnął w zgodzie głową, złapał za drobną dłoń młodego Wójcika. Zniknęli po chwili za najbliższym zakrętem, kierując się w stronę nabrzeża.
Niknące za horyzontem słońce oblało plażę mozaiką pomarańczy i czerwieni, wciąż jednak dość niechętnie walcząc z szarościami, rozpinającego się nad ich głowami, nieba. Piasek, jak i chowające się w jego drobinkach kamienie, był zimny – przypominał o nie tak dawnej zimie, szczypał w tyłek i nie pozwalał jeszcze spacerowiczom na upragnioną chwilę wytchnienia. Fale, niezmiennie spokojne, obijały się leniwie o brzeg, uchowanym w sobie chłodem muskając mokre piaski. Wokół panował spokój, niemal zupełna cisza. I być może, gdyby nie pasmo gęstego, sosnowego lasku, dosłyszeliby się pomroku przejeżdżającego gdzieś w oddali auta, dochodzących z najbliższych gospodarstw wrzasków bawiących się na podwórkach dzieciaków. Ale tylko być może.
Laurenty wydawał się jednak odpowiednio przygotowany na tę chwilę. Wyciągnąwszy z plecaka stary, brązowy koc, okrył nim najpierw sylwetkę drugiego chłopaka, by zaraz, po wtuleniu się w antosiowe ramię, samemu móc schować się pod warstwą grubego pledu. Siedzieli w ciszy, bez jakiejkolwiek wymiany słów, cały czas nie odwracając spojrzeń od ostatnich pobłysków wiosennego słońca.
Według Antka, panująca między nimi cisza nigdy nie należała do tych niezręcznych. Nie zawsze potrzebowali słów, nie zawsze któryś z nich musiał coś mówić. I choć Laurenty nieraz potrafił wygadać się za nich dwóch, sam doskonale wiedział, jak potrzebny jest tego typu spokój. W tych rzadko kiedy dłuższych chwilach oddechu, zbawczego odciążenia, wystarczała im sama obecność; ciepło, którym nieustannie dzieliły się ich ciała, skromne muśnięcia dłoni, policzków.
I tylko w takich momentach Antonii czuł, jak całe, zbierane przez tygodnie napięcie wreszcie opuszcza jego mięśnie, jak niechciane myśli uciekają wraz z kolejnym powiewem morskiego wiatru. Całkowicie poddawał się temu odprężeniu, zanurzając twarz w ciemnych loczkach Laurentego.
Młody Wójcik wziął głęboki wdech.
— Antosiu… — zagadnął, zwracając na siebie całą uwagę. Uniósł delikatnie głowę, która chwilę temu spoczywała spokojnie na ramieniu blondyna i porządnie wyprostował plecy, wypinając w przód pierś. — Chciałbym, żebyś poznał moją rodzinę.
Antek, nie odwracając spojrzenia od twarzy swojego chłopaka, zamrugał pospiesznie powiekami, przygryzł dolną wargę. Za wzrokiem jego niebieskich tęczówek trudno było dostrzec jakąkolwiek myśl, żarzącą się emocję. Nic. Zupełna pustka.
— Przecież ich znam — odparł po chwili, pewny swoich słów. — Tyle razy o nich opowiadałeś, że…
— Nie, nie o to mi chodzi. — Laurenty pokręcił głową, odrywając się wreszcie od ręki Hawrota. Stary koc zsunął się z ramion starszego, pociągnięty przypadkiem tym jednym, gwałtowniejszym ruchem. — Chciałbym, żebyś ich poznał. Żebyś ich spotkał, zobaczył. I żeby oni poznali ciebie.
Antoni nie odpowiadał.
— Co ja im o tobie nie nagadałem. Jagoda zawsze się śmiała, bo żem gaduła to wiadomo, każdy już przyzwyczajony, ale wtedy o tobie tylko nawijałem, przymknąć mnie trudno choć na moment było. A że się tak nasłuchała, to tego Antosia całego sama by chciała wreszcie zobaczyć. I Liliana też, też by cię poznać chciała. Obiecałem, że kiedyś nas odwiedzisz, że zapytam i spróbuję cię przekonać. Wiem, że o babunię się martwisz, że na drugi koniec Polski przyszłoby nam jechać, ale ja naprawdę chcę. Chcę bardzo, bo i bardzo mi zależy, wiesz? — Brunet westchnął, poprawił się w miejscu. I mimo iż cały czas próbował ukryć swoje zdenerwowanie, Antek szybko dostrzegł w jego spojrzeniu tlącą się iskierkę niepewności. Iskierkę, której wcale w tych dwóch, różnych oczętach widzieć nie chciał i którą – gdyby nie ten nieprzyjemny uścisk w klatce piersiowej, gdyby nie nagły ciężar myśli, okrutnie nieprzyjemnej emocji – odgoniłby szeptem, dotykiem, krótkim pocałunkiem. — Tatko nie będzie zachwycony, to pewne. Ale Jagoda z nim porozmawia, ojczulka udobrucha. No i mama, mama zawsze wie, jak go uspokoić.
Laurenty uniósł niepewnie głowę i zerknął w stronę blondyna, oczekując odpowiedzi, jakiejkolwiek reakcji. Antoni wciąż jednak milczał. Nie wiedział, jak właściwie powinien odpowiedzieć. Swoją miejscowość opuszczał rzadko – na tyle rzadko, że wielogodzinna podróż przez Polskę wydawała się przeszkodą nie do pokonania, że kilkudniowa rozłąką z babcią, nieustannie potrzebującą jego pomocy – okropną nieodpowiedzialnością. A może po prostu się bał. Bał tych kilku, nieprzyjemnych słów, które w każdej chwili mogły paść ze strony rodziny Laurentego.
Młody Wójcik nie dawał za wygraną.
— Siostrę o pomoc możesz poprosić. Przecież nie odmówi. Ba, na pewno bardzo się ucieszy. I babunia też. One się bardzo o ciebie martwią, dobrze to wiesz. Całego życia tutaj spędzić nie możesz.
— Wiem — zgodził się Antek. Cichutko, niepewnie.
— Cały kraj dla ciebie przejechałem, życie w górach zostawiłem. I nie, broń Boże, nie myśl sobie Antosiu, że ci to teraz wypominam, że mam ci za złe. Sam tego bardzo chciałem. Dalej chcę, bo dobrze mi z tobą tutaj, szczęśliwy jestem i… no, bo bardzo cię kocham, wiesz? Ale chciałbym, żebyś tę jedną rzecz też dla mnie zrobił. To tylko na kilka dni. Niedługo. Nawet się nie obejrzysz, a będziemy już z powrotem.
Ma rację, pomyślał Antoni, wciąż nie odwracając spojrzenia w stronę drugiego chłopaka, zupełnie jakby zbyt obawiał się zerknąć w te jego proszące oczęta, z naiwnym optymizmem wypatrujących zmian na antosiowej twarzy. Oczywiście, że miał rację. Zostawił dla niego wszystko. Wszystko i wszystkich, gdy on sam, Antoni Hawrot, zamknięty w ciasnej banieczce małej, nadmorskiej wioseczki, nie poświęcił dla nich obu zupełnie nic.
A Laurenty? Laurenty nie chciał wiele, wiele nie wymagał. To tylko kilka dni. Kilka dłuższych nocy.
Spojrzenie błękitnych oczu powędrowało wreszcie na twarz bruneta, a Antoni, wciąż mierząc się z nieprzyjemnym w piersi uciskiem, ciężko westchnął.
— Dobrze — odparł po chwili, chowając dłonie w głębokich kieszeniach sztruksowej kurtki. — Dobrze, pojedźmy. Jeśli tego właśnie chcesz.
Na twarz blondyna wstąpił nieśmiały, słodki uśmiech.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz