TW: krew, ciężkie obrażenia, walki itp., nie umiem pisać tw, ale wiecie, o co mi chodzi, post-apo itd.
Papryka czy zielona cebulka?
Cheoryeon od wieków był większym fanem papryki. Nie tylko miała czerwony kolor, ale też sam jej smak był dobry. Surową paprykę uwielbiał w kanapkach, nigdy nie zapomni o knajpie, w której poznał leczo, więc wersja paprykowa również przypadła mu do gustu. Zawsze bardziej ją lubił od zielonej cebulki.
Zielona cebulka jednak była czymś, czego dawno, dawno nie jadł. Ostatni raz kupił paczkę... W sumie kiedy? Dwa lata temu? Trzy? Nie, chyba przynajmniej cztery. O kurde, aż tak długo tego nie kupował?
Paprykowe były zaufane. Samo dobro. Też marka znajoma. Chociaż trudno było spieprzyć smak paprykowy. Z zieloną cebulką z drugiej strony już łatwiej. Niektórym niezbyt się udawało, czasami dodawali za dużo przypraw i substancji smakowych, przez co za mocno się czuło zieloną cebulkę. Ale w sumie tak długo nie jadł tych, że praktycznie już zapomniał, jak to jest je sobie skubać.
Dalej nie wiedział, co wybrać.
— Cheoryeon, nie bierzemy żadnych chipsów.
Słysząc zrezygnowany głos siostry, zabrał wzrok z dwóch napęczniałych od powietrza paczek, które trzymał w rękach i odwrócił głowę. Spojrzał na Suyeon, krzątającą się alejkę dalej i pośpiesznie wrzucającą do plecaka wszystko, co odpowiadało jej myślowej liście zakupów.
— Czemu? — jęknął. — Dawno nie jadłem żadnych chipsów, a teraz bym sobie pochrupał, zwłaszcza w trudnych czasach!
— Raoun powiedział, że mamy wziąć tylko to, co potrzebne. — Czarodziejka była nieugięta.
Cheoryeon spoglądał na nią, krzywiąc się wyraźnie.
— Głupia apokalipsa — mruknął pod nosem.
Kto by pomyślał, że na przestrzeni kilku dni świat może tak drastycznie się zmienić? Ludzie nawet nie wiedzieli, jak doszło do tej całej tragedii – któregoś dnia po prostu pojedyncze osoby zaczęły rzucać się na innych, a zaatakowani potem zachowywali się tak samo... Najprościej mówiąc, rozprzestrzenił się dotychczas ukrywany przez rząd wirus, który zmieniał wszystkich po kolei w bezrozumne istoty, odporne na ból, wydające się całodobowo działać na adrenalinie i gryzące wszystkich zdrowych, w ten sposób przekazując dalej wirusa.
Nie nakręcono czasem o tym kilka filmów?
Wielu mówiło, że w Auranthium zapanowała apokalipsa zombie... Aczkolwiek trzeba tutaj trochę naprostować, ponieważ zarażeni wirusem różnili się od prawdziwych zombie. Właściwe zombie powiedziały, że nie utożsamiają się z zarażonymi. Nie byli martwi, aczkolwiek trudno było ich zabić, głównie przez wcześniej wspomnianą odporność na ból. Można było im oderwać nogę bądź też zrobić dziurę w brzuchu, a oni nadal, jak gdyby nigdy nic, będą atakować. Przynajmniej o wiele gorzej znosili obrażenia w głowę. Jeśli się dobrze trafiło w mózg, zarażony od razu był unieruchomiony. Z przypadku serca trochę dłużej to zajmowało, ale ostatecznie też padał.
Tutaj jednak zawsze się liczył czas.
— Zerknę jeszcze na leki i musimy iść — oznajmiła Suyeon, kierując się w stronę kasy.
W odpowiedzi Cheoryeon przytaknął.
Musieli działać szybko. Sklep, do którego weszli, znajdował się przy mniejszej ulicy, ale w rzeczywistości, która ich zbombardowała z dnia na dzień, praktycznie nigdzie nie mogli czuć się bezpiecznie. Zwłaszcza że się rozdzielili – pozostali członkowie drużyny, Raoun i Souel, udali się do monopolowego na drugim końcu ulicy. Parę dni przeskoczyło przez pandemię, więc sporo sklepowych półek świeciło pustkami. Ci, którzy dostali się tutaj wcześniej, zabrali, co mogli.
Ostatecznie wrzucił do swojego plecaka paczkę chipsów o smaku zielonej cebulki i poszedł wzdłuż alejki, żeby pochwycić w ręce ostatnie dwie dwulitrowe butelki wody. Jeśli chodziło o niezbędne do przetrwania rzeczy, to naprawdę nie było w czym wybierać. Bliźniaki nabrały mniej, niż wcześniej zakładały; dobrze wiedziały, że taka ilość jedzenia i wody nie wystarczy im na długo, nawet jeśli połowa ich ekipy nie musiała jeść ani pić.
Suyeon zagarnęła trzy paczki ibuprofenu i jedyne w sklepie opakowanie plastrów różnego rodzaju.
— Szkoda, że nie ma tu nic wartościowego — usłyszała.
Podniosła głowę, popatrzyła na krzątającego się między półkami brata.
— Co ci to da w apokalipsie? — Posłała mu krytyczne spojrzenie.
— Uciekamy stąd, nie? Nie chodzi mi o same pieniądze, ale coś, co potem będzie można na nie wymienić.
Raoun zarządził, że uciekną do Ma'ehr Saephii. Nie mogli przecież długo siedzieć w zainfekowanym świecie. W końcu wszelakie zapasy zaczną się kończyć, a jeśli nie powstanie szybko lek na wirusa, ocalali w końcu zaczną między sobą walczyć o żywność, wodę i inne niezbędne rzeczy. Musieli zatem opuścić Riftreach. Jedyny problem stanowiła droga, jaką trzeba było przebyć. Że też Brama Światów nie mogła znajdować się bliżej, tylko na jakimś wydupiu super daleko od Stellaire! Minęło kilka dni od rozpoczęcia apokalipsy, a oni nawet nie opuścili stolicy! Jeszcze musieli iść do domu Souela, żeby sprawdzić, czy jego mama ocalała. W takim tempie dotarcie do Międzywymiaru zajmie im przynajmniej z tydzień, jak nie dwa!
Rodzeństwo sprawdziło, czy zabrało wszystko (niestety parę rzeczy na liście zakupów zabrakło), po czym zaczęli się zbierać. Zapięli plecaki, zarzucili je na plecy, złapali do rąk swoje bronie i ruszyli w stronę wyjścia.
Na zewnątrz spotkali się z ciszą. Podejrzaną ciszą. Wiedzieli, że ta ulica była jedną z bezpieczniejszych, ale normalnie dało się słyszeć gdzieś jakieś szmery, pomruki czy inne dźwięki. Zarażeni zawsze gdzieś się czaili lub po prostu tkwili w miejscach, z których nie byli w stanie się wydostać. Fakt, drużyna trochę wyczyściła okolicę, nim poszła do sklepów, lecz tylko na tyle, by nie zostać zaskoczonym nagłym atakiem.
Teraz jednak nie było słychać nic.
Złotoskrzydły rozejrzał się po okolicy. Zmierzył wzrokiem opuszczone na środku drogi samochody, chodnik, na którym się znaleźli, chodnik po drugiej stronie ulicy. Na wszelki wypadek zajrzał do przyszłości.
Złapał gwałtownie siostrę za nadgarstek i pędem zaciągnął z powrotem do sklepu. Wbiegli w jedną z ostatnich alejek, czym prędzej się za nią schowali. Cheoryeon odłożył obok siebie kij bejsbolowy, zaczął przeglądać półki.
— Co widziałeś? — usłyszał od siostry.
Zerknął na Suyeon, która również zaczęła przeszukiwać alejkę. Dziewczyna wzięła saszetkę kwasku cytrynowego, chwilę na nią spoglądała, po czym przeczesała regał w poszukiwaniu sody oczyszczonej. Nie była pewna, czy to jej się w tej sytuacji przyda, ale może potem wykorzysta.
Tak naprawdę nie musiała pytać, ponieważ wystarczyła mimika i zachowanie brata, żeby wiedziała, co zobaczył w przyszłości.
Zagrożenie.
Po sklepie rozległ się dźwięk otwieranych drzwi, dwójka zastygła w kompletnym bezruchu. Ciężkie podeszwy butów zastukały dwa razy, sugerując, że ktoś przekroczył próg.
Cisza.
— Wiem, że się tu chowacie, dzieciaki — chrapliwy głos rozniósł się po pomieszczeniu.
Cheoryeon możliwie jak najciszej schylił się, sięgnął po swój kij.
Świat został opanowany przez pandemię okrutnego wirusa. Trzy dni temu wszelakie media przestały nadawać, więc wszyscy zostali odcięci od jakikolwiek informacji. Nie wiedzieli oficjalnie, czy wirus zdążył dosięgnąć już inne odłamki, wielu jednak miało swoje podejrzenia, zważywszy na fakt, że żadna pomoc jeszcze nie nadeszła. Zapewne każde państwo samo walczyło z katastrofą. Poprawka, każdy obywatel walczył o swoje życie.
Widok osób, które od zaledwie jednego ugryzienia zmieniały się w potwory, wywoływał głęboką ranę na umyśle. Wystarczyło tak niewiele, by stracić panowanie nad samym sobą, przemienić się w bestię. Niektórzy po kilku minutach się zmieniali, inni potrzebowali do niecałych dwóch dni. Jedni odzyskiwali po ataku świadomość i kontrolę, żeby znów ją stracić, gdy dosięgnie ich uczucie zbliżone do głodu i pragnienia, niemożliwe do zaspokojenia przez żywność ani wodę. Ostatecznie jednak nikt nie mógł się uchronić przed skutkami zarażenia. Czarodzieje, zmiennokształtni, wampiry, elfy – z każdym wirus w końcu wygrywał, a niektóre rasy po ugryzieniu stawały się poważnym zagrożeniem.
Cheoryeona nie to najbardziej w tym momencie bolało, a fakt, że w zdominowanym przez okrutnego wirusa świecie niebezpieczni byli nie tylko zarażeni...
Ale również ocalali.
Dźwięk kroków powrócił, ciężki, powolny, ale coraz głośniejszy. Nieznajomy zbliżał się niespiesznie, ale nieubłagalnie. Rodzeństwo wstrzymało oddechy, co pewien czas wymieniało się spojrzeniami, samym wzrokiem próbując opracować jakikolwiek plan działania.
— Na zewnątrz czekają moi kumple — odezwał się obcy głos. — Nie macie dokąd uciec, więc najlepiej dla was będzie, jeśli zaczniecie współpracować.
W świecie apokalipsy nikt nie wykonywał swojej dotychczasowej pracy. Nie było dostawców, nie było policjantów, nie było sprzedawców ani pracowników fabryk. Ludzie nie dostali żadnego ostrzeżenia, więc nie byli gotowi na pandemię i związane z nią skutki. Nie przygotowali schronienia, zapasów, materiałów. Gdy pierwsza fala chaosu minęła, ci, co się ostali, wyruszyli na misję nadrobienia tego wszystkiego. Połączyli się w grupki, licząc, że w ten sposób uchronią się przed najgorszym.
Jednakże najgorszym mieli się dopiero stać.
Im więcej osób liczył zespół, tym więcej jedzenia i wody potrzebowali. Przez to niektórzy nie byli chętni przyjmowania nowych. Część nawet zrozumiała, że rzeczy w sklepach zdecydowanie nie wystarczy dla wszystkich, a w tej horrorowej miejskiej dżungli przetrwają tylko najsilniejsi.
Kroki ustały.
Zapadła cisza.
Cheoryeon zacisnął dłoń na rączce kija bejsbolowego, aż kłykcie pobladły. Chciał zerknąć ponownie na Suyeon, żeby chociażby wzrokiem dojść do porozumienia. Chciał sprawdzić przyszłość, ale bał się, że oślepiony wizjami nie zauważy momentu ataku. Musieli coś zrobić, żeby jakoś wydostać się z tej sytuacji. On mógł zostać zraniony – i tak się szybko zregeneruje – ale nie zamierzał narażać Suyeon.
Poczuł na ramieniu rękę, jeden palec lekko uderzył dwa razy.
Bliźniaki wyskoczyły zza półek, prosto na mężczyznę. Suyeon wykonała zamach stalową rurą z lewej, Cheoryeon kijem z prawej, oboje atakując wroga. Nieznajomy podniósł trzymany w ręku nóż, wykonał szybki unik, żeby następnie wbić ostrze prosto w bark chłopaka.
Ku jego zaskoczeniu, różnooki dzieciak rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Mężczyzna spróbował zaatakować dziewczynę, ale ta też po przejechaniu nożem przez jej bok zniknęła.
Nieludzkie krzyki opanowały chodnik przed sklepem. Gdy odwrócił głowę, ujrzał swoich ludzi walczących z hordą otaczających ich zarażonych. Ktoś wydał z siebie okrzyk bojowy, wycelował wiatrówką, strzelił. Pozostała czwórka broniła nawzajem swoich pleców, czekając, aż któryś z zainfekowanych się na nich rzuci.
Mężczyzna w sklepie jednak nie był taki głupi.
— Nie strzelać! — wrzasnął, wybiegając na chodnik.
Wszystkie pięć osób popatrzyło na niego jak na wariata. Jakaś tęga kobieta machnęła okutą skalną zbroją ręką, rozrywając zarażonego na strzępy... zdecydowanie zbyt łatwo. Zatrzymała się nagle, spuściła wzrok na swoją dłoń, unosząc brwi.
— To nie są prawdziwe zombie! — zawołał mężczyzna z nożem.
Rozejrzał się, po chwili wykonał charakterystyczny gest.
Zerwał się mocny wiatr, który na moment wybił wszystkich z równowagi. Przeleciał przez połowę ulicy, zdmuchnął leżące na ziemi śmieci, liście... oraz zarażonych, którzy okazali się być iluzjami. Cała grupa popatrzyła wpierw po sobie, a potem na nowy widok, jaki im się ukazał.
Tuż pod ścianą, skulone, stały bliźniaki, teraz kompletnie odsłonięte.
Nie było niezręcznej ciszy. Nie było wymieniania się spojrzeniami. Nie było nawet pytań.
Suyeon i Cheoryeon rzucili się pędem do ucieczki.
— BRAĆ ICH! — usłyszeli za sobą.
Biegli ulicą, wykonywali slalomy między samochodami w nadziei, że im to choć trochę pomoże. Wypchane po brzegi plecaki nie pozwalały im na najszybsze w ich wykonaniu tempo, ale nie godzili się na zrzucenie zbędnego balastu, zwłaszcza że tutaj nic nie było zbędne. Potrzebowali jedzenia, wody, leków, bandaży. Tamten gang również, dlatego chciał im to wszystko zabrać, nawet jeśli trzeba było użyć niekonwencjonalnych środków... Hah. W świecie apokalipsy niektórzy niczego nie uważali za niekonwencjonalne czy niehumanitarne.
Ziemia zaczęła się trząść pod ich stopami, jasnowidz wyczuł bijącą spod asfaltu energię magiczną. Spojrzał za siebie, dostrzegł kucającą kobietę, która trzymała opancerzoną dłoń na drodze. Genashi ziemi. Wrócił wzrokiem na Suyeon, w biegu zdjął plecak i założył na brzuch. Złapał siostrę za ramię, przyciągnął do siebie. Nie wiedział, czy uniesie ją razem z całym bagażem, ale musiał spróbować.
Przytulił czarodziejkę do siebie, rozwinął skrzydła i solidnym machnięciem wybił się z ziemi...
Na jedynie kilkadziesiąt centymetrów, ponieważ mocny podmuch wiatru pchnął nim prosto w spód przewróconego autobusu.
Odbił się od twardego metalu, jednocześnie usłyszał chrupnięcie w prawym skrzydle. Lewym zasłonił Suyeon, żeby złagodzić jej upadek. Przeturlali się kawałek; czując narastający w zawrotnym tempie ból, odruchowo schował upierzone kończyny. Podnosząc się, spojrzał na prawdopodobnie lidera grupy z wyciągniętą jedną ręką.
Genashi ziemi i genashi powietrza potrafili stworzyć naprawdę irytującą kombinację.
Na widok typa z wiatrówką pospiesznie zasłonił swoim ciałem siostrę.
Strzał.
Coś mignęło przed jego oczami, a mniej niż sekundę później usłyszał głuchy dźwięk pocisku odbijającego się od jakiejś nawierzchni. Otworzył mimowolnie zamknięte oczy, uniósł brwi.
Tuż przed nimi stał Raoun. Trzymał w jednej ręce długi, dla zwykłych śmiertelników oburęczny miecz z białą, niemal przezroczystą niczym szkło klingą. Zwrócony był do nich plecami, skierowany w kilkuosobowy gang. Nie ruszał się, nie widać było jego twarzy, ale Cheoryeon po samej postawie mógł stwierdzić, co bóg w tym momencie sobie myślał.
Wielka dłoń poprawiła chwyt na rękojeści.
— No, dobra — zwrócił się do przeciwników; głos miał spokojny, aczkolwiek z nutą pewnego chłodu. — Koniec waszej zabawy, a rozpoczynamy moją.
Jasnowidz praktycznie usłyszał uśmiech na twarzy białookiego.
Ponownie zerwał się wiatr, tym razem jednak szybko uległ rozproszeniu. Genashi powietrza wykonał kolejny gest, ale jego kontrola znowu została przerwana. W powietrzu zaczęła unosić się charakterystyczna, bardzo znajoma Cheoryeonowi energia.
— Jesteście cali?
Odwrócił głowę, ujrzał biegnącego w ich stronę Souela.
Czarodziejka podniosła się z pomocą czarnowłosego, poprawiła na sobie swój plecak, odpowiadając, że nic jej nie jest. Posłała jednak swojemu bratu zmartwione spojrzenie; zmierzyła go wzrokiem, szukając skrzydeł, ale zostały one chwilę temu schowane. Wiedziała, że ten ruch był w stanie jedynie uśmierzyć ból, a po ponownym ich rozwinięciu prawe skrzydło nadal będzie cierpiało.
Ostatecznie nic nie powiedziała, skupiając się bardziej na obecnej sytuacji.
Souel spojrzał ponad bliźniaki, wtem wykonał gest. Ponownie zablokował kontrolę drugiego genashiego, lecz na twarzy zagościło niewielkie skrzywienie. Jego wróg wyglądał na dość silnego. Chociaż mimo to chłopak z białymi pierścieniami w oczach dawał radę.
Złotoskrzydły wziął nieco głębszy wdech.
Jak dobrze, że nie byli sami.
Niesamowicie się cieszył, że apokalipsa dotknęła ich, kiedy byli razem z Raounem i Souelem. Cheoryeon i Suyeon potrafili sobie radzić w niekorzystnych sytuacjach, ale w starciu z zainfekowanymi nie potrafili się długo bronić. Żadne z nich nie umiało dobrze walczyć, nie mieli w sobie wystarczająco siły, a iluzje Suyeon nie działały najlepiej na zarażonych, którzy wydawali się mieć pogorszony wzrok na rzecz słuchu i niekiedy też węchu.
Souel był świetną pomocą. Mimo początkowego zatracenia się w negatywnych myślach, dzięki pomocy dwójki przyjaciół, zdołał się pozbierać. Mocą wiatru skutecznie odpychał wrogów, powalał ich, czasami nawet unieszkodliwiał. Choć, tak samo jak rodzeństwu Moon, jemu również niełatwo było się przestawić na nową rzeczywistość oraz fakt, że w celu uratowania siebie czy bliskich trzeba było mocniej zaatakować.
Na szczęście mieli jeszcze Raouna.
A Raoun był bestią.
Bóg Spirytyzmu zniknął z pola widzenia wszystkich, poza jasnowidza. Wybił się, z zawrotną prędkością poleciał na bandytów. Gdy tamci rozglądali się pospiesznie, pojawił się tuż za facetem z wiatrówką i jednym, płynnym ruchem miecza przeciął szyję niczym masło. Reszta gangu podążyła wzrokiem za upadającą głową, ale tu właśnie popełniła błąd. Inny mężczyzna wrzasnął przeraźliwie, złapał się za ramię, a raczej obficie krwawiący kikut, nim wielkie ostrze przebiło jego klatkę piersiową.
Kobieta skoczyła w stronę Raouna, wycelowała okutą kamieniem pięścią, lecz trafiła jedynie powietrze, gdy bóg znów stał się niematerialny. Szybko się cofnęła, wzrokiem zaczęła błądzić, szukając nadejścia kolejnego ataku. Ponownie ktoś krzyknął, następny członek gangu został śmiertelnie ranny.
— Alf, zróbże coś! — wrzasnęła.
Jej ciało coraz w większym stopniu zaczął pokrywać kamienny pancerz, aż w końcu pokrył ją niczym rycerska zbroja, pozostawiając na wierzchu jedynie fragment twarzy oraz miejsca zgięć.
— Nie mogę! — warknął w odpowiedzi genashi powietrza, wciąż wykonując gesty. — Tamten wysoki gówniarz blokuje mi wiatr!
Dwójka zaryzykowała posłaniem spojrzenia w stronę stojącego kilkanaście metrów dalej Souela, który w skupieniu trzymał wyciągniętą rękę i zaciskał pięść.
Kobieta zgrzytnęła zębami, cisnęła ręką w asfalt między nogami. Od niej na wszystkie strony rozprzestrzeniła się fala trzęsienia; auta oraz budynki zaczęły się trząść, gdzieś coś większego się przewróciło. Souel stracił równowagę, przerwał bieg swojej mocy.
Alf nie czekał na zaproszenie. Wykonał gest, zaczął ciągnąć w swoją stronę powietrze. Silny powiew wiatru pchał bezlitośnie oddaloną od niego trójkę, rodzeństwo trzymało się za ręce, próbując nie zostać zdmuchniętym. Czarnowłosy genashi jedną ręką stworzył wokół nich barierę, drugą próbował zapanować nad wichrem.
— Ezel, teraz! — zawołał Alf.
Wygiął palce w kolejnym geście.
I wtedy coś złapało go za gardło.
Wiatr momentalnie ustał, nastała cisza, którą szybko przerwał genashi powietrza próbami złapania oddechu. Jego stopy zostały oderwane od ziemi, oczy w przerażeniu utknęły na białookiemu mężczyźnie, który go trzymał.
Kaszel odwrócił jego uwagę. Spojrzał w bok, powieki powędrowały ku górze, gdy ujrzał klęczącą towarzyszkę, z mieczem przebijającym sam środek jej brzucha. Oddychała nierówno, co chwilę pluła ciemną krwią. Gdy zdołała podnieść nieco głowę, w trwodze na niego popatrzyła.
— Zostaw... go... — wydusiła z siebie.
Zdołała się podnieść, stanąć na prawie równych nogach. Złapała za rękojeść, z głośnym jękiem wyciągnęła broń i rzuciła ją gdzieś na drogę. Położyła rękę na brzuchu, kamień na pancerzu wydawał się scalać. Ignorując kompletnie ból, nieco chwiejnym krokiem ruszyła w stronę boga. Zacisnęła drugą dłoń w pięść, przygotowała się do zamachu.
Zbliżyła się na parę metrów, nim tuż przed jej gardłem zalśnił ostry koniec miecza. Spojrzała na niego, nie ukrywając zaskoczenia. Przecież wyrzuciła go, to skąd się nagle znalazł w ręce mężczyzny?
Wciąż trzymając genashiego powietrza, Raoun zerknął w stronę kobiety, na ustach zatańczył uśmieszek.
— Świat ten stoi w obliczu tak brutalnej apokalipsy, a wy sami odrzucacie swoje jestestwo — powiedział lekko.
Genashi ziemi ukradkiem rozejrzała się, żeby zobaczyć pobojowisko, w jakim się znajdowali. Alf wciąż unosił się nad ziemią, podduszony przez rękę ogarniętą nieludzką siłą, a reszta jej towarzyszy leżała martwa na ulicy. Powróciła wzrokiem na wroga. Stał on wyprostowany, pewny siebie, niespotykane nigdzie białe spojrzenie przeszywało ją niczym miecz, który wcześniej ją przebił.
Raoun naprawdę był bestią.
— Zostaw ich.
Słysząc te słowa, cała trójka spojrzała na zbliżającą się resztę grupy. Młodzieńcy podeszli do Raouna, który obserwował ich z jedną brwią uniesioną.
— Spoko — zaczął bóg, mierząc wzrokiem Cheoryeona. — To wcale nie tak, że próbowali was zabić i zabrać wszystko, co mieliście przy sobie. I nie przypominaj o swojej regeneracji, bo chodzi mi przede wszystkim o Suyeon.
Czarodziejka nic nie mówiła. Jedynie patrzyła na brata, czekając na jego odpowiedź.
Nadeszła ona szybko.
— Zostaw ich — powtórzył. — Jedno z nich i tak już jest zarażone.
Między całą grupą zapadła ciężka cisza. Dwójka genashi zamarła. Alf spojrzał na Ezel, tamta uciekła wzrokiem.
— Ezel? — jego głos drżał nie tylko od wciąż trzymającego go za gardło Raouna, ale też myśli, które pewnie teraz krążyły po jego umyśle.
Kobieta nie odpowiadała.
Bóg Spirytyzmu nonszalancko puścił mężczyznę, tamten upadł na ziemię. Genashi chwilę kaszlał, masując szyję, a gdy jego oddech wreszcie się trochę wyrównał, podniósł wzrok na swoją towarzyszkę.
— Kiedy cię ugryzł? — zachrypiał.
Ezel wciąż milczała.
— Ezel!
— Wczoraj! — wyrzuciła w końcu z siebie. — Wtedy, jak nas z zaskoczenia wzięli! Nie zareagowałam w porę i... I...
Znów odwróciła wzrok, spuściła głowę.
Taka była obecna rzeczywistość.
Bezlitosna.
Wystarczyła chwila nieuwagi i można było zapłacić srogą cenę. Wielu przez to nawiedzał strach, który nie tylko rujnował skupienie, ale też zmywał sen z powiek, co tylko pogarszało stan. Ludzie zatracali się w sobie, a to zwiększało szansę na popełnienie błędu. Skutki tego były tragiczne.
Dobrze, że oni mieli dobrą drużynę. Raoun i Cheoryeon nie mieli typowych potrzeb fizjologicznych, a ich rany szybko się goiły. Mieli sporo energii, żeby walczyć z przeciwnościami losu. Musieli jedynie unikać ugryzień. Suyeon i Souel mimo braku boskiego ciała okazali się mieć dość dobrą psychikę. Szybko się przestawili na nowy świat, Souel radził sobie z pomocą kontroli wiatru, Suyeon dzięki pomysłowości, plus umiejętności trzeźwego myślenia w trudnych sytuacjach. Ach, no i wszyscy darzyli siebie zaufaniem. Wiedzieli, że mogli polegać na sobie nawzajem, że jedno drugie uratuje. I wszyscy wierzyli w umiejętności Raouna. Sorry, ale koleś rozgniatał głowy podeszwą buta oraz w każdej chwili mógł stać się niematerialny, więc był po prostu nietykalny.
Lekki powiew wiatru trącił włosami wszystkich zebranych. Souel podniósł nieco głowę, na sekundę zamknął oczy. Gdy je otworzył, poinformował resztę, że powoli zaczynają się zbierać zarażeni, najprawdopodobniej przyciągnięci wcześniejszymi strzałami (i tak sporo czasu im to zajęło). Raoun przytaknął. Powinni już iść. Przyszli tu tylko po zapasy.
— Tym razem daruję wam życie — powiedział oschle bóg, jego słowa wyraźnie zabolały dwójkę. — Ale jak znowu was zobaczę i będziecie powodować problemy, to nie dam kolejnej szansy.
Bandyci nie odpowiedzieli, nawet nie utrzymywali kontaktu wzrokowego. Alf popatrywał na Ezel, podczas gdy kobieta przygryzała dolną wargę, wgapiona w ziemię.
To nie tak, że kolejne ich spotkanie mogło wyglądać lepiej.
Drużyna Raouna zabrała swoje rzeczy, a następnie udała się w swoim kierunku.
Poruszali się płynnie, zgrabnie unikając większych skupisk zainfekowanych. Raoun szedł na samym przodzie, czasami w niematerialnej formie oddalając się kawałek, żeby sprawdzić teren. Souel zamykał pochód, pilnując tyłu poprzez badanie tego, co niesie powietrze. W środku znajdowały się bliźniaki: oboje badali boki, Suyeon swoją spostrzegawczością, Cheoryeon zaś wyczuwaniem energii. Czasami jasnowidz też zaglądał do przyszłości. Mimo to nie umiał całkiem odbiec myślami od wcześniejszej dwójki.
Souel szybko dostrzegł jego zamyślenie. Przyjrzał się dokładnie Złotoskrzydłemu, w końcu spytał:
— Nauczyłeś się wykrywać wirusa?
— Nie, po prostu strzeliłem — odparł lekko tamten.
Usłyszawszy te słowa, brwi genashiego wpierw się uniosły, a potem zmarszczyły.
— Co, jeśli żadne z nich nie było zarażone? Wtedy straciliby do siebie jakiekolwiek zaufanie.
— Nie zapominaj, że próbowali nas zabić — wtrąciła Suyeon. — Nie możemy być mili dla tych, co kierują w nas swoje bronie.
— Ale potem się uspokoili, też wyglądali na rozbitych, gdy odchodziliśmy.
— Uspokoili się, bo Cheoryeon i Raoun zrzucili na nich bomby. Gdyby nie to, już dawno byśmy się tułali po świecie jako duchy, czekając na jakiegokolwiek Żniwiarza.
Niespodziewanie Raoun obdarzył dziewczynę pewnym spojrzeniem.
— Wybacz — rzuciła pospiesznie do niego. — Zawsze ty byś nam pomógł.
— W kwestii Zaświatów najlepiej polegać na mnie — odparł dumnie bóg, aczkolwiek jego usta nie wykrzywiły się w uśmiechu. — Aczkolwiek i tak wolałbym, żebyśmy wszyscy dotarli do Międzywymiaru żywi. Śmierć to nic przyjemnego.
Cheoryeon przytaknął, jednak ciężko było z zewnątrz stwierdzić, na którą część rozmowy.
Tak naprawdę zgadzał się ze wszystkim. Rzeczywiście to było trochę nieczyste zagranie, próbować rozbić zaufanie innych. Niestety nie mieli wyboru. W przeciwieństwie do reszty para genashi była najlepiej zgrana, a kobietę serio dotknęła śmierć towarzyszy. Cheoryeon widział te wszystkie emocje bijące z jej oczu. Możliwe, że Raoun przesadził, ale nie dało się go w pełni winić. To był już któryś dzień od wybuchu pandemii; może wszyscy umieli sobie radzić jako drużyna, ale cała ta sytuacja nadal się na nich odbiła. Bóg Spirytyzmu już wcześniej przywiązał się do bliźniaków, nic więc dziwnego, że stracił na moment litość, gdy zobaczył próbujących ich zabić ludzi, w dodatku ocalałych. Jasnowidz z początku zarzucił tekstem o zarażeniu, żeby Raoun po prostu przynajmniej tę ostatnią dwójkę zostawił...
Ale być może jedynie pogorszył sprawę.
Teraz duet genashi musiał borykać się z tym, że kobieta była zarażona, do tego od wczoraj, więc naprawdę niewiele ją dzieliło od przemiany. Mężczyzna pewnie nie miał pojęcia, co robić – zabić ją, zostawić, ukryć się czy cokolwiek innego. Może lepiej by było, gdyby Raoun ostatecznie ich wykończył...
— Zarażenie nie oznacza śmierci.
Te słowa wyrwały go z zamyślenia. Popatrzył na Suyeon, która posyłała mu spojrzenie pełne zrozumienia. Domyśliła się, o czym jej brat rozmyślał. I miała rację. Choć bycie zarażonym wiązało się z tragedią, nie musiało oznaczać końca. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, to zostanie wymyślony lek, a wtedy wszyscy wyzdrowieją.
Potrząsnął głową, w ten sposób oczyszczając umysł. Powinien się skupić na tym, co się teraz działo.
Minęło kilka godzin, nim znaleźli odpowiednią kryjówkę. Raoun zbadał mały dom towarowy, po minucie wrócił z wiadomością, że teren był czysty. Cała grupa weszła do środka – w pierwszej kolejności wykorzystała pobliskie obiekty, żeby zabarykadować wejście. Wspięli się po schodach na pierwsze piętro, zajrzeli do wskazanego przez boga lokalu. Tutaj również zamknęli drzwi.
Wpadające przez okno światło słoneczne wskazywało wieczór. Zmrok miał lada moment zapaść, a to oznaczało zmniejszoną aktywność zarażonych. Normalnie to właśnie wtedy drużyna rozpoczęłaby swoją wędrówkę, ale wcześniejszy brak zapasów zmusił ich do ekspedycji. Późnowieczorne chodzenie utrudniało bycie wykrytym przez zarażonych, lecz w nocnej ciszy wszystkie dźwięki stawały się dwa razy głośniejsze.
Po przeszukaniu lokalu wszyscy usiedli w kole na podłodze i wyładowali swoje plecaki, żeby sprawdzić, co kto zdołał zdobyć. Jak się okazało, zarówno sklep spożywczy, jak też monopolowy nie mogły się poszczycić szerokim asortymentem artykułów spożywczych. To, co najważniejsze, zostało już zabrane, a oni w zasadzie zgarnęli resztki. Przynajmniej Raoun i Cheoryeon znaleźli wodę.
— Serio? — skrzywił się Bóg Spirytyzmu. — Chipsy?
— Jak ci przeszkadzają, to nie jedz! — odburknął Złotoskrzydły, przytulając do siebie paczkę. — I tak bym ci nie dał!
Tamten nie umiał się z nim kłócić, bo to nie tak, że jasnowidz wybrał chipsy ponad ważniejsze rzeczy. Po prostu wziął to, co było.
Zjedli w ciszy, Suyeon i Souel zadowolili brzuchy ciastkami śniadaniowymi oraz suchymi bułkami, które rozmoczyli w wodzie i zagryźli serem. Raoun nic nie jadł, obserwując bacznie miasto przez okno, Cheoryeon natomiast siedział pod ścianą, skubiąc małymi gryzkami chipsy. Przy okazji przypomniał sobie, dlaczego wolał paprykowe – zielona cebulka mu tak nie podeszła. A może to była wina braku głodu, który go opuścił na zawsze, odkąd zdobył boskie ciało.
Ostatecznie zjadł tylko połowę, a resztę odłożył na potem.
Dla zabicia czasu, a także podniesienia na duchu drużyny Suyeon wyciągnęła talię kart. Wszyscy zebrali się, żeby zagrać, po którejś rundzie nawet zdołali zapomnieć o tym, w jakiej sytuacji teraz się znajdowali. Raoun prawie odciął Cheoryeonowi język, gdy tamten zaczął się drzeć, bo przyłapał boga na oszukiwaniu. Na szczęście jasnowidz szybko się uciszył, gdy zrozumiał, że teraz nie powinien się wydzierać.
Po trwającej dwie godziny grze zajęli się rozmową. O czym gadali? O wszystkim i o niczym. Trochę o apokalipsie, trochę o codziennych rzeczach. Nawet poplotkowali. Starali się jednak unikać zbyt ciężkich tematów. Nie wspominali o bliskich, których od początku pandemii nie widzieli, nie zastanawiali się, co by zrobili, gdyby któreś z nich zostało ugryzione. Chcieli ponownie na moment zapomnieć o trudach związanych z rzeczywistością.
Wreszcie zmęczenie dopadło śmiertelniczą dwójkę – Souel położył się w pobliżu okna, które wcześniej udało im się otworzyć, tors zakrył bluzą, głowę zaś oparł o swój plecak. Suyeon zajęła miejsce bliżej drugiej ściany, przykryta płaszczem z boskiego stroju Raouna szybko się wyciszyła. Oboje potrzebowali czasu na zaśnięcie, aczkolwiek samo leżenie pozwalało na powolne odzyskiwanie energii.
Cheoryeon usiadł między dwójką, wyciągnął z kieszeni spodni swoją komórkę. Szybka nabawiła się kolejnego pęknięcia, pewnie od upadku w tamtej ucieczce, gdy przy próbie odlecenia został zepchnięty przez wiatr. Samo urządzenie jeszcze działało, ale poziom baterii barwił się na czerwono, a powerbank dawno się rozładował. Na (swego rodzaju) szczęście obecnie nie miał zbytnio pożytku z telefonu. Internet został odcięty, zasięg zaczął nawalać. Nie mogli sprawdzić wiadomości ani do nikogo zadzwonić. Dobrze, że jasnowidz zdążył jeszcze wykonać parę zrzutów ekranu, gdy przeglądał mapę Stellaire oraz trasę, którą mieli iść, żeby się dostać do Bramy Światów.
— Jak myślisz — zaczął ściszonym głosem — ile czasu zajmie temu światu powrót do normy?
Raoun znów stał przy oknie, zapewne wypatrując jednych z najbardziej irytujących przypadków zainfekowanych, którzy mieli skrzydła oraz umieli zrobić z nich pożytek. To była właśnie ta różnica między większością filmów a rzeczywistością. W przepełnionym magiczną i nadzwyczajną różnorodnością Riftreach część zarażonych mogła korzystać ze swoich darów. To czyniło z nich trudniejszych przeciwników oraz zmuszało do zachowania większej ostrożności.
Bóg nie ruszał się, ale wyglądał na zastanawiającego się nad odpowiedzią. W końcu rzekł:
— Ile by to nie zajęło, nie będziemy tego świadkami.
Fakt. Zamierzali uciec i po prostu wszystko przeczekać. Ale to dobrze. Cheoryeon nie chciał tyle ryzykować. A już na pewno nie chciał ryzykować życia Suyeon i Souela. Co by się nie powiedziało, na koniec dnia oni mieli mniejsze szanse na przetrwanie niż dwójka białookich.
Wykonał głęboki wdech. Minęło dopiero kilka dni. Nawet nie opuścili Stellaire. Nawet nie dotarli do domu Souela.
Ile jeszcze razy będą musieli zaryzykować?
— Nie czujesz się zmęczony? — spytał.
— Mam boskie pokłady energii — odpowiedział neutralnym tonem Raoun. — Nie takie rzeczy robiłem na przestrzeni lat.
Chłopak przytaknął. Oparł plecy o ścianę, głowę odchylił do tyłu, spoglądając w spowity mrokiem sufit.
— Ja jestem zmęczony. To znaczy, zmęczony mentalnie. — Wykonał kolejny głęboki wdech. — Nigdy nie przypuszczałem, że ten świat może się tak drastycznie zmienić. Nie przewidziałem tego. Robiłem regularnie ogólne czytania, a i tak umknęło to mojej uwadze.
Dopiero w tym momencie Raoun oderwał wzrok od okna, aby przyjrzeć się Złotoskrzydłemu.
— Mówiłeś, że nie wszystko, co widzisz, się sprawdza.
— Racja. Ale powinienem widzieć więcej. A przynajmniej to. — Podkulił nogi, oplótł je rękami. — Na co mi moc jasnowidzenia, kiedy nawet nie zobaczyłem tej całej apokalipsy? Moglibyśmy się przygotować...
Gdyby tylko zdołał to wszystko przewidzieć w odpowiednim czasie. Miałby czas, żeby ostrzec najbliższych. Przygotowaliby się, Raoun już przed wybuchem pandemii zabrałby ich do Ma'ehr Saephii, autem, bezpiecznie, bez skradania się przez miasto od kryjówki do kryjówki. Nie musieliby patrzeć na tę całą katastrofę.
Dobrze, że Cheoryeon nie spał, bo z pewnością śniłyby mu się koszmary.
Na tę myśl zerknął w stronę Souela i Suyeon, którzy leżeli spokojnie, spowici zapewne płytkim, ale przynajmniej jakimś snem. Ciekawe, czy ich nawiedzały złe sny. Sami nic nie mówili na ten temat. Miał nadzieję, że mogli przynajmniej we śnie zaznać trochę spokoju.
Raoun cicho westchnął, po raz pierwszy od kilku godzin oderwał plecy od ściany, którą podpierał. Podszedł do Cheoryeona, usiadł tuż koło niego, skrzyżował nogi.
— Prawo Równowagi i zarządzenia Prawdziwego to coś, z czym nawet Złotoskrzydli nie zawsze mogą w pełni sobie poradzić — zaczął wolno. — Liczy się jednak to, że zaszliśmy tak daleko i nie zamierzamy się poddać. Dotrzemy do Ma'ehr Saephii. Jakoś na pewno. Dopilnuję, żebyśmy wszyscy przetrwali.
Cheoryeon chwilę mu się przyglądał. Białe źrenice delikatnie się świeciły, ale w ciemnym pomieszczeniu zdecydowanie zwracały na siebie uwagę. Jego oczy pewnie również biły takim światłem. Od wybuchu pandemii zrzucił częściowo kamuflaż i pozwolił swoim źrenicom lśnić bielą. Gdy widział siebie w odbiciach szyb i luster, dawało mu to cień nadziei. Jak gdyby białe kropki w samym środku tęczówek mówiły, że wszystko będzie dobrze.
Spuścił głowę, zwilżył językiem dolną wargę. Tak, jakoś musieli sobie poradzić. Jeśli będą dalej w siebie wierzyć, to osiągną swój cel. A w Ma'ehr Saephii będą mogli pełnoprawnie odpocząć.
Czas mijał, dwójka białookich przez jego większość siedziała w ciszy, tylko na moment zamieniając ze sobą kilka zdań, żeby przypadkiem nie obudzić reszty. Raoun wrócił do wyglądania przez okno, gdy nagle usłyszał jakiś krótki hałas, przypominający trzask szkła. Zmarszczył brwi, rozejrzał się dokładnie. Kiedy ujrzał wiercącego się po dachu zarażonego ze skrzydłami, w sekundę schował się za framugą. Widząc to, Cheoryeon postąpił podobnie, chowając się za ladą. Trwali tak w ciszy, tylko na chwilę przerwanej przez Suyeon, która się podniosła do pozycji siedzącej. Bóg Spirytyzmu co kilka sekund wyglądał ukradkiem przez szybę, aż oznajmił, że zarażony zniknął z dachu. Nastał spokój, zakłócany jedynie przez charakterystyczne, nienaturalne pomruki. Do tych odgłosów ekipa była jednak trochę przyzwyczajona.
W końcu zaczęło świtać. Noc minęła dość spokojnie, za co drużyna była bardzo wdzięczna losowi. Poprzednim razem musieli uciekać ze swojej kryjówki, dlatego pewnie w ramach równowagi teraz mogli odpocząć.
Głośne pukanie w szybę postawiło wszystkich do pionu. Cztery pary oczu powędrowały ku szklanych drzwi, przy których stała jakaś nieznajomo wyglądająca kobieta. Uderzała dłońmi, coś wołała do nich, głos jej drżał, okazjonalnie się łamał. Drużyna bez słowa podeszła bliżej, bliźniaki po drodze zagarnęły swoje bronie.
— Pomóżcie mi! — błagała. — Pomocy!
Całe jej ciało lekko się trzęsło. Długie, ciemne włosy były w nieładzie, jasną, letnią sukienkę w kwiatki plamiła krew. Na jednej stopie brakowało pantofla, była więc ona pokryta brudem, a także szkarłatnymi śladami. Grzywka kleiła się do twarzy, oczy nerwowo spoglądały na grupę, lecz dało się też dostrzec w nich błysk nadziei.
— Jak długo jest pani w tej okolicy? — zapytała Suyeon.
Reszta popatrzyła na nią, cała trójka zmarszczyła nieco brwi.
— Chowałam się w sklepie na najwyższym piętrze — odpowiedziała kobieta, uspokajając się nieco (a przynajmniej przestała walić w drzwi). — Usłyszałam szmery na tym piętrze, więc postanowiłam to sprawdzić. Proszę, wpuśćcie mnie!
Rodzeństwo Moon wymieniło się na krótko spojrzeniami.
Jeśli kobieta dzisiaj usłyszała ich szmery, to powinna też usłyszeć, jak wczoraj barykadowali główne wejście do domu towarowego. Chyba że uznała hałas za wywołany przez zainfekowanych, więc bała się pójść sprawdzić.
Tylko czemu w takim razie dopiero teraz zeszła?
— Czy ktoś jeszcze poza panią tu jest? — tym razem Souel zadał pytanie.
— Był mój mąż — zaczęła nieznajoma — ale... Gdy mnie ratował przed zarażonymi... — Spuściła głowę. — Proszę, wpuśćcie mnie! Od trzech dni jestem kompletnie sama!
Czwórka w środku lokalu wciąż się nie ruszała. Jakiś czas spoglądali na siebie, jak gdyby przekazywali sobie telepatycznie opinie na temat tej całej sytuacji. Souel zerknął z powrotem na kobietę, przygryzł dolną wargę.
— Może pozwólmy jej wejść — zaproponował, po czym zwrócił się do nieznajomej: — Jadła coś pani w ciągu tych ostatnich dni?
Tamta pokręciła głową.
— Nie... Jestem tak głodna i spragniona.
Na te słowa genashi potarł lekko ręką o rękaw koszuli Raouna. Bóg jednak nie zareagował, wciąż wpatrzony w jeden punkt. Ten sam, co Cheoryeon.
Dłonie kobiety były całe zakrwawione; po wcześniejszych uderzeniach zostawiły groteskowo wyglądające ślady na szybie. Ciężko było stwierdzić, co mogło doprowadzić do krwi na rękach, jednakże nie było to tak częstym widokiem w obliczu apokalipsy. Fakt, w trakcie walki o życie ludzie doznawali różnych obrażeń, lecz znajdowały się one znacznie częściej w innych partiach ciała.
Mogła po prostu źle upaść, to prawda. Ale czy nie spróbowałaby wtedy opatrzeć czymkolwiek dłoni? Już na pewno nie waliłaby nimi w twarde powierzchnie.
Przezorny zawsze ubezpieczony. Nie mogli nikomu tak od razu zaufać. W tym świecie zagrożenie stanowili zarówno zarażeni, jak i ocalali. A co ta kobieta mogła im zrobić? Nie wiedzieli. I tutaj właśnie tkwił problem.
— Proszę! — znów błagała na granicy płaczu. — Ja się tak boję!
Souel przyglądał się jej, chwilę skubał zębami dolną wargę. W końcu podniósł wzrok na Boga Spirytyzmu.
— Władco Dusz, możemy chociaż zostawić jej trochę zapasów? — spytał cicho. — I tak zamierzamy stąd iść.
Ich najważniejszym celem było dostanie się do Bramy Światów. Nigdzie nie zostawali na dłużej niż czas odpoczynku, więc wcześniej czy później opuściliby ten dom towarowy. Miejsce należało do tych bezpieczniejszych, dlatego mogliby je oddać kobiecie. Bo na pewno nie zamierzali jej zabierać ze sobą.
— Nie, nie chcę zostawać znowu sama! — głos nieznajomej podskoczył o oktawę. — Nie zostawiajcie mnie! Wpuśćcie do środka!
Uderzyła całą dłonią drzwi; nie odrywała jej przez kilka sekund, więc Cheoryeon zdążył się lepiej przyjrzeć. Skóra naciskała na szkło, krwawy ślad pod nią się powiększył, na powierzchni ujawniły się pewne struktury, mimo słabego oświetlenia wyglądające jak rozcięcia. Jasnowidz spuścił wzrok na gołą stopę, dopiero w tym momencie dostrzegł wystający z boku jej podeszwy kawałek szkła.
Otworzył szerzej oczy.
Tamten trzask w nocy...
W umyśle Raouna musiała pojawić się podobna teoria, ponieważ powiedział do kobiety:
— Jeśli chcesz, to zostawimy ci trochę wody i jedzenia, ale musisz odsunąć się od drzwi i pozwolić nam wyjść.
— Co? — Tamta uniosła brwi. — Nie, ja chcę z wami iść! Co mi da trochę jedzenia, jak będę znowu sama?!
— Nigdzie cię nie zabieramy. Albo skorzystasz z naszej propozycji, albo skrócę cię o głowę.
Białe źrenice Boga Spirytyzmu groźnie błysnęły, pokazując, że nie żartował.
Souel szybko stanął między Raounem a drzwiami, ruchem rąk próbując go uspokoić. Genashi bardzo dobrze zdawał sobie sprawę, że w nowej, brutalnej odsłonie rzeczywistości byli zmuszeni do skracania żyć zarażonych, a czasem nawet ocalałych. Wczorajsi bandyci pewnie pozbawili życia wielu bezbronnych ludzi, nim sami je stracili z ręki boga. Ta kobieta jednak... Souel miał na tyle miękkie serce, że wyraźnie nie chciał, żeby tak szybko postawiono jej krzyżyk.
— Proszę nas zrozumieć — zaczął, posyłając ciemnowłosej spojrzenie pełne współczucia — nie możemy panią zabrać ze sobą, ale chcemy mimo to jakkolwiek pomóc. Na pewno doceni pani jedzenie, które zostawimy. Prosimy — dodał miękko.
Kobieta spoglądała na niego w milczeniu, choć wydawała się skupiać nie na chłopaku, a własnych myślach. Nie ruszała się z dobre kilkanaście sekund. Na szczęście w końcu wyprostowała się i wolnym krokiem oddaliła się pod drugą ścianę. Głowę miała spuszczoną, kosmyki grzywki, które zdołały odlepić się od czoła, teraz zasłaniały nieco jej oczy.
W odpowiedzi Souel podziękował, posłał jej delikatny uśmiech. Razem z Raounem i Suyeon poszli kawałek w głąb lokalu, gdzie kucnęli w trójkącie i zaczęli przeglądać swoje plecaki. Cheoryeon jeszcze chwilę przyglądał się nieznajomej, po czym dołączył do reszty.
Suyeon wybrała kilka rzeczy, mówiąc, że nic innego nie może jej oddać, bo reszta jest za bardzo im potrzebna. Souel popatrzył na paczkę ciastek czekoladowych i dwa kartoniki soku pomarańczowego, od siebie dołożył wafle oraz paczkę chusteczek. Twarz Raouna zdobył grymas, lecz ostatecznie wyciągnął dwie butelki wody – z tej większej przelał trochę do mniejszej. Mogli nic jej nie zostawiać, ale wierzyli, że jeżeli coś zje, to lepiej zniesie przemianę, być może nawet na dłużej zachowa świadomość. Zasługiwała na to, aby chociaż ostatnie chwile jej zdrowego życia były znośne.
Cheoryeon zostawił resztę chipsów (i tak mu niezbyt smakowały). Zajrzał do plecaka, żeby sprawdzić, czy coś jeszcze miał do oddania, gdy nagle usłyszał swoje imię. Popatrzył na siostrę, uniósł brew, lecz wystarczyło jej jedno spojrzenie, by wiedział, o co chodziło.
Poprawił swoją w połowie klęczącą pozycję, zmrużył nieco oczy. Białe źrenice zaświeciły się odrobinę mocniej, a pole widzenia zasłoniła mu wizja przyszłości.
Trzask.
Zerwał wizję, odwrócił głowę.
Kobieta przebiła się przez szklane drzwi i teraz leciała prosto na niego.
Nim zdołał jakkolwiek zareagować, silna ręka zacisnęła się na jego ramieniu i odciągnęła na bok. Sama nieznajoma natomiast wpadła prosto w plecaki oraz naskładane przy nich artykuły spożywcze. Suyeon uskoczyła w porę, podobnie jak Souel. Genashi szybko wykonał gest – do pomieszczenia wpadł przez okno powiew wiatru, który odepchnął atakującą na drugi koniec lokalu.
Rozległo się kilka nieprzyjemnych chrupnięć, gdy kobieta się podnosiła. Stanęła szeroko na obu nogach, spod gołej stopy wydobył się dźwięk pękającego szkła. Palce zakrwawionych dłoni miała dziwnie wygięte, w oczach wirował obłęd, wyraźnie skurczone na tle niebieskich tęczówek źrenice utkwione były w czteroosobowej grupce.
Z głębi gardła wydobyło się warknięcie, a krótko po nim całą okolicę opanował przeraźliwy, nienaturalny krzyk.
Powietrze niemal kompletnie się zatrzymało, gdy Souel pośpiesznie zasłonił rękami uszy. Podobnie postąpiły bliźniaki, choć Suyeon z wyraźnym skrzywieniem oderwała jedną dłoń, żeby sięgnąć po swoją metalową rurę.
Coś mignęło przed oczami Cheoryeona, a sekundę później krzyk ustał. Znajdujący się teraz po drugiej stronie lokalu Raoun wyprostował się, strzepnął z miecza krew w tym samym momencie, w którym pozbawione głowy ciało zainfekowanej osunęło się na podłogę. Wszyscy zamierzali odetchnąć z ulgą.
Nie zrobili tego, bowiem nie nastała kompletna cisza.
Pomrukiwania nasiliły się, dołączyły do nich odgłosy kroków. Coś poderwało się z dachu, zamierzało wlecieć w szybkę, ale gwałtowny powiew wiatru zmiótł uskrzydloną istotę. Souel czym prędzej zamknął okno, spuścił roletę.
Teraz to na pewno musieli opuścić to miejsce.
Nie mogli spokojnie spędzić poranka. Musiała się pojawić ta baba, popsuć wszystko, na zakończenie ściągnąć więcej zarażonych. A życie nie działało jak film, że wystarczył kwadrans snu, szklanka wody i sucha kromka chleba, żeby zabijać potwory przez cały dzień. Nawet jeżeli Souel z Suyeon zjedli oraz częściowo odpoczęli, a białoocy nie musieli jeszcze uzupełniać swoich pokładów energii, nie godzili się na ciągłą akcję.
Raoun otworzył drzwi, podczas gdy reszta spakowała jedzenie porozrzucane po podłodze. Wszyscy złapali swoje plecaki i bronie, pędem ruszyli do schodów. Niespodziewanie Raoun odskoczył, szybkim machnięciem miecza pozbawił głowy nacierającego zarażonego.
W tym momencie byli w stu procentach pewni, że kobieta skłamała, gdy mówiła, że ukrywała się piętro wyżej. Musiała rozbić w nocy szybę, bo inaczej zainfekowani tak szybko by się nie dostali do środka. To działało na niekorzyść drużyny.
Bóg Spirytyzmu schodził pierwszy po schodach, torując drogę reszcie. Gdy tylko znaleźli się na parterze, ku wszelakim obawom ujrzeli przynajmniej kilkunastu zarażonych. Wszyscy jak jeden mąż odwrócili głowy, na widok ocalałych rzucili się niczym dzikie zwierzęta.
Raoun był bestią. Ciął przeciwników mieczem, jakby byli zrobieni z masła, paru posłał pięścią na drugi koniec szerokiego korytarza, jednemu złamał kark butem. Nie pozwalał, żeby ktokolwiek go popchnął, już nie wspominając o zadrapaniach czy ugryzieniach. Nie powstrzymywał się, gdyż dobrze wiedział, że to on był głównym filarem drużyny. On zadawał najwięcej obrażeń, on był najszybszy i najbardziej zaprawiony w boju. Dzieciaki nie miały wcześniej żadnej styczności z prawdziwą walką – nawet Cheoryeon, który w którymś z poprzednich wcieleń walczył dla sportu, teraz zapomniał wszelakich technik. Zresztą, to nie byli zwykli przeciwnicy w zawodach tylko zarażeni, którzy nie odczuwali bólu, a ponadto nie znali granic.
Głośny huk rozniósł się po pomieszczeniu, gdy Suyeon trafiła rurą prosto w głowę jakiegoś zainfekowanego. Trysnęła krew, mężczyzna upadł na podłogę. Nim się zdołał podnieść, znów oberwał rurą, przez co znieruchomiał. Dziewczyna wyprostowała się, wzięła głęboki wdech. Pośród nieludzkich krzyków usłyszała warczenie tuż za sobą. Odwróciła głowę, na szczęście wyprzedził ją Cheoryeon, który powalił typa kijem bejsbolowym. Przeciwnik upadł, nie podniósł się, a jasnowidz szybko dobił tego, którego wcześniej siostra uderzyła rurą.
Jako Złotoskrzydły miał w sobie trochę więcej siły niż przeciętny człowiek. Co prawda, dalej nie mógł się równać z Raounem, aczkolwiek tyle mu wystarczyło, żeby sprawnie poradzić sobie z zarażonymi. Suyeon umiała jedynie ich ogłuszyć, chyba że trafiła na tych słabszych, dlatego rodzeństwo zawsze trzymało się blisko siebie.
Sytuacja Souela niestety nie wyglądała za dobrze. Korytarz należał do szerokich i całkiem wysokich, ale mimo wszystko był to budynek, a w takim otoczeniu genashi miał ograniczone pole do użycia swoich mocy. Niefortunnie znajdował się daleko od rozbitego okna przy drzwiach, też w pobliżu walczyli jego przyjaciele, więc nie mógł przywołać tutaj większego powiewu. Wytworzył powietrzną tarczę tuż przed zakrwawioną blondwłosą kobietą, która prawie go dosięgnęła, odskoczył do tyłu, ale natrafił na ścianę. Otoczył się barierą, poszerzył ją szybko, żeby odepchnąć zarażonych. Ci jednak zawzięcie nacierali, a genashi z bólem zdawał sobie sprawę, że powietrzna przeszkoda nie mogła długo wytrzymać.
Raoun cisnął Dusznikiem, przebił na wylot kilkoro zainfekowanych. Podbiegł do broni, odesłał ją i szybko przywołał do drugiej ręki, żeby potężnym machnięciem ściąć głowy kolejnej trójce. Droga się przerzedziła, w środku zostało tylko paru przeciwników, więc to był dobry moment, żeby wreszcie uciec z tego budynku, zanim do środka wparuje cała horda.
Krzyk.
Bóg zesztywniał. Nie był to zniekształcony, typowy dla zarażonego krzyk. Był on czysty. Ludzki. Znajomy.
Zbyt znajomy.
Wszyscy odwrócili głowy, spojrzeli w kierunku Cheoryeona. Jasnowidz stał przed przewróconą Suyeon, lewe przedramię próbował wyswobodzić z zębów zarażonego.
Pozostała trójka zamarła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz