TW: śmiertelne pobicie, Dante going feral for Bashar
— Czy wyście do reszty stracili rozum?! — wykrzyczał, popchnął stół na szefową obozu i jej pomocnika. Ołówki potoczyły się na ziemię, cynowy kubek upadł z brzękiem. Znienawidzony list, o dziwo, nadal spoczywał na mapie. — Mózgi wysrali?!
— A co mieliśmy twoim zdaniem zrobić? — broniła się kobieta, machnęła w geście bezsilności ręką. — Siedzieć na dupach i wyczytać o twoim powrocie z gwiazd?! Doktor potrzebował konkretnego sprzętu od zaraz, a ja nie zamierzałam ryzykować dwa razy posłania drużyny na zewnątrz, bo za pierwszym wzięli nie to, co trzeba! Skąd miałam wiedzieć, co się wydarzy?!
Sztorm szalał w błękicie, lodowe kolce spadały ze skotłowanych chmur i cięły głęboko kobietę, gniewnymi atakami starając się ukryć rozdzierające serce cierpienie. Dante dyszał ciężko, wpił palce w drewno, pochylił się nad stołem, spojrzał na treść listu. Choć ten leżał dla niego od góry strony, mężczyzna słowa rozpoznawał już bezbłędnie, zdania wyryły się boleśnie w jego pamięci. Przynieście okup w postaci wypisanych na odwrocie rzeczy, a nie stanie się krzywda waszym ludziom. Nie każcie na siebie czekać – spieszy nam się wyruszyć w dalszą drogę.
Deski jęknęły cicho przez ścisk jego dłoni. Mieli Bashara. Zamiast Dantego, wędrującego gdzieś w poszukiwaniu zasobów poza murem, grupa pierdolonych, niewyszkolonych jeszcze dobrze przez niego amatorów poszła jako obstawa lekarza do szpitala zdobyć sprzęt medyczny i teraz wszyscy siedzieli przed lufami koczowniczych chujów. Ktoś dotknął doktora strzelbą. Ktoś mu zagroził.
Pójdzie po rękę, która miała czelność podnieść się na Bashara, i ją odetnie.
— Bashar nalegał, Dante — odezwała się ponownie szefowa, mówiąc stanowczym głosem, acz nieco łagodniejszym, mającym zmusić go do zrozumienia. — Sam chciał przypilnować… — Zawahała się, widząc, jak złota burza kręci się lekko na boki. — Co?
— Nie będzie żadnej wymiany — powiedział cicho. Za cicho jak na siebie. Kobieta wzdrygnęła się. Już zaczęła kolekcjonować podane przez koczowników rzeczy, w końcu nie mogli stracić lekarza, ale według Dantego to ktoś inny musiał zapłacić. I to swoją krwią. Obrócił się na pięcie ku drzwiom. — Idę tam.
— Nie — zareagowała ostro szefowa, Dante jeszcze ostrzej.
Zrobił zwrot, złapał stół, przewrócił go jednym szarpnięciem, torując sobie drogę do kobiety. Podszedł blisko, górując nad nią swym przytłaczającym wzrostem. Mroźny błękit jakby jaśniał przerażającą furią w półmroku pomieszczenia.
— A spróbuj tylko — wycedził przez zęby. — Spróbuj mnie zatrzymać.
Stojący obok pomocnik zamarł, zamarła i szefowa, podparta plecami o ścianę. Strach pojawił się przelotnie w jej oczach, Dante pomyślał tylko, że to dobrze. Bo ludzie powinni się bać rzeczy, do których zdolny był się posunąć, by zapewnić temu jednemu mężczyźnie bezpieczeństwo. Kobieta mrugnęła, odzyskała względny rezon, lecz słowa nie przechodziły przez gardło. Dante odwrócił się.
— Widzimy się jutro wieczorem — rzucił sucho przez ramię i trzasnął drzwiami.
Szefowa obozu stała jeszcze chwilę pod ścianą, łapiąc oddech, który nawet nie wiedziała, że wstrzymuje. Zerknęła na drzwi, niepewna, czy sama śmierć mogła stanąć między Dantem a tamtym lekarzem.
Koń stąpał cicho po ulicy, mądrze kierowany silną dłonią po co bardziej zarośniętych kawałkach, by nie stukać nadmiernie kopytami o popękany asfalt. Na jego grzbiecie – jednoosobowa armia z karabinem przewieszonym przez plecy, który i tak nie miał zostać wykorzystany w szpitalu. Prawdziwa broń spoczywała na dnie plecaka, druga siedziała w siodle.
Szpital był zbyt dużym budynkiem, by grupa nomadów mogła obstawić go z każdej strony. Dante wpierw objechał teren, sprawdził dane z listu – rzeczywiście niewielki obóz rozbili we wschodniej części, między dwoma wejściami głównego budynku i przybudówki, nieco odciętymi od głównych ulic. Naliczył dziesiątkę ludzi, wszyscy całkiem nieźle wyposażeni, żaden wyraźnie ranny, plus jeden gdzieś w środku pilnujący jego chłopaków, jeszcze jeden wyglądający z piętra. Zachodnie i południowe skrzydło nie było monitorowane, tam też zostawił konia, poklepał jego złotą szyję. Wyciągnął zawczasu z plecaka zawiniątko, cięższe, niż na to wyglądało. Odetchnął ciepłym, letnim powietrzem, przystąpił do najgorszej części planu. Nienawidził się skradać.
Pierwsze parę korytarzy pokonał, nie musząc szczególnie się kryć, lecz w miarę jak odgłosy rozmów stawały się głośniejsze, przybywało okien mogących zdradzić jego pozycję. Krocząc w niewygodnych kuckach, omijając leżące na podłodze szkło, Dante powoli zbliżał się do swojego celu, wszedł w korytarz łączący budynek i mniejszą przybudówkę. Koczownikom służył za naturalną obronę obozu. On przy jej pomocy ich zniszczy. Od strony budynku urządzili sobie miejsce do siedzenia i ognisko, lecz wejście z przybudówki całkowicie zagrodzone było namiotami.
Ostatnie kilka kroków, salwa śmiechu koczowników zagłuszyła cichy trzask patyka, który znalazł mu się pod butem. Mężczyzna przystanął za ścianą, tuż obok pękniętych, szklanych drzwi, odwinął zawiniątko. Seymour zrobił tę bombę zegarową w jedno posiedzenie. Niewielka, miała bardzo proste zadania – zabić jak najwięcej, ściągnąć zarażonych do tych ranionych, odwrócić na moment uwagę ludzi w budynku. Dante zerknął przez drzwi, nad namiotem mignęła mu czyjaś głowa.
Sumienie upomniało się cicho, niepewnie. Dziwny jego zdaniem odruch, skoro sprawa dotyczyła życia Bashara. Czy jest mu ich szkoda? Czy te twarze potem przyśnią mu się, wyrzucając zbrodnie, które uczynił? Dante włączył bez wahania zegar, ułożył bombę pod jednym z namiotów. Nie czuł nic do tych ludzi, nic poza czystym gniewem, furią gotującą do walki mięśnie. Grozili Basharowi, mogli… Zacisnął zęby, by nie odkaszlnąć przez gulę i żółć, która podchodziła mu do gardła na samą myśl, co oni mogli. Nie wiedział, jak poprawnie okazywać to, co czuł, nie wiedział, czy Bashar kiedykolwiek uzna go za kogoś więcej, kogoś goszczącego w jego sercu na stałe. Ale wiedział, że świat bez Bashara dla niego po prostu nie istniał. A zbrodnia skrzywdzenia lekarza nie była jedną z tych, które Dante by wybaczył.
Czas ruszył, za dwadzieścia minut od teraz dranie dostaną to, na co zasłużyli. Jednak przed tym pozwoli im się trochę pocieszyć. Sprawdził godzinę na pożyczonym od Seymoura zegarku, po czym wycofał się z budynku tą samą trasą, którą przyszedł. Podszedł znów do obozu, lecz tym razem od frontu, wzbudzając prędko alarm i dostając trzy wycelowane w niego lufy oraz dwa wyciągnięte noże na powitanie. Dante uniósł puste ręce, słońce zatańczyło w mroźnym błękicie, wyciągając z niego chłód i piękno samych lodowców.
— Przyniosłem rzeczy na wymianę — rzucił. Patrząc po zadowolonych, krzywych uśmiechach bandy, nikt nie usłyszał właściwych słów.
Przyniosłem wasz koniec.
Nieco niższy od Dantego facet został wybrany z grupy do przyprowadzenia go przed szefa tej całej zgrai. Jak przewidywał, zabrali mu broń, ale to na razie było najmniejszym zmartwieniem, wręcz nieistniejącym. Miał w planie niedługo odebrać ten nowszy model karabinu, który trzymał jego strażnik.
Weszli na piętro, Dante zaciskał szczękę, wytrzymując szturchnięcia kolbą i pogwizdywania mężczyzny, by szedł szybciej. Zerknął na zegarek. Osiem minut. Minęli porozwalane na korytarzu, zakrwawione łóżka, przeszli nad kablami, roztrącili butami zużyte strzykawki. Drzwi jednego gabinetu były uchylone, kawałek widzianego przez szparę wnętrza, z niepękniętymi płytkami i czystą kozetką, wręcz zapraszał do środka. Strażnik wepchnął go praktycznie do pomieszczenia i nagle od wytrzymywania szturchnięć stało się trudniejsze walczenie z chęcią pobiegnięcia do Bashara.
Klęczał tam, koło biurka, rzucając wszystkiemu i wszystkim spojrzenie, pod którym sami królowie by się ugięli z przestrachu. Klęczał ze związanymi z tyłu rękoma, a jednak w jego postawie, w tym uniesionym podbródku i wyprostowanych ramionach, nie było widać uległości, którą starano się na nim wymusić. Dante czuł, jak paznokcie wbijają mu się w skórę, jak całym sobą walczy, by tu i teraz nie zniszczyć ludzi, którzy kazali Basharowi klęczeć. Jak śmieli? Sześć minut. Da radę.
Rubin spoczął na nim, ledwo zauważalny błysk zdziwienia i łagodności zalśnił w oczach. Błękit odpowiedział mu przelotną radością przez fakt, że może patrzeć na lekarza całego i zdrowego, bez zadrapań i ran. A potem przesunął się po stojącym w rogu strażniku, po mężczyźnie rozwalonym na fotelu i gniew gładko powrócił.
Brodaty, z pasmami siwizny, na pewno nieźle sobie radził w trzymaniu kontroli nad swoimi koczownikami. Budził respekt, choć nie w Dantem. Mężczyzna zmrużył brązowe oczy, uśmiechnął się lekko, dostrzegając tę krnąbrność. Pokazał dłonią w dół. Kolba uderzyła Dantego w tył kolan, strażnik dodatkowo pchnął go na ziemię, zmusił do wylądowania na wszystkich czterech. Cztery minut. Krzesło zapiszczało nieprzyjemnie, brodaty wstał, pochwa z maczetą obijała się o udo. Podszedł powoli do niego, naparł chłodem pistoletu na jego podbródek, uniósł go w górę. Starszy mężczyzna przyglądał się mu chwilę, przechylił z zaciekawieniem głowę. Dante zagryzł wargę od wewnątrz, by na niego nie splunąć.
— Ja znam cię — mruknął brodaty, dalej się uśmiechając. — Jasne włosy, bary jak ciężarówa, bokser z prawym sierpowym, który dorosłego chłopa położy. Widziałem cię tu i tam, parę razy w akcji, trochę słyszałem. W piórka legendy obrosłeś. A i tak jak każdy frajer wylądowałeś u mnie na dywaniku — parsknął.
Obrócił się, podszedł do Bashara, krew zaszumiała Dantemu w uszach. Nie zbliżaj się do niego, zamarło gdzieś w gardle.
— Mów, przyniosłeś wszystko? Jeśli tak, to możemy doktorka z powrotem wysłać na wymianę. — Lufa prawie czule naparła na lekarski policzek, Bashar nie odchylił ani trochę głowy. Ciężki oddech umknął z bokserskiej piersi, co trochę błędnie zostało zrozumiane przez brodatego. Starszy mężczyzna zaśmiał się. — Tak, chłopcze. Przypadkiem się dowiedziałem, że kogoś całkiem ważnego trzymamy. Lekarze to cenny towar. Resztę drużyny oddamy za drugie tyle, co teraz dasz.
Gówno go obchodziły targi. Błękit świdrował rękę, która trzymała pistolet. To ta miała odpaść.
Sześćdziesiąt sekund. Zauważył, że Bashar zerka na jego nadgarstek, marszczy lekko brwi. W końcu Dante nigdy nie nosił zegarka.
Milczał, przeciągając chwilę. Uśmiech brodatego zniknął, twarz ściągnęła się w twardy wyraz.
— Nie sprawdzaj mojej cierpliwości — odparł chłodno. — Odpowiedz.
— Mało słyszałeś — mruknął pod nosem, specjalnie niewyraźnie.
Podziałało. Mężczyzna odsunął się Bashara, zbliżył ponownie do niego.
— Co tam gadasz?
— Że gówno słyszałeś o mnie — powtórzył, tym razem głośniej. Z każdą kolejną sekundą odliczaną w głowie mięśnie napisały mu się coraz mocniej. — Umknęła ci bardzo ważna informacja.
Brodaty uniósł pytająco brew. Cztery. Trzy. Dwa. Dante go oświecił.
— Nie pozwalam dotykać pana doktora.
Odgłos wybuchu przeszył powietrze. Koczownicy unieśli wystraszone spojrzenia.
Wypadki potoczyły się błyskawicznie, szybciej niż mrugnięcie – Dante skoczył na starszego mężczyznę, złapał jego nadgarstek, wycelował w strażnika przy drzwiach. Strzelił dwa razy, prosto w pierś. Pociągnął za rękę brodatego, robiąc z niego żywą tarczę przed kulami drugiego strażnika. Tarcza jęknęła, strażnik się zawahał, Dante wykorzystał okazję, by postrzelić go w ten sam sposób, co pierwszego. Wyrwał pistolet z dłoni przeciwnika, odrzucił go na bok, sięgnął po maczetę. Jednym płynnym ruchem dobył broni, morderczo naostrzonej. Dante ciął od góry, prosto w nadgarstek.
Może mężczyzna zdążyłby krzyknąć, wydać z siebie jęk, gdyby nie pięść uderzająca błyskawicznie w jego nos. Maczeta upadła na podłogę jeszcze przed odciętą dłonią, a potem brodaty zwalił się na ziemie, Dante na niego, bijąc, i bijąc, i bijąc.
Nagle uczucia znalazły upust, rzuciły się w jego stronę, wypływając prosto od serca, przez ramię, aż do bezlitosnej pięści. Lęk przed stratą rozcinał łuki brwiowe, rozpacz wywołana wieścią o przetrzymywaniu lekarza deformowała nos, złość na sposób traktowania Bashara rozkrwawiała wargi. Nie czuł, że ręka go boli od trafiania w kość, że skóra na knykciach mu pęka — on też na swój sposób pękł, uświadomiwszy sobie, ile strachu trzymał zamkniętego gdzieś głęboko, ile obaw nie dopuszczał w pełni do siebie, by znaleźć ludzi odpowiedzialnych za uwięzienie lekarza i ich ukarać. Co by mu zrobili, gdyby obóz czekał dzień dłużej z dostarczeniem zapasów? Które palce złamali, gdyby nie przynieśli wszystkiego z listy? Krew pryskała mu w twarz, a Dante bił, nie widząc już, na co dokładnie trafia jego pięść. Bił, łapiąc płytkie oddechy, kolejnymi uderzeniami próbując uświadomić sobie, że doktor był już bezpieczny.
Smukłe palce delikatnie dotknęły jego ramienia, tak jak wiele razy dotykały go pod szpitalnym namiotem.
— Dante — odezwał się łagodnie Bashar.
Zatrzymał się momentalnie, przywrócony do rzeczywistości lekarskim głosem. Sapnął, pierś zafalowała od nierównego wydechu. Popatrzył na krwawą miazgę, siwiejącą brodę zabarwioną na czerwono. Przemoc podobno nie stanowiła odpowiedzi. Dla niego była jedyną słuszną, gdy to Bashar znajdował się w niebezpieczeństwie. Zszedł z ciała, przysiadł na podłodze, nie mając krzty współczucia dla poturbowanych zwłok.
Przecięte więzy leżały koło biurka, obok nich kawałek szkła. Bashar uklęknął przy nim, wciąż trzymając dłoń na szerokim ramieniu. Otworzył usta, Dante go uprzedził, skacząc po smukłym ciele wzrokiem.
— Nic ci nie jest?
Lekarz nie odpowiedział od razu, przyglądając mu się chwilę. Może tylko mu się wydało, że palce doktora objęły mocniej jego ramię. Bashar zaprzeczył ruchem głowy, nowa fala ulgi wezbrała w silnym ciele niekontrolowanie. Dante zagryzł wargę, wcześniejsze pęknięcie poszło dalej.
— Bashar, tak bardzo się bałem — wyznał łamiącym się głosem, ściskając kolana okrwawionymi dłońmi, by ukryć ich drżenie. — Tak bardzo, kurwa, się bałem.
Bashar zerknął na leżące w gabinecie zwłoki, spróbował pochwycić błękitne spojrzenie.
— Bałeś się? — zapytał cicho. Dante kiwnął lekko głową, popatrzył w rubin.
— O ciebie.
Coś do niego dotarło. W tym pachnącym przemocą i dymem momencie, w opuszczonym gabinecie, gdzie blade promienie popołudniowego słońca wpadały przez wybite okna i łagodnie otulały twarz Bashara, Dante znalazł słowa, które tyle czasu mu się wymykały.
Podniósł się powoli, pomógł stanąć Basharowi. Przelotnie ścisnął dłoń, która jednym dotykiem go rozbroiła.
— To zawsze chodzi o ciebie — szepnął, nim pociągnął lekarza do wyjścia.
Nagłówek autorstwa Alexandra Petrova
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz