20 sierpnia 2024

Od Kindry - Du er løyst frå banda som batt deg (I) [AU]

Fiord był cichy i spokojny, a żaden statek nie wyłonił się zza skał. Barwny żagiel nie odciął się na szarym tle, a dziób nie rozpruł lodowatej, morskiej toni. Tak jak wczoraj i tak, jak będzie jutro. Choć przecież i tak przyjdzie, aby mieć pewność.
Obłoczek pary wydostał się z ust wraz z westchnieniem stojącej na pomoście kobiety. Dłonią przetarła zmęczone oczy, tak długo wpatrujące się dal. Czekała, choć nie miało to najmniejszego sensu. Choć miała przecież inne, dużo poważniejsze problemy niż jeden zapomniany przez bogów statek wiozący egzotyczne przyprawy i materiały. Kobieta obejrzała się na wspaniałą osadę, dawniej będącą zaledwie małą, rybacką wioską. Osadę, która rozkwitła dzięki dalekim wyprawom i przywiezionym dobrom. Te z czasem zaczęły napływać szerokim strumieniem nie tylko dzięki wikingom na drakkarach, ale też przez statki handlowe, ściągające w te strony coraz chętniej. Zaczęła wzbudzać zainteresowanie innych. Zwłaszcza z przywódczynią, która, jak głoszą plotki, coraz mniej zasługiwała na swoją rolę. 
Kindra zasłoniła usta dłonią, skuliła okryte futrem ramiona, tłumiąc kaszel. Ostatni raz spojrzała na fiord. Statku wciąż nie było. Zaciśnięta w dłoń pięść uderzyła w poczerniałą belkę, a deski pod stopami zaskrzypiały cicho, gdy, otulona płaszczem, ruszyła w stronę bramy. Miecz u pasa ciążył każdego dnia coraz bardziej – i coraz trudniej było jej ten fakt ukrywać. Jedyne, czego chciała, to wytrzymać do bitwy. Nie mogła pozwolić, aby osada wpadła w ich ręce. 
Głośne krakanie odbiło się echem od nagich skał fiordu. Drgnęła, oglądając się, szukając spojrzeniem kruka, jednak niczego nie dostrzegła. A jednak czuła gdzieś w głębi serca, że Huginn i Muninn już znają jej los. Usłyszały go od Norn, gdy przelatywały nad Urðarbrunnr. Czy już teraz wzywają ją do pałacu Wszechojca?
Zimny wiatr wdarł się pod płaszcz, wstrząsnął silnym, pokrytym bliznami ciałem. Kaszel ścisnął gardło, jednak stłumiła go, z trudem łapiąc oddech. Wojownicy, tarczowniczki, kupcy obserwowali ją uważnie, gdy szła główną drogą osady. Z ciężkich, szarych chmur spadły pierwsze krople deszczu. Wsiąkały w futro, spływały po policzkach. Pachniały krwią, dźwięczały o dachy szczękiem żelaza i uderzających o siebie tarcz. Tym, co nadejdzie już niebawem. 
Wraz z otwarciem drzwi uderzyło ją ciepło bijące z paleniska. Przechodząc przez długą salę, zdjęła płaszcz i rzuciła go na najbliższą ławę. Przeszła dalej, aż dotarła do sypialni. Zamknęła za sobą drzwi i uklękła przed dużą, rzeźbioną skrzynią stojącą w nogach łóżka. Na samym wierzchu leżał kawałek barwnej tkaniny. Wciąż pachniał egzotycznymi przyprawami. Czymś ciepłym, trudnym do opisania, a jednocześnie rozgrzewającym zmarznięte serce. Wciąż pachniał nią.
Przycisnęła materiał do twarzy, zamykając oczy. Choć czas płynął nieubłaganie, to jednak wciąż widziała ją wyraźnie, jakby na wieki wyryła się pod powiekami orczycy. Słodki zapach budził wspomnienia, ogrzewał lepiej, czulej niż płonący na palenisku ogień, w łagodnych objęciach cofał ją do chwil, kiedy była… szczęśliwa. Tak po prostu. Do momentu, gdy na jej drodze znaczonej szczękiem żelaza, krwią, śmiercią i chwałą stanęła pachnąca przyprawami z dalekich krajów podróżniczka. Jaśniejsza i cieplejsza niż samo słońce, które stopiło bryłę lodu okalającą serce, rozgrzało je i pobudziło do bicia, a na koniec… 
Na koniec pozostawiło wciąż tlący się żar, tak uparcie nie chcący zmienić się w garść rozwianego północnym wiatrem popiołu. Tak bardzo chciała ją znów ujrzeć. Jeśli nie dotknąć, to spojrzeć chociaż, wiedzieć, że bogowie jej sprzyjali i jej statku nie pochłonęły nieprzyjazne wody. Tak bardzo chciałaby mieć pewność, że żyje i los, choć je rozdzielił, to jednak jej sprzyja. 
Mocniej docisnęła szal do twarzy. Jeśli umrze… kiedy umrze, nigdy więcej się nie zobaczą. Walkirie zabiorą ją do Walhalli, gdzie będzie ucztować przy stole Wszechojca, by w końcu, gdy nadejdzie Fimbulvinter, a Sköll i Hati pożrą słońce i księżyc, ruszy w ostateczną bitwę, aż po kraniec wszystkich bogów i całego świata. Tak właśnie będzie. Zginie w bitwie, w chwale, nie przykuta do łóżka, by ostatecznie sczeznąć w zimnym Helheimie.
– Miej ją w opiece, Frigg – szepnęła, wciąż przyciskając szal do policzka, ust. Odetchnęła głębiej. Jakby lżej niż jeszcze chwilę temu, gdy stała na pomoście, czekając na statek, który nie nadpłynie. 
Drzwi otworzyły się z hukiem. Otworzyła oczy, na podłodze dostrzegła cień wojownika. 
– Nadchodzą! – zawołał. Kindra odłożyła szal, wstała i odwróciła się. Wysoki, jasnowłosy mężczyzna o zimnych, niebieskich oczach drżał z oczekiwania. Ręka uciekała w stronę miecza przy pasie. Czekał na bitwę, w której okryje się chwałą. Jarl skinęła głową, jej wyraz twarzy nie zmienił się. Nawet wtedy, gdy znów usłyszała głośne krakanie kruka. Te, które mogła usłyszeć tylko ona. Zagłuszył go dźwięk rogu wzywający do walki. Zagłuszył wszystko, wzywając na wybrzeże.

Ściany tarcz załamały się. Szczękało żelazo w rytm ryku zwyciężających i skomleń umierających. Rękojeść miecza była śliska od krwi, Tarcza, choć wciąż mocno trzymana w dłoni, pękła od potężnego ciosu topora. Mokry od krwi piach usuwał się spod stóp, decydując o losie niejednego wojownika. Tego, który nie osłonił się na czas. Zachwiał się na ten jeden ułamek sekundy. Wystarczający, aby ostrze miecza, toporka, noża wbiło się głęboko w ciało, wysyłając ducha do wieczności. Cios jej tarczy zgruchotał szczękę, szybkie pchnięcie dokończyło dzieła. Z wrzaskiem na ustach kopnęła wiotczejące ciało, zsuwając je z ostrza. Jedno bicie serca na poprawienie chwytu tarczy, jedno pełne wściekłości spojrzenie na wyszczerbiony, przyrdzewiały nieco toporek, jego ostrze zbliżające się do jej szyi. Pół kroku w tył, płynny, obrót, wymach krótkim mieczem tnącym po nerkach. Wojownik krzyknął cicho, upadł w błoto, niemal skradła go nadpływająca fala. Kindra w ostatniej chwili zasłoniła się tarczą przed ciężkim, dwuręcznym mieczem. Obiema rękami naparła na tarczę, ta zadrżała, jęknęła głucho pod siłą uderzenia, pęknięcie w drewnie pogłębiło się, rozeszło bardziej, jak uderzenie pioruna na niebie. Krawędź osłony uderzyła ją twarz. Na ułamek sekundy pobielało jej przed oczami, oko i policzek zalała gorąca krew z rozbitego łuku brwiowego. Następny cos sprawił, że ostrze osunęło się po drewnie. Wytrąciło z równowagi wojownika. Ruch poprzedził myśl, gdy ostrze Kindry zanurzyło się tuż pod pachą mężczyzny, rozrywając tętnice, zalewając krwią, wysyłając na tamten świat. Krzyknęła, czując buzującą w żyłach adrenalinę. Jej wrzask poniósł się ponad głowami skotłowanych walczących. I dotarł do uszu rosłego wojownika, dzierżącego miecz, pokrytego krwią zabitych wojowników. Ich spojrzenia spotkały się, a na jedną chwilę, krótkie tchnienie, wszystko ucichło. To była ich walka. To on ich tutaj przyprowadził. To on chciał jej odebrać wszystko.
Strumień ciemnoczerwonej posoki płynął po skroni kobiety, policzk, brodzie i szyi. Nie wiedziała, jak bardzo jest ranna. W tej chwili nie czuła bólu. Palce mocniej zacisnęły się na rękojeści miecza, na paskach tarczy. Ruszyli na siebie jak Thor i Jormungand w ostatecznej walce w końcu świata. 
Gdy się starli, zadrżała ziemia. A może to ona? Miecze jęknęły od siły uderzenia, Kindra zdzieliła krawędzią tarczy twarz wojownika, wytrącając go z równowagi. Cięła mieczem w bok, niemal czując, jak ostrze ociera się o kości. Uskoczyła przed innym, kimś, kto ośmielił się wtrącić. Zbyt wolno. Ostrze rozerwało udo, krew polała się wartkim strumieniem. Mięśnie ogarnęło przejmujące zimno i odrętwienie. 
Zachwiała się, zasłoniła przed kolejnym ciosem, który tym razem powalił ją na ziemię. Tarcza pękła, rozpadła się w jej ręce. Drewniane odłamki wbiły się w błoto. 
Na tle nieba ciemniała sylwetka rosłego mężczyzny dzierżącego miecz. Widziała, jak wznosi ramię. Wszystko wokół ucichło, świat zwolnił nagle. Pozostało jedynie szybkie bicie serca w coraz bardziej słabnącym ciele. Bezgłośnie nad głową wojownika przeleciał czarny ptak. Kruk.
To koniec.
Widziała, jak miecz wznosi się, jednak ze znacznie mniejszą siłą niż wcześniej. Jego ręka drżała niemocą. Wrzasnęła, w ostatnim akcie wysiłku poderwała się i naparła całym ciałem na wojownika, upadając wraz z nim. Nie dbała o ostrze  jego miecza wbijające się w jej ciało. Najważniejsze było to, że jej własne ugodziło jego. Że mogła widzieć szok, porażkę wypisaną na jego gasnącej twarzy. Posłać mu ostatni uśmiech, uśmiech pełny triumfu. Przegrał. Osada nigdy nie będzie należeć do niego. 
A potem nadeszła ciemność. Przejmujące zimno i pustka. Tak. To był koniec. 

Ciężkie, szare chmury sunęły po niebie, gnane wiatrem. Krakanie kruków odbijało się echem od zimnych, bezlitosnych głazów fiordu. Fale obmywały plażę, ciała martwych wojowników, barwiąc pianę na czerwono i różowo. Kindra zamrugała, odetchnęła. Nie czuła bólu. Nie czuła słabości toczącej jej choroby. Między chmurami coś się poruszyło. Skrzydlate konie. Wojowniczki je dosiadające. Walkirie. 
Przy pomoście, na którym stała tego ranka, przycumowany był statek. Znała ten statek. Choć barwny żagiel był zwinięty, to jednak dobrze wiedziała, jaki wzór skrywa. 
– Ilara…
– Miło cię znów widzieć, Kindra.
Poczuła to wyraźnie. Zapach egzotycznych przypraw tłumiący drażniący, żelazisty zapach krwi i śmierci. Ciepła dłoń ścisnęła rękę orczycy, pogładziła ją po mokrym policzku, a twarz, jaśniejsza i cieplejsza niż słońce, pochyliła się nad jej twarzą. Biła od niej znajoma łagodność i smutek. Kindra usiadła, odetchnęła głęboko. Spojrzała na siedzącą u jej boku kobietę.
– Tęskniłam za tobą. 
– Ja za tobą też. 
– Każdego dnia miałam nadzieję, że wrócisz. Że jednak cię zobaczę. Żałuję, że rozstałyśmy się w taki sposób…
Ilara pokręciła głową. Uśmiechnęła się lekko.
– Wiesz, teraz to nie ma znaczenia. Jesteśmy tutaj, razem i możemy zrobić wszystko. 
Kindra rozejrzała się. Walkirie były coraz bliżej. Lada moment zabiorą ze sobą dusze poległych wojowników do Valhalli na wieczną ucztę. Znów odwróciła się do Ilary, ich spojrzenia się spotkały. Mocniej ścisnęła dłoń kobiety w swojej dłoni. 
– Więc co? Jesteś moją walkirią? Zamiast wierzchowca masz statek?
Ilara roześmiała się cicho, przysunęła się w jej stronę. 
– Mogę nią być, jeśli tego chcesz. Wyruszysz wraz ze mną, moim statkiem?
Kindra spojrzała na okręt, później na walkirie kroczące między poległymi. Rota patrzyła na nią, wyczekująco wyciągnęła dłoń. Chciała ją zabrać tam, gdzie było jej miejsce. U boku Odyna, jej przodków. Tam, gdzie miała ucztować w oczekiwaniu na koniec świata. Zawsze tego chciała. Okryć się sławą, zasłużyć na swoje miejsce w Walhalli.  
Tak właśnie było. Przynajmniej… do pewnego momentu. Uśmiechnęła się do Ilary. 
– Tak. Wyruszę z tobą. Dokąd popłyniemy?
Ilara wzruszyła ramionami.
– Dokąd tylko zechcemy.
To, co wydarzyło się wcześniej, nie miało znaczenia. Zmieniło się wszystko. Teraz mogła być wolna. Miała wybór. Mogła pójść drogą, którą chciała. I z kim chciała. 
Żadna uczta, żadna walka, żadna chwała nie mogły być piękniejsze i ważniejsze, niż wieczność z Ilarą.

Oto widzę ojca swego, oto widzę swoją matkę, siostry i braci, oto widzę mój ród - aż do jego początków.
Wzywają mnie, abym zajął należne mi miejsce pośród nich - na dworze Valhalli,
gdzie odważni mogą żyć - wiecznie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz