Trzydziesty września, 1998…Soren wiedział, że tak długo, jak żyje, nigdy nie zapomni tego dnia. Dnia, w którym świat zapadł się do czeluści piekła. Nigdy nie przypuszczałby, że swój pierwszy dzień w pracy spędzi na desperackich próbach zneutralizowania pustoszącego Raccoon City wirusa, zamiast na opijaniu się kawą i zbijaniu bąków w radiowozie. Pomimo upływu lat, wciąż czuł na skórze ogniste języki wychylające się z rozbitego helikoptera. Wciąż czuł ten obrzydliwy smród rozkładających się, lecz wciąż żywych, ludzkich ciał. A przede wszystkim nigdy nie zapomniał wszystkich tych, których z ich powodu zmuszony był pochować. Wszystko w imię samolubnej, kapitalistycznej idei, eksperymentu, który szybko wymknął się spod kontroli. Soren nie był zaskoczony tym, że ludzie sami niemal doprowadzili się do wyginięcia, ale niezależnie od tego, ile by nad tym rozmyślał, nawet w najgorszych koszmarach nie spodziewałby się czegoś o podobnej skali. Cholera, nawet szaleniec nie byłby w stanie tego przewidzieć. Soren czuł, że powinien był skończyć ze sobą już dawno temu. Powinien był szczeznąć w tym nieszczęsnym laboratorium, którego zniszczenie miało przecież ocalić świat, a w ostatecznym rozrachunku nie zmieniło absolutnie niczego. Wiedział, że każdy kolejny dzień na tym żałosnym padole był jedynie przedłużeniem koszmaru, z którego nigdy się nie obudzi. Tę walkę przegrano już dawno i nie było na świecie siły, która byłaby w stanie cokolwiek zmienić. A mimo to Soren nie potrafił odpuścić. Codziennie wstawał z łóżka, unikał szarżujących w jego stronę mutantów i omamionych bezprawiem ludzi. Na pytanie, dlaczego to robił, nie byłby w stanie nikomu odpowiedzieć.
Był rok 2004, od wybuchu epidemii minęło już sześć paskudnie długich lat. W tym czasie świat jeszcze bardziej zwariował, koło tragizmu kręciło się coraz szybciej, nie zwalniając choćby na sekundę. On sam również się zmienił. Z ledwo trzymającego broń żółtodzioba stał się tajnym agentem na posyłki amerykańskiego rządu, mającego uratować córkę samego prezydenta. O ile ten tytuł cokolwiek jeszcze znaczył. W normalnym świecie tak prężna wspinaczka po szczeblach kariery mogłaby budzić podziw, być może zrobiłaby z niego żywą legendą, jednak w obecnych czasach nikogo nie obchodziła, a dla Sorena była jedynie źródłem dodatkowych problemów. W trawionym zagładą świecie są bowiem rzeczy znacznie gorsze, niż mięsożerne, żywe trupy. Z tego powodu wysłano go w głąb spustoszonej nowym rodzajem pasożyta Hiszpanii. Paskudne robactwo. Jeśli pamięć go nie zawodziła, nazwano je Las Plagas. Soren nie rozumiał, dlaczego Półwysep Iberyjski oberwał zupełnie innym, gorszym rodzajem zarazy, niż Raccoon City i szczerze nie miał zbyt wiele chęci, żeby dłużej się nad tym zastanawiać. Liczyło się dla niego jedynie to, że żywiciele, w przeciwieństwie do chodzących trupów, zachowywali pewną część rozumu, a co gorsza, uodparniali się na ból. Niektórzy mogliby pokusić się o nazwanie ich posłusznymi pasożytom superludźmi. Dla Sorena byli jednak jedynie kolejnym wynaturzeniem, którego musiał się pozbyć.
Wchodząc do wnętrza starego kościoła, pierwszym, co zauważył, było to, w jak okropną ruinę popadł. Odrapane ściany, zbita posadzka i zbryzgane krwią paramenty. Nie sposób nie zauważyć, że miejsce już dawno obdarto z jego sakralnego charakteru. Miał się na baczności, z bronią wyjętą z kabury, skierowaną ku wnętrzu niezbadanego pomieszczenia, dopóki nie upewnił się, że był względnie bezpieczny. Spróchniałe drewno rytmicznie skrzypiało pod ciężarem jego ciała, jakby w każdej chwili miało zwyczajnie pęknąć. Dopiero po czasie zdał sobie sprawę, że każdemu jego krokowi wtóruje jeszcze inny dźwięk - ledwo słyszalny stukot podążał za nim jak cień. Nie zdążył zareagować, nim poczuł nieprzyjemny chłód broni na własnej skórze. A więc po tych wszystkich latach, to tak skończy.
— Rzuć broń, Soren. — Głos, który usłyszał, był aż nadto znajomy.
Z początku nie dotarło do niego absolutnie żadne słowo, a może to on sam nieświadomie ich do siebie nie dopuszczał, żeby uchronić samego siebie przed ich brzmieniem. A raczej przed osobą, która je ku niemu skierowała. Serce zapłonęło ogniem tak silnym, że przez chwilę wydawał się on Sorenowi prawdziwy, jakby naprawdę miał wkrótce stanąć w płomieniach. Oszalał, po prostu oszalał. Nie było przecież na tym świecie siły, która raz jeszcze skrzyżowałaby ze sobą ich ścieżki. Na własne oczy widział, jak umiera. Widział, jak zostaje postrzelona, a jej bezwładne ciało znika wśród ruin wysadzonego w powietrze laboratorium. Być może wirus dopadł w końcu i jego, a teraz drwił w najlepsze, żerując na emocjach, których nigdy nie zdołał w sobie stłumić. Nie powinien był się odwracać, a mimo to nie potrafił się powstrzymać. Ryzykował własne życie byle tylko przekonać się, że do reszty nie zwariował. Nie był w stanie stłumić westchnienia, kiedy wbrew wszystkiemu, co racjonalne, ujrzał przed sobą jej twarz. Twarz, którą nie sądził, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy. Pomimo tego, co przeszła, nie zmieniła się praktycznie wcale, nie wyglądała jak ktoś, kto otarł się o śmierć.
— Gorące powitanie, jak na sześć lat rozłąki…Charlie. — Szczęka zesztywniała mu na samo brzmienie tego imienia.
W odpowiedzi usłyszał jedynie cichy śmiech. Nie potrafił jednak rozpoznać, jakie emocje się za nim kryły. Charlotte doskonale ukrywała swoje prawdziwe zamiary, o czym boleśnie przekonał się te sześć lat temu. Wspólnie wydostali się z opanowanego przez żywe trupy posterunku, wspólnie dostali się do źródła całej tej zarazy. Pamiętał, jak Charlie z czułością opatrywała jego rany i jak on sam, nadwyrężając własne ciało, ocalił ją przed spaleniem żywcem. Ufał jej bezgranicznie, a dla niej nie miało to absolutnie żadnego znaczenia. Powinien jej szczerze nienawidzić za to, jak wykorzystała go, by wykraść próbkę zabójczego wirusa, którą on z uporem starał się zniszczyć. Powinien rzucić się na nią i własnoręcznie dokończyć to, co sama rozpoczęła, gdy widzieli się po raz ostatni. Zdrada miała niezwykle gorzki posmak, który wywracał Sorenowi żołądek do góry nogami, jednak niezależnie od tego, jak bardzo próbował przekonać samego siebie, że czuje w jej stronę jedynie odrazę, serce podpowiadało mu inaczej. Wszystko w niej sprawiało, że serce Sorena trzepotało i przepełniało potrzebą zapewnienia jej bezpieczeństwa. Nawet jeśli wcale go do tego nie potrzebowała. W jego głowie panował istny chaos przekrzykującej się nawzajem ulgi, ekscytacji i niebywałej wręcz frustracji. Powinnaś była wtedy umrzeć, Charlotte Merimange. Czuł, że to właśnie tak powinien zareagować, że to właśnie te słowa byłyby najrozsądniejszym, co mógłby jej powiedzieć. Jednak nie chciały przejść mu przez gardło. Cieszył się, że widział ją całą i zdrową, i to właśnie to uczucie sprawiało, że zaczynał marzyć, żeby kobieta jednak pociągnęła za spust. Jednocześnie czuł jednak rozpacz. Ten rodzaj rozpaczy, który zakorzenia się głęboko w twoim wnętrzu i sprawia, że krwawisz od środka. Ten rodzaj rozpaczy, który każe ci się poddać, bo niezależnie od twoich decyzji, wszystko jest już stracone. Przez sześć jebanych lat żył w przekonaniu, że laboratorium stało się jej grobowcem. A teraz, z nieznanego Sorenowi powodu, pojawiła się tuż przed nim, nie oferując mu choćby słowa wyjaśnienia. Gdyby tylko mógł oddałby wszystko, żeby poznać myśli kłębiące się jej teraz w głowie. Ze świstem wciągnął powietrze. Musiał się skupić. Niezależnie od tego, co kiedyś ich łączyło, teraz byli dla siebie jedynie przeszkodami na drodze, ku własnym celom. Nie mógł zginąć, jeszcze nie teraz.
Zadziałał niemal instynktownie, w dokładnie taki sposób, w jaki go przeszkolono, zamykając jej nadgarstki w niespodziewanym uścisku. Wykręcając je na boki wiedział, że każda normalna osoba już dawno puściłaby broń, ale nie ona. Powinien był to przewidzieć. W odpowiedzi, Charlotte wymierzyła ku niemu zamaszystego kopniaka. Pierwszego z nich zdążył uniknąć, drugi zaś trafił go prosto w szczękę, aż zachłysnął się własną śliną. To nie była już ta sama dziewczyna, z którą ramię w ramię przemierzał podziemne korytarze placówki medycznej, posyłając rozmarzone spojrzenia. Nie, to wciąż była ona. Przez cały czas taka była, to on był po prostu zbyt głupi, żeby odpowiednio szybko to zauważyć. Soren skoczył ku niej i pociągnął ze sobą na ziemię. Tarzali się wśród spróchniałego drewna i kurzu, próbując przygwoździć jedno drugie. Szarpanina wkrótce zakończyła się nożem przyłożonym do jej szyi.
— Dla kogo pracujesz tym razem? Po tym jak wypełzłaś z grobu? — Rzucił, wzmacniając chwyt na rękojeści noża.
— Oh Soren, wiesz, że tak łatwo nie zdradzam swoich sekretów. — Nawet z nożem przy gardle brzmiała na bardzo pewną siebie.
Spodziewał się takiej odpowiedzi. Nie liczył na nic innego. Raz jeszcze wbił w nią spojrzenie, mogłoby się wydawać, że wręcz przepraszające, a napięcie, które temu towarzyszyło, ponownie przywołało wspomnienia owej nocy. Soren rozluźnił uścisk i schował ostrze z powrotem do pochwy, nim zszedł z dziewczyny i po prostu usiadł obok. Usłyszał, jak ta podnosi się z powrotem do pionu, a jego ciało spięło się, przygotowane na kolejne uderzenie, być może nawet strzał z trzymanego wciąż przez nią pistoletu. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Zmarszczył brwi, nieśmiało odwracając ku niej głowę. Poruszała się powoli, jakby celowo przedłużając tę żałosną scenkę, w której się znaleźli. Soren odprowadził ją wzrokiem, jednak nie odezwał się ani słowem. Nie musiał, to ona przerwała krępującą ciszę.
— To samobójcza misja, doskonale o tym wiesz, prawda? — Nie musiał odpowiadać. Oboje wiedzieli, że miała rację. — Zrezygnuj, a kto wie, może pożyjesz wystarczająco długo, żeby zobaczyć mnie ponownie.
— Nie zamierzam, dzięki za troskę. — Odpowiedział z lekka sarkastycznie. — Dlaczego miałbym ci zaufać?
Sam nie wierzył w to, co mówił. Wiedział doskonale, że gdyby Charlie tylko skinęła palcem, znowu poszedłby za nią jak najwierniejszy pies. I raz jeszcze gorzko by tego pożałował. W odpowiedzi dziewczyna posłała mu jedynie ledwo widoczny uśmiech i bez słowa wyskoczyła przez okno, pozostawiając po sobie jedynie gorycz i dziwną radość, że wciąż żyje.
Soren jeszcze przez długi czas wpatrywał się w otwarte szeroko okiennice, nim wrócił do swoich wcześniejszych zajęć. Co pewien czas wciąż odwracał się jednak w nadziei, że ujrzy ją raz jeszcze.
opowiadanie napisane na podstawie pozmienianej historii Leona i Ady z resident evil 2 & 4 i jednej sceny z resident evil 4
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz