Mijała dopiero połowa nocy, a Burza miał wrażenie, że zdążył obiec tereny Klanu z pięć razy.
Obcym wojownikom ewidentnie zachciało się zabawić w wojenkę, nie taką otwartą i niezwykle morderczą, choć może i ona czekała na nich w przyszłości, zależnie od przebiegu wypadków tej nocy, ale grupy intruzów zajęły się zaczepianiem i podszczypywaniem patrolów tuż po zmierzchu. Pierwszy kot, zraniony mocniejszym starciem na tyle, że nie mógł dalej wykonywać swoich obowiązków, zjawił się u Złotego Księżyca niewiele później i Burza zrozumiał, że musieli zdusić ten atak w zalążku, nim nagle wszyscy obudzą się nad ranem z granicą Klanu Teflonu przesuniętą za strumień.
Bojowe miauknięcia i syczenie dochodziły z zachodu, północy i południa, jego przyjaciele starali się przez ciężkie oddechy opisywać, co zaszło, ilu obcych wyczuli, a Złota Burza kiwał krótko łebkiem i gnał, gdzie najbardziej była teraz potrzebna jego mordercza siła. Dzikiej Łapie polecił pilnować bardziej wewnętrznych terenów i w razie przyuważenia czegoś niepokojącego poinformować go natychmiast.
W czasie tej służby spotkały już każdy aktywny patrol, ale pośród żadnego z nich nie znalazł Czarnego Pazura. Wiedział, że ten znany był ze swojego samotniczego trybu życiu, stawiania własnych zasad ponad wszystko inne, a jego inteligencja i niesamowite zdolności cichego, bezwzględnego wojownika działającego w pojedynkę nie miały sobie równych. Pazur był dobry, lepiej, był świetny, imponował mu swoją bystrą oceną sytuacji i zimną krwią płynącą w żyłach nawet przy przytłaczającym zagrożeniu. Niemniej jednak Złota Burza martwił się o niego, nawet jeśli Czarny Pazur tej troski nie potrzebował, i cóż za ulga spłynęła na spięte mięśnie, gdy w końcu wyczuł znajomą woń w powietrzu.
Chwilowa, oczywiście, ulga, bo wystarczyło jedna skrzekliwa groźba rzucona w stronę Czarnego Pazura przez tego ohydnego sierściucha, by najmniejszy włos na jego ciele nastroszył się, a zwykle skrzące się rozbawieniem spojrzenie wypełniło lodowatą furią.
Piątka przeciwników drgnęła, popatrzyli po siebie niepewnie, lecz nie cofnęli się, licząc na wygraną dzięki liczebności. Jego imię spłynęło z kocich gęb z nienawistnym sykiem, grzbiety wygięły się w górę, ale Burza jedynie zrobił kilka kroków w przód, trzymając uważny wzrok na wrogiej bandzie, i stanął między nimi a Czarnym Pazurem, kryjąc sylwetkę smukłego kota za sobą. Złoty ogon zatańczył gniewnie w powietrzu, pazury ozdobiły duże łapy.
Nikomu nie uchodziło płazem grożenie jego Klanowi.
— Złota Burzo. — Usłyszał ciche, ostre miauknięcie Pazura, jakby ten chciał go od czegoś odwieść.
Zaryzykował szybkie, krótkie zerknięcie na siebie, posłanie drugiemu kotu swojego zawadiackiego błysku w oku. A potem leśną głuszę wypełniły odgłosy walki, Złota Burza wybił się gwałtownie z silnych łap.
Pechowiec z mocno poturbowanym barkiem poleciał na ziemię pod jego ciężarem, pazury wbiły się w ranę zadaną przez Czarnego Pazura. Bolesny pisk nie powstrzymał Burzy przed poszarpaniem miękkiego ciała jeszcze bardziej, wykluczeniem na dobre przeciwnika. Zgiął się mocno na tylnych łapach, ratując gardło przed wpadnięciem między kły pręgowatego kocura, ale wszedł tym samym pod szpony innego napastnika. Zapiekł go bok, jednak zadrapanie było niecelne, ledwo upuściło mu cokolwiek z krwi. Burza zamachnął się łapą, któryś dostał na odlew, skulił się. Złoty kot tylko zobaczył, jak jedno miast dwóch ślepi mruga z przerażeniem na niego w mroku.
Intruzi warknęli, rzucili się na niego. Dreszcz bólu rozszedł się po całym grzbiecie, gdy wróg wskoczył na niego, orząc pazurami w błyszczącym futrze, a drugi przymierzył się do uczepienia złotego karku. Ich pieprzone niedoczekanie. Złota Burza wierzgnął, wyszedł naprzeciw atakującego go kotu i zacisnął zęby na jego własnej szyi, walcząc przy okazji z promieniującym od grzbietu cierpieniem, na którym wciąż próbował się utrzymać jeden ze złamasów. Zakleszczony w jego kłach wojownik miauknął płaczliwie, Burza szarpnął łbem, posłał go w krzaki. Syknął, czując upór, z jakim intruz starał się pokonać go od tyłu. Masywny kot nie czekał dłużej, stanął na tylnych łapach i zwalił się na ziemię, wybijając dech z piersi wroga. I może wcale mu się nie wydawało, że usłyszał pęknięcie żebra.
Złota Burza podniósł się błyskawicznie, w bojowej gotowości ustał na drżących wysiłkiem łapach, obrzucił wzrokiem polanę. Obce koty podnosiły się powoli, lecz nie wyglądały na skore do spróbowania kolejnego natarcia. Złote futro na karku się zjeżyło. Widział czterech. Gdzie był piąty?
Rozpoznał syk Czarnego Pazura, obkręcił się ku niemu.
Największy, najbardziej zbliżony rozmiarom Burzy kocur kręcił się z lewej na prawą przed Pazurem, grożąc mu nagłymi wypadami w przód, szczerząc pożółkłe kły. Rubinowe ślepia odważnie rzucały przeciwnikowi wyzwanie, a łapa z wyciągniętymi pazurami raz po raz unosiła się, lecz nie wyglądało to dobrze, chłód obawy o Pazura zalał jego ciało. Złota Burza ruszył instynktownie, w paru susach dopadł wroga.
Złączyli się szponami i kłami, jedno mordercze spojrzenie przeciwko drugiemu. Burza niefortunnie wylądował pod przeciwnikiem, łapa wystrzeliła w stronę kociej mordy, ale chybiła. Głośny syk bólu rozniósł się po polanie, gdy zęby obcego wbiły się mocno w skórę, posmakowały krwi.
Wtem Czarny Pazur, zwinny jak zawsze, wylądował na kocurze, zaatakował kłami miękkie ucho, kalecząc je trwale. Intruz zawył, machnął łbem, odskoczył od Burzy, Pazur zaś wylądował zgrabnie przy złotym kocie, lecz pozostał nisko na łapach, szczerząc się groźnie do pokiereszowanej bandy.
Ci jednak nie potrzebowali więcej, żeby podkulić ogony i zwiać. Miaucząc boleśnie, najgorzej skrzywdzeni intruzi opierali się na swoich towarzyszach i ruszyli tam, skąd przyszli, nie siląc się nawet na zerknięcie na siebie i rzucenie jakichś słów zemsty. Burza sapnął, ułożył się na brzuchu. Kolejni z głowy.
— Nic ci… — Przerwał, gdy pogryziona łapa zapłonęła bólem przy próbie stanięcia na niej. Spojrzał na Czarny Pazur. Rubinowe oczy patrzyły na niego w nieodgadniony sposób. — Nic ci nie jest?
— Nie, ale ciebie trzeba zabrać do medyka.
Burza jakby nie słuchał. Prawie ugryzł się w język, starając się podnieść.
— Muszę… pomóc reszcie…
Czarny Pazur ni to prychnął, ni to westchnął, Złota Burza znów nie wiedział, jak rozumieć zachowanie kota. Ale z pewnością zrobiło mu się bardzo ciepło na sercu, widząc, jak Pazur podchodzi do niego i próbuje utrzymać ciążący, złoty łebek własnym.
— Musisz pomóc sobie, uparciuchu.
Nikt z obcych nie przekroczył granicy, rozprawiono się z wrogami jeszcze zanim mieli szansę dokonać większych szkód. Tak, byli ranni, ale na nikogo na całe szczęście nie czekał Klan Gwiazd.
Dopiero pod tym stanowczym, rubinowym spojrzeniem Złota Burza zgodził się grzecznie udać do medyka, bo właściwie to on tylko zebrał trochę zadrapań, prawie już nie utykał, a krwawienie ustało, to czerwone na ziemi to kwitnący mak, nie krew. Pazur wysłuchiwał tych wykrętów i gasił każdy krótkimi wypowiedziami, krocząc jako oparcie przy złotym boku, aż nie dotarli do Złotego Księżyca. Nagietek, czosnek i korzeń żywokostu zostało wtarte we wszystkie obrażenia, Czarny Pazur sam nadzorował, czy na pewno nic nie pominięto, a do łapy przyciśnięto wystarczającą ilość pajęczyn.
Ranek wstawał niespiesznie, błogo nieświadome nocnych walk słońce wyglądało zza linii horyzontu. Złota Burza odetchnął wilgotnym powietrzem, ciesząc się spokojem przywróconym na tereny Klanu.
— No, to do zobaczenia, Czarny Pazurze — rzucił pogodnie, odłączając się od drugiego kota, kuśtykając w bok.
Czarny Pazur wyciągnął krok, zaszedł mu drogę. Burza zamrugał zdziwiony.
— Gdzie idziesz?
— Do siebie?
— Żeby się wykrwawić? — prychnął Pazur. — Chodź ze mną.
Poszedł, zbyt zaskoczony, by odmówić. Kot zabrał go do swojego leża, ciepłej jamy chroniącej przed wiatrem i deszczem, kazał położyć mu się na miękkim posłaniu złożonym z mchu i liści. Złota Burza, nie rozumiejąc za bardzo, co się dzieje, wykonał i to polecenie posłusznie, choć bał się zająć swoim dużym ciałem więcej niż połowę posłania. Skulił łapki pod sobą, owinął je jeszcze ogonem, starając stać się niewielką, złotą kulką. Czarny Pazur przecież tak prychał i wywracał oczami w jego obecność, dlaczego teraz zaprosił go do siebie? Chodziło o tę walkę w lesie? To nie było nic szczególnego.
— Ja może jednak…
Umilkł momentalnie, sparaliżowany bliskością Czarnego Pazura. Smukły kot wyłożył się przy jego boku, polecił mu wyciągnąć łapy przed siebie. Złote futro, brudne od leśnego poszycia i krwi, skręcało się przy świeżej ranie. Czarny Pazur przyjrzał się raz jeszcze obrażeniom, ściągnął część pajęczyny, schylił łebek, po czym zaczął niespiesznie lizać prawą łapkę Złotej Burzy.
Spał lepiej niż u siebie. Wymęczony potyczkami i jej bolesnymi skutkami, przespał na legowisku Czarnego Pazura prawie cały dzień. Zbudził się gdzieś pod wieczór, gdy głód odezwał się w pustym żołądku. Tylko że poranione kończyny nie wydawały się gotowe do sprawnego zapolowania na cokolwiek. Złota Burza poruszył się lekko, różowy nosek zwęszył woń zdobyczy.
Zdobyczy?
Rozwarł mroźnobłękitne ślepia, wciąż zaspane i zamglone, potoczył wzrokiem po jamie. Tuż obok posłania leżał jeszcze ciepły, smakowicie pachnący kopczyk z upolowanych, leśnych zwierzątek, a Czarny Pazur wchodził do środka z kolejnym szpakiem w pysku.
— Wstałeś, to dobrze. Musisz zjeść — miauknął, położywszy ptaka z resztą przekąsek. — Czy nadal cię boli?
Złoty Burza przyjrzał się uważniej drugiemu kotu, zerknął na smukłe ciało pozbawione zadrapań, na pyszczek bez blizn i zgrabnie poruszające się łapy, zdrowe oraz zwinne.
— Nic już nie boli — odpowiedział zgodnie z prawdą, bo każda rana przecinająca złote futro wydawała się błahostką, jeśli dzięki niej Czarny Pazur był cały.
Strumień, ten sam, który walecznie został obroniony podczas tamtej nocy, płynął spokojnym, chłodnym strumieniem w dół klanowych ziem, oferując faunie lasu wytchnienie od letnich upałów. Sarny wychodziły z cienia, by napić się czystej wody, zgrabnie przeskakiwały między kamieniami i tuptały powoli z powrotem między drzewa, ptaki ćwierkały radośnie w zielonych koronach, bezpieczne od drapieżników, gdzieś mignął borsuk, a tam chyba, przy zwalonym pniu, pojawiła się rodzina jeży. Słońce, przesuwając się po bezchmurnym niebie, przyglądało się leśnemu życiu, zabawiając się puszczaniem jasnych błysków w strumyku.
Czarny i złoty ogon swobodnie zakiwały się ponad niskimi krzewami, zmierzając w stronę ochłody. Burza przebierał niecierpliwie łapkami, nie mogąc doczekać się celu spaceru. Pazur zerkał na niego co jakiś czas, szedł powoli obok, nie prychając, nie sycząc, nawet wyglądając na zadowolonego z wycieczki.
Gdy tylko woda ukazała się im ślepiom, złoty kot nie czekał, pognał w radosnych susach i wskoczył do strumienia, wszędzie posyłając zimne krople. Czarny Pazur wpierw podszedł, zanurzył ostrożnie jedną, potem drugą, aż w końcu wszedł, a woda sięgała mu brzucha. Zniżyli łebki, zaczęli powoli pić.
I nagle woda wylądowała na złotym czole, parę kropel, i jeszcze więcej. Złota Burza potrząsnął ciałem, zerknął w górę, wprost w ten zadziorny rubin i czarną łapkę rozbryzgującą wodę tuż przy drugim kocie. Uszy Burzy drgnęły z ekscytacji, przygotował się do skoku. Tak się chcesz bawić?
Nie wiedział, ile czasu tak spędzili, miaucząc radośnie do siebie, ganiając się przez lodowatą wodę i próbując zmoczyć bardziej tego drugiego. Ostatecznie oboje byli cali mokrzy i zdyszani, ale szczęśliwi. Złota Burza legł bokiem w plamie słońca na soczyście zielonej trawie, oddychając ciężko, poszukał wzrokiem Czarnego Pazura. Kot nawet się nie zawahał – podszedł do niego, ułożył naprzeciwko, i to na tyle blisko, że łapki uwięzły między nimi. Trącił noskiem różowy nosek Burzy, wcisnął łebek pod złoty pyszczek, a ich wzajemne mruczenie wmieszało się w ciche odgłosy lasu.
Ogony podwinęły się leciutko, tworząc złoto-czarne serduszko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz