26 sierpnia 2024

Od Merlina – Every choice we make, sends echoes through the Force (II) [AU]

Choć był wtedy ledwie małym dzieckiem, Merlin dobrze pamiętał dzień, w którym do ich domu na Dantooine przyszedł jeden z Jedi ze Świątyni.
Rodzice Merlina prowadzili niewielkie gospodarstwo rolne, jakich wiele stało rozsianych wśród bezkresnego morza traw okrywającego powierzchnię planety. Wiodło się im różnie, przy dziesięciorgu dzieciaków zawsze coś było do zrobienia, do kupienia, coś do ogarnięcia. Ze swego dzieciństwa, Merlin pamiętał zabawy w trawie, głaskanie trąb thunów, dojenie ich i szklankę mleka, którą musiał wypić na śniadanie, bo, jak mówił tata, od tego się rośnie i jest się silnym. Czasem Merlin jechał z mamą do miasta, głównie wtedy, kiedy przejeżdżali przez nie kupcy, sprzedający używane droidy, jakieś części zamienne i kompozyty. To się zawsze przydawało, tata potem majstrował coś z przechodzonymi tranzystorami, i te zraszacze, pilnujące, by ziemia nie wyschła nadto w lecie, mogły pociągnąć jeszcze jeden czy dwa sezony.
Merlin myślał, że jego życie będzie wyglądało tak, jak życie jego dziewięciu sióstr. Że jak już będzie starszy i urośnie, to po prostu będzie codziennie razem z nimi chodził do szkoły, do miasta, a potem będzie wracał wieczorem i odrabiał lekcje. Nie będzie już musiał pomagać na farmie ani zajmować się zwierzętami, bo będzie się uczył czytać, pisać, liczyć, i wszystkiego tego, co dzieci w jego wieku musiały umieć. Merlin trochę chciał zacząć już chodzić do szkoły, a trochę nie, bo z jednej strony jego siostry opowiadały, że w szkole było super i poznały tyle fajnych koleżanek, a z drugiej strony Merlin lubił głaskać zwierzęta na ich farmie, czy hasać sobie wśród wybujałych traw pastwiska, a miarowy szum wiatru i zraszaczy kojarzył mu się z domem, szczęściem i spokojem.
A potem przyszedł ten Jedi, niewysoki i szczupły, z ciemnymi włosami i bladą twarzą, z której nie dało się wyczytać wieku. Zmierzył wtedy małego Merlina spojrzeniem, a chłopiec doszedł do wniosku, że nigdy w życiu nie widział aż tak zielonych oczu. Mężczyzna rozmawiał z jego rodzicami długo, do późna. Siedzieli zamknięci w kuchni, a Merlin nie był w stanie nic podsłuchać. Dopiero następnego dnia tata powiedział mu, że nie będzie się uczył w zwykłej szkole, razem ze swoimi siostrami, tylko że od teraz jego miejsce będzie w Świątyni Jedi.
Tata uśmiechał się, ale jego oczy były takie smutne.


Już pierwszy dzień był ciężki. Merlin nie miał własnego pokoju, musiał dzielić go z innymi dzieciakami, które były już trochę w Świątyni i wiedziały, o co chodzi z byciem Jedi. Chłopiec myślał, że może trochę mu pomogą, tak jak jego siostry zawsze mu pomagały, albo że chociaż się w miarę zaprzyjaźnią, ale słabo to wyszło. Guinevere była dla niego miła, to prawda, ale Merlin miał wrażenie, że dziewczynka jest jakaś spięta i w sumie to pokazała mu, gdzie jest stołówka, tylko dlatego, że jeden ze starszych Jedi powiedział, żeby to zrobiła. Bernadette momentalnie zagadała go na śmierć – Merlin cieszył się, że ktoś chce z nim pogadać i się pośmiać, ale potok słów dziewczynki był nie do zatrzymania i bardzo szybko przyzwyczajony do ciszy Merlin poczuł, że ma dosyć. Z kabały wybawił go Hawthorn, pytając, czy chce z nim iść się przejść po Świątyni, a potem zaprowadził go w takie miejsce, gdzie najmłodszym adeptom nie wolno było wchodzić, i Merlin na wstępie zebrał burę od mistrzów.
Dni wypełniały zajęcia i obowiązki, zajmując całą uwagę Merlina i sprawiając, że nie myślał o domu, który dopiero co opuścił ani o tym, że to właśnie tak teraz będzie wyglądało jego życie. Bez swobodnego brykania po pastwiskach, wygłupiania się i drzemania w trawie razem z thunami. Ale gdy przychodził wieczór, umysł zapadał się w ciszy i ciemności, wtedy tęsknota za rodzicami, siostrami i domem rodzinnym wzbierała w sercu, i Merlin nakrywał się kocem na głowę, próbując nie chlipać w poduszkę.


— …jedną z takich planet jest Kashyyk – ta nisko zurbanizowana planeta porośnięta jest gęstymi lasami, a jej natywni mieszkańcy, Wookie, prowadzą tryb życia mocno skorelowany z naturalnymi cyklami obecnymi na planecie. W kwestii pór roku…
W Świątyni trzeba było się strasznie dużo uczyć. Merlin, tak jak wszyscy, wiedział nieco o Jedi – że mieli miecze świetlne, że walczyli z przestępcami i potrafili jednym gestem podnieść całego ciężkiego droida – ale nie przypuszczał, że musieli też tyle zapamiętywać. Może i te wszystkie informacje o miriadzie planet będących częścią Republiki były zajmujące, ale ich nauczyciel przedstawiał je w tak nudny sposób, jak to tylko było możliwe. Reszta klasy, ta garstka ubranych w jasne barwy dzieciaków, wierciła się, siedząc skrzyżnie na podłodze ich niewielkiej sali. Wszyscy chcieli już porobić coś innego, ale niestety, godziny w dniu przyszłego Jedi dokładnie zaplanowano i jedyne, co pozostało, to z pokorą się temu planowaniu poddać.
Merlin przez pewien czas podążał spojrzeniem za prezentowanymi na hologramie obrazami Kashyyk, ale jego uwaga bardzo szybko rozpłynęła się, podążając gdzieś indziej. Chłopiec przymknął oczy, próbując wyobrazić sobie majestatyczne drzewa porastające odległą planetę, ich korony kołyszące się miarowo z wiatrem, i te gargantuiczne pnie, wokół których Wookie budowali całe swoje miasta, łącząc poszczególne domy długimi, drewnianymi trapami. Im niżej, tym mniej światła docierało z góry, sprawiając, że dolne partie tonęły w łagodnym, zielonym półmroku, a mgły skrywały mszystą powierzchnię Kashyyk. Pachniało żywicą i szyszkami, wilgocią i życiem, ciągłym wzrostem i przemianą. Bo to, że niżej docierało mało słońca, a powietrze kleiło się do murszejących pni, nie znaczyło wcale, że żyło tam mniej istot. Nie, ta wieczna puszcza zmieniała się z każdym metrem, z każdym kolejnym piętrem, jakby odwiedzało się coraz to nową planetę, lecz każda warstwa splatała się z pozostałymi, osobna, lecz zjednoczona w odwiecznym cyklu życia.
Gdzieś tam, w tej przepastnej mgle, żyły wszystkie te nieprzeliczone gatunki zwierząt spotykanych na Kashyyk. Tuż przy powierzchni planety, gdzie mleczy opar otulał wszystko nieprzeniknionym woalem, czaiły się groźne katarny – ich błyszczące ślepia szukały nowej zdobyczy, gdy te niebezpieczne drapieżniki…
— Merlinie?
Głos nauczyciela wyrwał chłopca z zamyślenia.
— Tak, mistrzu?
Wiekowy Twi'lekanin o pomarszczonej, popielatozielonej skórze i wodnistych oczach, obdarzył Merlina spojrzeniem pełnym nagany.
— Zadałem ci pytanie.
— Tak?
— Tak.
Jeden z uczniów parsknął śmiechem, pewnie Russell. Chłopak, chyba w wieku Merlina, ale wyższy od niego o głowę i ze dwa razy szerszy, spuszczał mu manto na sparingach i zawsze znajdował jakiś powód, żeby mu po prostu dopiec. Jedi nie mogli być złośliwi, to było wbrew kodeksowi. Merlin dziwił się, że Russell w ogóle zdawał zajęcia z kodeksu – chyba tylko dzięki temu, że tak dobrze szło mu z mieczem.
Mistrz nie poświęcił drugiemu uczniowi uwagi, skupił ją w całości na Merlinie.
— Nawet nie usłyszałeś, o co cię pytałem. Nie uważałeś na lekcji.
— Przepraszam, mistrzu.
Twi'lekanin westchnął ciężko.
— Zostaniesz po lekcjach.
Usta Merlina wygięły się w smutną podkówkę.
— Tak, mistrzu.


— Dobrze, to teraz następny problem — powiedziała Guinevere, przesuwając palcem po terminalu.
Uczyli się razem na sprawdzian z etyki i kodeksu – mistrz powiedział, że do rozwiązania będą mieli historie z życia wzięte, które naprawdę przytrafiły się Jedi, a ich zadaniem będzie napisanie, jak Jedi powinien się zachować, zgodnie z kodeksem i wartościami wyznawanymi przez Zakon. Merlinowi zawsze się te zajęcia podobały, wydawały mu się takie ciekawe i w sumie łatwe, bo to było w sumie takie opowiadanie dalej bajki, tylko można było dać takie zakończenie, jak się chciało. Druga sprawa była taka, że dobrze mu szło i ten jeden raz nie czuł się jak debil z tym, że odstaje od reszty ekipy i niczego nie potrafi zrobić.
Guinevere poprawiła się na kocu – postanowili, że nie będą uczyć się w bibliotece ani w żadnej z sal, tylko pójdą trochę na świeże powietrze, posiedzą sobie pod jednym z drzew blba, i zażyją nieco słońca, skoro tak chętnie świeci nad Dantooine. Merlin nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, by poprzewalać się na kocu, poskubać trawę i popatrzeć, jak kwiatki rosną, bo choć Świątynia tak doskonale współgrała z charakterem planety, przypominając bardziej coś, co wyrosło z jej powierzchni, nie zaś zostało wzniesione ludzką ręką to jednak nic nie potrafiło przebić wylegiwania się pod drzewem. Szczególnie, gdy wzięli ze sobą nieco przekąsek. Merlin sięgał właśnie po ciastko, gdy dziewczyna zaczęła czytać.
— Rolnik, mający na swej farmie fabrykę soku, zebrał ze swego pola siedemnaście kiloton owoców yjupok. Zaraz potem na planecie wybuchła zaraza, dotykająca zarówno istoty rozumne, jak i zwierzęta. Dla zwierząt okazała się śmiertelna, jednak istoty rozumne, po ciężkim przebyciu choroby, wracały do zdrowia, uodporniwszy się na zarazę. Korpus medyczny Jedi orzekł, że nasiona i skórki owoców yjupok zawierają związek chemiczny zabójczy dla wywołującej zarazę bakterii i jest możliwe przygotowanie leku z owoców yjupok, zarówno dla istot rozumnych, jak i dla zwierząt. Niestety, owoców nie wystarczy dla wszystkich – plony zebrane przez rolnika wystarczą albo na uleczenie istot rozumnych, albo na ocalenie zwierząt. Do tego rolnik nie chce podzielić się swoim majątkiem bez żadnej rekompensaty finansowej mówiąc, że oddanie całych zbiorów go zrujnuje. Dotknięte zarazą miasto nie ma wystarczająco dużo kredytów, by wykupić owoce od rolnika. Co w takiej sytuacji powinien zarządzić poproszony o radę rycerz Jedi?
Zapadła dłuższa cisza, Merlin wsłuchał się w gwiżdżący w koronach drzewa wiatr.
— Rolnik jest okropny – co tam plony i kredyty, jak istoty rozumne umierają? — odezwała się od razu Bernadette, krzyżując ramiona na piersi. — Trzeba mu te owoce zabrać i tyle. Dać, żeby zrobili z nich lek dla istot rozumnych.
— Ale one właśnie nie umierają — wtrącił Hawthorn. — Zwierzęta umierają, ale istoty rozumne nie.
— Ale ciężko chorują.
— Ale potem się uodparniają! Jak umrą wszystkie zwierzęta gospodarskie, na planecie zapanuje głód!
Merlin podrapał się w nos, zerkając od jednej osoby do drugiej.
— Wiecie, bo…
— Rekwirowanie prywatnego mienia jest bezprawne — przerwała mu Guinevere, marszcząc brwi. — Trzeba podejść do tego jakoś inaczej.
— Co, myślisz, że tu jest jakiś haczyk? — spytał Hawth. — Że trzeba jakoś prawnie to uzasadnić, dlaczego owoce powinny iść na zwierzęta?
— Na istoty rozumne!
— Ale im nic nie będzie!
— Cicho, dajcie mi pomyśleć — uciszyła ich Guinevere. — W sumie nie jest powiedziane, że tych owoców nie można podzielić. Z części zrobić lek dla zwierząt, z części dla istot rozumnych, a część niech zostanie u rolnika. Wtedy wszyscy będą zadowoleni.
— Wtedy to nikt nie będzie zadowolony — prychnęła Bernadette.
— Ale inaczej się nie da!
Znów zapadła cisza, powietrze nabrzmiało zastanowieniem i frustracją. Hawth trącił łokciem Merlina.
— Jakieś pomysły?
— No w sumie to taki jeden, że ten problem to tak jakby, no… że nie ma problemu.
Guinevere rzuciła mu spojrzenie.
— Merlin, weź się przesiądź z tego słońca.
— Nie no, posłuchajcie — kontynuował chłopak, przekręcając się na bok. — Bo możemy dać wszystkie owoce wszystkim.
— No gdzie? Przecież jest napisane, że dla wszystkich nie starczy.
— Starczy, bo ten no… bo sok się robi z miąższu, a lek ze skórki i pestek, nie? Czyli jak się weźmie i obierze owoc, i się go, ten, no… — Chłopak szukał przez chwilę słowa, nie znalazł. — No że pestkę się mu wyjmie, nie? To mamy tak – miąższ na sok, pestki dla istot rozumnych i skórki dla zwierząt. I już, ogarnięte. — Merlin popatrzył po swoich przyjaciołach. — Po prostu trzeba dokładnie wysłuchać, czego każdy potrzebuje.
Drzewo zaszumiało cicho, zatrzeszczały gałęzie. Gdzieś wśród gałęzi zaśpiewał ptak.
— Widzicie — odezwał się Hawthorn, przerywając ciszę. — Po prostu trzeba dokładnie wysłuchać.


Nie mógł skupić się na zajęciach z medytacji, bo zaraz potem mieli zajęcia z miecza świetlnego, i Merlina już bolał brzuch. Do tej pory ćwiczyli proste ciosy i parowania, większość zajęć upływała na niekończących się powtórzeniach tych samych sekwencji, a część sparingowa, ta końcowa, trwała tylko paręnaście minut. Merlin opanował już sztukę stawania w takim miejscu, żeby mistrz przydzielił mu do sparingu kogokolwiek innego, niż Russella, więc można było powiedzieć, że sytuacja była w miarę opanowana, zajęcia dało się jakoś przetrwać. Łatwo nie było, Merlin każde zajęcia kwitował uciemiężonym westchnieniem i szedł na nie, powłóczając nogami, ale wychodził w jednym kawałku i od razu poprawiał mu się humor, bo co najgorsze, to już było za nim.
A potem weszły droidy sparingowe i znowu zrobiło się beznadziejnie.
Mistrz powiedział, że w walce, Jedi musi polegać na innych zmysłach, niż tylko wzrok, więc wszyscy dostali te przeklęte hełmy zasłaniające oczy, a potem mistrz wypuścił na nich chmarę droidów – niewielkich, metalowych kulek, latających między nimi niczym wściekłe bąki, bez litości kąsających krótkimi pulsami lasera.
Po pierwszych zajęciach Merlin wrócił do pokoju cały obolały i odrętwiały, bo nie udało mu się odbić ani jednej wiązki. Hawth szybko złapał, o co chodzi, i w sumie zaczęło mu się to podobać, mistrz zwiększył mu trochę stopień trudności, podkręcając ustawienia droida. Guinevere marszczyła brwi po zajęciach, zapowiadając, że pójdzie do biblioteki – tam na pewno znajdzie jakieś porady i wskazówki, jak poradzić sobie z problemem. Bernadette zaś doszła do wniosku, że ona po prostu zostanie Negocjatorem i miecz świetlny będzie nosić tylko dla ozdoby.
Tylko u Merlina nic się nie poprawiło i chłopak nie miał żadnego planu na to, jak sobie poradzić na zajęciach.
— Mistrz mówił, że mamy widzieć Mocą, ale to się tak nie da — burknął Merlin, gdy wieczór już nastał i chłopak kładł się spać.
Po przeciwnej stronie pokoju Hawthorn właśnie zagrzebywał się pod kocem.
— Da się, musisz tylko zaufać swojemu instynktowi.
— Hawth, ale Moc to jest we wszystkim tym, co żyje, co nie?
— No tak.
— No ale droid nie żyje, to jak ja go mam ogarnąć Mocą, co?
We wzbierającym mroku nadchodzącego wieczoru, Merlin ujrzał troskę malującą się na twarzy przyjaciela.
— Merlin, słuchaj, nie wiem. Pomógłbym ci, ale nie wiem, jak. Może na razie skup się na nieumieraniu na zajęciach, a odpowiedź sama przyjdzie?
Chłopak westchnął, zwinął się w kłębek pod okryciem.
— Tak. Nieumieranie to jest dobry pomysł.


Drzewo Mocy, serce Świątyni na Dantooine, było ulubionym miejscem Merlina. Rosnące w niewielkim i cichym, wewnętrznym ogrodzie, nie wyciągało swych gałęzi w górę, ku otwartemu sufitowi i błękitowi nieba, lecz raczej sięgało nimi dookoła, roztaczając wokół aurę bezpieczeństwa i spokoju, spowijając wewnętrzny dziedziniec zieloną łagodnością. Chłopak często siedział przy Drzewie Mocy, gdy robiło mu się smutno.
W Świątyni mieszkał już cztery lata, a jej jasne ściany z płowiejącej plastali, otwarte dachy, owalne sale i drewniane wykończenia, jednoznacznie kojarzyły mu się z domem. Tym drugim, nowym. Miał tu przyjaciół, miał swoich ulubionych nauczycieli, choć może nie wszyscy potrafili porwać go swoimi naukami. Do domu rodzinnego też czasem mógł wrócić, odwiedzić rodziców i siostry, poopowiadać trochę o tym, czego się nauczył i pogłaskać ich thune – czas mijał, lecz majestatyczne zwierzęta go pamiętały i rozpoznawały, pochylały dla niego swoje monstrualny łby, wachlowały uszami, trącały mięsistymi trąbami. Merlin uczył się coraz więcej o przeróżnych istotach zamieszkujących najdalsze zakątki Galaktyki, lecz te natywne dla Dantooine, jego rodzinnej planety, zawsze zajmowały specjalne miejsce w jego sercu.
Na dobrą sprawę miał tu wszystko i nie powinien narzekać, ale Merlin robił się coraz większy, coraz więcej rozumiał i zaczynał dostrzegać, że po prostu nie da rady zostać rycerzem Jedi.
Każdy z jego przyjaciół był w czymś dobry, a w czymś innym nieco słabszy. Guinevere nie miała sobie równych jeśli chodziło o wiedzę ogólną, ale z mieczem świetlnym radziła sobie kiepsko. Hawthorn był jej przeciwieństwem – świetnie mu szło na sparingach, ale fakty mu umykały, potrafił coś pomieszać. Dla odmiany Bernadette potrafiła znaleźć wspólny język z każdym, a tej umiejętności chyba nikt nie potrafił nauczyć. Tylko on jeden był beznadziejny ze wszystkiego i za każdym razem, gdy nauczyciele robili jakiekolwiek podsumowania, Merlin mógł znaleźć swój wynik na samym dole listy. Może tylko z kodeksu Jedi dobrze mu szło, bo chociaż Merlin mylił się trochę w tym, jakimi słowami dokładnie go zapisano, to jednak naturalne było dla niego stosowanie jego zasad, a jeśli przerabiali jakiś problem na zajęciach, chłopak łatwo był w stanie obrać poprawną ścieżkę, umotywować, dlaczego właśnie tak powinien zrobić. Tylko że wiedzieć, co zrobić, to jedno, a faktycznie tego dokonać, to coś zupełnie innego.
Merlin westchnął, oparł się plecami o pień Drzewa Mocy, przymknął oczy. Zbyt niedoświadczony w tym, czym Moc w ogóle była i jak się nią posługiwać, zapadł w głęboką medytację, sam nie wiedząc, kiedy jego myśli odpływają wraz z tętniącą w Drzewie siłą życiową i świadomością.
Wydawało mu się, że śni, że oto znów zapadł w drzemkę, jak to często brało go w trakcie zajęć, a jego umysł nie znajduje się już w ciele, lecz podróżuje w przypadkową stronę, wędrując bez celu i powodu. W swojej wizji widział rozległe, zielone pastwiska Dantooine, trawiaste równiny rozciągające się po sam horyzont, a wśród tego bezkresu traw, widział zwierzęta, pasące się, polujące, odpoczywające, pilnujące swoich młodych, wypatrujące zagrożenia. Czuł ich świadomości, to charakterystyczne pulsowanie, czuł bicia serc, miarowy oddech, siłę krążącą w ciałach. Im więcej śnił, tym więcej rozumiał i lepiej wiedział, jak serce łączy się z innymi organami, jak świadomość pobudza mięśnie do pracy, jak zmienia się fizjologia ciała wraz z porą dnia czy porą roku. Co się dzieje, gdy zwierzęta są chore albo ranne, gdy się czegoś boją, gdy dorastają, są szczęśliwe albo głodne.
Dźwięk wyrwał Merlina z jego medytacji, zmusił umysł, by cofnął się i wrócił znów do ciała. Chłopak otworzył oczy, chwilę przyzwyczajał spojrzenie do tego, by na powrót postrzegało otaczającą go rzeczywistość.
Zobaczył mistrza Macleoda, jak niespiesznym krokiem przecina dziedziniec, podążając w sobie wiadomym kierunku. Merlin lubił mistrza Macleoda – mężczyzna uśmiechał się, nigdy nie denerwował, czasem żartował, a zajęcia z nim nigdy go nie stresowały. Szkoda, że mistrz prowadził je tak rzadko i właściwie cały czas spędzał gdzieś w terenie, zajmując się… właściwie to Merlin nie miał pojęcia, czym. Jakimiś ważnymi sprawami Jedi.
A potem jego spojrzenie podążyło do idącego tuż obok mężczyzny.
Wysoki i postawny, ciemnowłosy, ubrany w znoszony, roboczy kombinezon o kroju, którego Merlin nigdy tu nie widział, obuty w ciężkie buciory i z tanią torbą podróżną na ramieniu, mógłby sprawiać groźne wrażenie, z tymi niedbale związanymi włosami i siłą tkwiącą w każdym kroku. Lecz w jego postawie, w całej sylwetce, tkwiło coś takiego, że wydawał się pasować do tego miejsca i było tak, jakby Merlin wcale nie patrzył na jakiegoś przypadkowego nieznajomego, tylko raczej człowieka, który wracał do domu po bardzo, bardzo długiej podróży.
Chłopak siedział nieruchomo wśród zieleni, a jasny strój mieszał się z jasnością padającej spośród gałęzi plamy słońca, czyniąc go mało widocznym, jakby był naturalną częścią ogrodu. I wtedy nieznajomy odwrócił głowę, spojrzenie padło wprost na Merlina.
Miał dziwne oczy, jakby zbyt jasne i intensywnie barwione oranżem tęczówki. Coś w jego aparycji sprawiło, że chłopak poczuł, jakby zapadka przesunęła się gdzieś w jego wnętrzu. Nie wiedząc, co właściwie chce osiągnąć, uniósł dłoń w geście pozdrowienia, nieznajomy odpowiedział tym samym. A potem zniknął wraz z mistrzem Macleodem w jakimś bocznym korytarzu, echo ich kroków ucichło w zieleni roślin.


Już następnego dnia dowiedział się, że nieznajomy w kombinezonie to Ignis, i że będzie miał z nimi część zajęć. I to nie, że będzie ich uczył. Będzie się uczył razem z nimi.
Jasne, że nikt z ich grupy nie potrafił się na niczym skupić, skoro oprócz garstki dzieciaków, na podłodze sali siedział też dorosły. Merlin popatrywał na ich nowego kolegę, Ignis zaś siedział skrzyżnie zaraz obok, z dłońmi luźno opartymi na kolanach i spojrzeniem utkwionym w rozciągającym się przed nimi hologramie. Zapytany, odpowiadał na pytania i sam zadawał własne, jeśli coś go zainteresowało. Część zajęć miał z tą drugą, starszą grupą, część zajęć nauczyciele prowadzili mu indywidualnie, często siedział też w bibliotece, przeglądając stare zwoje i słuchając zamkniętych w holokronach świadomości.
Jak by na to nie patrzeć, stanowił osobną kategorię, przyciągał uwagę i momentalnie zebrał się wokół niego wianuszek osób – Ignis przypominał słońce, ciągnące za sobą swój własny układ planetarny, obdarzając wszystkich ciepłem uśmiechu i pogodnymi słowami. Merlin nie do końca rozumiał, jak to w ogóle było możliwe, żeby tak wziąć i szkolić dorosłego człowieka. Przecież Ignis będzie starym, trzydziestoletnim dziadkiem, kiedy w ogóle któryś z mistrzów pozwoli mu wybrać się do Świętych Jaskiń!
Merlin z jakiejś przyczyny nie był w stanie oderwać myśli od nowego „kolegi”, coś pchało go ku nieznajomemu, a gdy chłopak kolejny raz zobaczył go, jak je posiłek na stołówce (tym razem w samotności!), podjął brawurową, jak na swój charakter, decyzję i się do niego dosiadł.
— Cześć — zagaił, stawiając swoją tacę z jedzeniem i siadając naprzeciwko mężczyzny.
Ignis podniósł wzrok znad miski zupy warzywnej, obdarzył go uśmiechem.
— Cześć. Ty jesteś Merlin, prawda?
— No, to ja. A ty jesteś Ignis.
— To ja — odparł ze śmiechem.
Świetnie im ten początek konwersacji szedł, ale Merlin jakoś ten jeden raz nie zamierzał dać za wygraną. Bojowo chwycił widelec, wbił go z mocą w kotleta.
— Skąd jesteś? — spytał, podnosząc cały płat smażonego mięsa i odgryzając kawałek.
— Stąd. Ale urodziłem się na Mustafarze.
Dziwna odpowiedź, trochę wybiła chłopaka z rytmu, nie zrozumiał, jak to niby możliwe, że Ignis jest z Dantooine, ale urodził się na Mustafarze. Zaraz Merlin przypomniał sobie to, czego nauczył się o tamtej planecie – stanowiła przegrzaną, kamienną skorupę czerni, pociętą rzekami lawy, spowitą popielnymi chmurami i kwaśną, toksyczną atmosferą, korodującą powoli wszystko, co się w niej znajdowało, niszczącą płuca i zapychającą drogi oddechowe wszechobecnym dymem i sadzą. Zdawać by się mogło, że na tak groźnej i niegościnnej planecie nic nie rosło ani nie żyło, może prócz tych skupionych na zysku inteligentnych istot, próbujących wydrzeć z głębi planety złoża bezcennego metalu, lecz to nie była prawda. Życie zawsze znajdowało drogę, obecne w każdym zakątku Galaktyki, czerpiące z tego, co wydawało się zabójcze.
— Ej, a widziałeś kiedyś ogniste salamandry?
— Pewnie. Okno mojego pokoju wychodziło na jezioro lawy, często wylegiwały się przy brzegu. Całe stada tam były.
— Ale czad — Merlin ugryzł kolejny kawałek kotleta. — Dawały się głaskać?
Ignis parsknął śmiechem.
— Nie podszedłbym do nich, chyba że w ognioodpornym kombinezonie.
A potem ich rozmowa zeszła na inne zwierzęta zamieszkujące Mustafar, pogadali też trochę o tym, co żyje na Dantooine i czy Ignisowi nie jest zimno, bo nocami potrafiło tu mocno wiać. Zupa warzywna stała się wspomnieniem, podobnie jak i kotlet, kubki z gorzkawym naparem z liści drzew blba zaświeciły dnem. Merlin przyszedł do Ignisa na dobrą sprawę bez planu i bez celu, sam nie wiedząc, na co liczył, lecz w miarę, jak słowa płynęły, wpierw kanciaste i niezręczne, by w końcu przemienić się w wartki strumień zdań, chłopiec poczuł to, co rozpoznałby, gdyby tylko miał więcej doświadczenia z Mocą.
Wiedziałby, że ich spotkanie nie było przypadkiem, bo nic nie dzieje się przypadkowo.


Jedna rozmowa przerodziła się w kolejną i jeszcze następną, i Merlin nie zauważył nawet, kiedy starszy uczeń stał się kimś, kogo wypatrywał na korytarzach i kogo pytał o rzeczy, których nie ogarniał. A wielu rzeczy Merlin nie ogarniał, nauczyciele bardzo szybko mu je wytykali, chłopak zaś, do tej pory starający się jakoś rozwiązać to na własną rękę, zaczął faktycznie prosić innych o pomoc. Głównie jednak Ignisa.
Sam nie potrafił tego do końca wyjaśnić – bo przecież Guinevere, Bernadette i Hawthorn też mówili mu, że jak coś, to mogą posiedzieć nad rzeczami razem, a poza tym byli też nauczyciele, których dało się zaczepić, zapytać o coś, poprosić o wyjaśnienie, czy wspólne przećwiczenie czegoś. Lecz kiedy Ignis mówił mu „Przyjdź, powalczymy z tym razem” to jakoś słowa te trafiały głębiej, wydawały się bardziej prawdziwe, choć Merlin nie wiedział jeszcze, dlaczego tak było. Wydawało mu się, że to kwestia tej jego specjalnej sytuacji.
Bo Ignis był niby uczniem, ale był też starszy od nich wszystkich, jednocześnie nie mając tyle doświadczenia, co ci nieliczni uczniowie w jego wieku. No i podróżował poza Dantooine, widział więcej z Galaktyki, tak samo jak nauczyciele, lecz nauczycielem rzecz jasna nie był. Zawsze pomiędzy, trochę tu, a trochę tam, jakoś tak miał łatwość ściągania do siebie ludzi i sprawiania, że ktokolwiek z nim rozmawiał, czuł się wyjątkowy i wysłuchany. Merlinowi nie zajęło wiele czasu, by zacząć dzielić się z Ignisem bolączkami nie do końca związanymi z treścią zajęć.


Letnie noce należały do ulubionych Merlina. Dobrze, Dantooine w ogóle było jego ulubioną planetą, i w miarę, jak chłopak dorastał, coraz więcej pór dnia czy roku, coraz więcej oblicz Dantooine Merlin nazywał swoimi ulubionymi. Noc w lecie miała to do siebie, że jej ciemność nie była całkowita – bliźniacze księżyce spowijały morze traw perłowo srebrnym blaskiem, gwiazdy mrugały pogodnie, przebiegając przez firmament roziskrzoną rzeką blasku. Odległe światła miasta zamykały się w różanej łunie barwiącej horyzont, wpisującej się w krajobraz tak samo naturalnie, jak robiły to sylwetki rozsianych tu i tam niewielkich wzgórz. Powietrze pachniało rozkwitłą trawą, suchą ziemią i ciepłem długiego dnia, noc brzmiała spokojnym szelestem długich źdźbeł, echem nawołujących w ciemności zwierząt.
Dźwięki, na tyle ciche, by pozwolić myślom płynąć, lecz na tyle głośne, by nie pozwolić samotności wezbrać, oraz ciemność, na tyle głęboka, by oddzielić od świata, na tyle rozświetlona, by nie przynieść strachu, a do tego bezruch, bo już nic nie było do zrobienia, nie było żadnych zajęć, i wszyscy, uczniowie i mistrzowie, dawno spali – wszystko to sprowadzało na duszę łagodny spokój i pozwalało się wyciszyć, sięgając w głąb umysłu. Tylko że tym razem Merlin znajdował w głębi swego umysłu same niepokoje.
Siedział na tym niskim, obłym od upływu czasu murku, okalającym ścieżkę spacerową opasującą cały kompleks. Zawsze lubił na nim siedzieć, dyndać sobie nogami w powietrzu i patrzeć, jak chmury płyną nad horyzontem. Teraz już nie miał jak dyndać, jego stopy sięgały gruntu, ale chmury dalej lubił obserwować. Albo gwiazdy. Tak, jak teraz.
Ignis siedział zaraz obok, skrzyżnie, bo dla niego murek był totalnie za niski i gdy normalnie na nim siedział, kolana miał niemalże pod brodą. Milczeli trochę, trochę Ignis gwizdał, wsunąwszy długie źdźbło trawy między palce. Czekał, bo panujące między nimi milczenie ciążyło od niezadanych pytań.
— Ignis?
Odpowiedziało mu pytające gwizdnięcie.
— Nie jest ci czasem smutno, że straciłeś tyle czasu?
— Straciłem tyle czasu? — spytał, oderwawszy usta od źdźbła, unosząc ciemne brwi. — Na co?
— No wiesz. Że nie przyszedłeś do świątyni normalnie, jak miałeś sześć lat, tylko jak już byłeś dorosły. Straciłeś tyle lat, a mogłeś się wtedy uczyć.
— Ach, o to chodzi… — Trawka poleciała gdzieś na ziemię. — Nie, nie jest mi smutno.
— Dlaczego?
— Bo nie uważam już tego czasu za stracony.
— Ale nie uczyłeś się wtedy niczego przydatnego dla Jedi.
— Kto tak powiedział?
Merlin trochę stracił wątek, zbity z tropu.
— No nie wiem, tak myślę po prostu. Jest chyba powód, dla którego Jedi zaczynają tak wcześnie, nie?
— Każda edukacja zaczyna się wcześnie, bo umysł dziecka jest bardziej chłonny i plastyczny, poza tym nie można oczekiwać, że młody dorosły po prostu poradzi sobie w życiu, jeśli zostawiło się go samopas przez całe dzieciństwo.
Ignis zerknął na niego, lecz nie kontynuował. Gdzieś na dnie spojrzenia czaiło się nieme pytanie „Do czego zmierzasz?”, ale mężczyzna go nie zadał, cierpliwie czekając na Merlina. Ten zaś wiercił się trochę na murku, bezwiednie skubnął rosnącą wśród pęknięć trawę. Gniotło go w środku, gdy myślał sam nie wiedział, o czym, wiedział tylko, że jakoś tak zostało mu na coś mało czasu.
— Ale jest stracony! — Merlin sam nie wiedział, dlaczego podniósł głos. — Jesteś w tyle ze wszystkim. Nie czujesz się źle, jak przychodzisz na zajęcia, reszta grupy sięga ci do łokcia, a potem okazuje się, że Russell ogarnia rzeczy lepiej, niż ty?
— Pewnie, że są momenty, że czuję się źle. Merlin, nie jestem z plastali i jasne, że mnie to frustruje — odparł Ignis. — Na emocje, które odczuwamy, nie mamy wiele wpływu, ale mamy wpływ na to, jak na ich podstawie postępujemy. Czuję się sfrustrowany, ale nie poddaję się tej emocji. Niczego mi ona nie da.
Merlin westchnął, zapadła cisza, przerywana jedynie miarowym szumem traw i palcami Ignisa, bębniącymi po pokruszonym murku.
— Hej, co się dzieje?
— Wylecę ze Świątyni.
Mężczyzna gwizdnął przez zęby.
— Któryś z nauczycieli ci to już powiedział?
— Nie muszą. Czuję to.
— Powinno się słuchać przeczucia i intuicji, w ten sposób przemawia do nas Moc. Ale umysł też powinien brać w tym udział i rozsądzić, czy przeczucia mają podstawę, czy są po prostu podszeptami tej słabszej części naszego „ja”.
— Mówisz jak jeden z nauczycieli.
— Dziękuję.
Znów zapadła cisza, Merlin zaś nie czuł się ani trochę lepiej. Ignis też milczał przez pewien czas, nim postanowił znów się odezwać.
— Wiesz, na początku, gdy dopiero zmierzałem na Dantooine, miałem gdzieś w środku takie myślenie, że straciłem cały ten czas i miałem za złe mistrzowi Macleodowi, że po prostu nie przyleciał na Mustafar i nie zgarnął mnie stamtąd, kiedy byłem małym dzieciakiem. I przez to, że tak zwlekał, nigdy nie będę taki, jaki powinienem być. Nigdy nie będę w stanie robić tego, co chcę, w pełni decydować o swoim losie.
— Ale teraz tak nie myślisz.
— Teraz nie.
Ignis w końcu rozplótł nogi, wyciągnął je przed siebie i oparł się mocniej na murku, odchylając w tył. Wzrok pobłądził mu gdzieś w stronę gwiazd.
— Wiesz co, nie będę miał dla ciebie jednej dobrej i sensownej odpowiedzi, która wszystko wyjaśni i sprawi, że pójdziesz grzecznie spać, czując lekkość w duszy i sercu.
— Szkoda, bo teraz by się przydało.
Ignis klepnął go w bark.
— Ale mogę ci powiedzieć, co przemyślałem i jak na to wszystko patrzę. Może ci to pomoże.
— Może mi pomoże.
— Dwie sprawy, w sumie. — Ignis znów sięgnął po źdźbło, instynktownie, lecz w końcu zawahał się, odpuścił. — Pierwsza jest taka, że na przeszłość nie mam wpływu. Żadnego. Nic nie cofnie czasu i nie sprawi, że opuszczę Mustafar jako smarkacz, mogę o tym zapomnieć. Jedyne, co mi pozostaje, to zaakceptować te setki godzin strawionych na nauce szlaków handlowych Republiki, które mogłem poświęcić na medytację nad Kodeksem, albo naukę praw regulujących import i eksport towarów, których znajomość nie przyda mi się w tak dużym stopniu, jak chociażby wiedza o historii Zakonu.
— Po co ci te wszystkie handlowe rzeczy? — wypalił Merlin, uświadamiając sobie, że właściwie poza tym, że Ignis urodził się na Mustafarze, to wiele o przeszłości mężczyzny nie wie.
— Czasu nie cofnę, pozostaje mi się z tym pogodzić i dysponować tym czasem, który jeszcze mi pozostał — kontynuował Ignis, machnięciem dłoni zbywając pytanie. — Druga sprawa jest taka, i to nie będzie miła informacja, że nie każdy, kto zaczyna w Świątyni, musi ją opuścić jako Jedi.
Nawet wiatr ucichł, Merlin zaś po prostu oniemiał.
— No to nie była miła informacja — odezwał się w końcu.
Ignis zawsze podnosił ludzi na duchu, miał dla innych dobre słowo, dużo się uśmiechał i w ogóle z nim wydawało się, że zawsze jest nadzieja i żadne zadanie nie przytłoczy do reszty. Lecz tym razem twarz mężczyzny miała dziwnie skupiony, niemalże posępny wyraz, i Merlina zwyczajnie zatkało.
— Kluczem jest uświadomienie sobie, że to wcale nie jest źle i to nie jest żaden wstyd — kontynuował Ignis.
— No jak nie jest wstyd, jak wszyscy będą latać po Galaktyce i wozić się z mieczami świetlnymi, a ja zostanę i nie wiem… No nie wiem, co będę robił.
— Pewnie będziesz w Korpusie Rolniczym — odparł, jakby to był oczywisty dalszy bieg zdarzeń.
Korpus Służby Jedi, którego zalety i wagę podkreślali nauczyciele na większości zajęć, dzielił się na kilka odłamów, podzielonych między swoje funkcje – Korpus Rolniczy, Medyczny, Edukacji i Eksploracji. Jego szeregi zasilały osoby szkolone przez Jedi, lecz nie posiadające statusu rycerza, wrażliwe na Moc, edukowane w Świątyniach, ale cóż… bez tego charakterystycznego elementu wyposażenia, świadczącego o owej edukacji. Rzesze tych, którzy wspierali rolników na odległych rubieżach Galaktyki, migrowali w miejsca dotknięte wojną albo katastrofą niosąc pomoc medyczną, nieśli edukację, gdzie nie było ku temu infrastruktury, albo wybierali się w rejony, których nikt nie umieścił na mapie – Korpus Służby brzmiał, jakby to była wymarzona kariera dla każdego, ale powszechnej opinii to nie zmieniało.
Nieudani Jedi.
Merlin siedział na murku, ze wzrokiem utkwionym w wielokształtnych płytkach ścieżki. Czuł się dziwnie odrętwiały w środku, jakby Ignis przywalił mu z całej siły, a on po prostu leżał plackiem, nie wiedząc, gdzie jest góra a gdzie dół, i co się właśnie stało.
— Nie wiem, co mam ci powiedzieć.
— Nic nie musisz mówić.
— Nawet nie wiem, co mam o tym myśleć. — W głosie Merlina nawet nie do końca słychać było wyrzut.
— Zdziwiłbym się, gdybyś od razu to wiedział — odparł Ignis. — Mi długo zajęło pogodzenie się z tym, że miecz świetlny nigdy nie będzie moją mocną stroną, bo naukę szermierki zacząłem zbyt późno.
— Ale to jest nauka szermierki, a nie… wszystko! — Merlin odwrócił się do niego, zatoczył dłonią szeroki łuk.
Ignis znów zmienił pozycję, tym razem usiadł bokiem na murku, idealnie przodem do Merlina. Pochylił się, spojrzał mu prosto w oczy.
— Merlin, powiedz mi, ale tak szczerze — powiedział poważnym tonem. — Gdyby nikt cię nie oceniał, gdyby nikt niczego od ciebie nie chciał i niczego nie wymagał… Byłbyś nieszczęśliwy w Korpusie Rolnictwa?
Merlina zatkało po raz kolejny, lecz tym razem to towarzyszące temu uczucie odrętwienia nie było przykre i nieprzyjemne. Tym razem chłopak miał wrażenie, że chyba coś wskakuje na swoje miejsce, a ciągły ucisk, nieopuszczający go od dłuższego czasu, zaczyna być mniej uciążliwy.
— W sumie to nie? — wykrztusił, ni to mówiąc, ni pytając, brzmiąc tak, jakby jego własne słowa go dziwiły.
— No właśnie. Nie martwisz się tym, co będzie, tylko co ludzie powiedzą. Cały ten stres nie pochodzi od ciebie, tylko z zewnątrz – i to wpływa na twoje emocje.
Znów zapadło między nimi milczenie, gdy obaj wrócili do luźnego siedzenia na murku, każdy zatopiony w swoich myślach. Ignis zerwał w końcu źdźbło, zaczął gwizdać, usiłując z różnym skutkiem przywołać jakąś melodię. W końcu cisnął wygwizdaną trawkę gdzieś za siebie, trącił Merlina łokciem, wyrywając go z rozmyślań.
— W sumie to trzy sprawy — podjął. — Nie dotarłeś nawet do połowy wyznaczonego ci w Świątyni czasu.
— No i?
— Mam wrażenie, że los ukaże ci jeszcze jakąś ścieżkę.
— Jaką?
Ignis wzruszył ramionami.
— Nie mam pojęcia. Ale jesteś silny Mocą. Dla takich ludzi los zawsze ma w zanadrzu niespodzianki.


Tęsknił za Ignisem. Mężczyzna wyjechał zbyt szybko – gdy tylko jego nowy miecz zalśnił oranżem, a wiecznie niedbale związane włosy zmieniły się w krótką fryzurę i ten charakterystyczny, pojedynczy warkoczyk, minęło ledwie parę dni, a już rozniosła się wieść, że Ignis wyjeżdża. Mistrz Macleod wziął go pod swe skrzydła, i ruszyli – Ignis spakował wszystkie swoje rzeczy, jego pokój zaświecił pustką, gotów na przyjęcie nowego ucznia. Mężczyzna zniknął tak, jakby go nigdy nie było, i jedynym śladem jego obecności, były wspomnienia Merlina, rozsnute wśród gałęzi ogrodu, rozsypane w salach wykładowych, przebiegające po jednym z licznych ogrodów. Ciepło i blask słońca, lśniące oranżem wśród koron drzew.
I wtedy dostali wraz z Bernadette, Guinevere i Hawthornem zadanie.
Jednemu z rolników uciekł bol – masywny, rogaty zwierzak zabłądził gdzieś w okolice północnych równin, trzeba było go znaleźć i z powrotem przyprowadzić do właściciela. Zadanie nie było trudne ani skomplikowane, bo jeśli bol by się nie odnalazł, to cóż, trudno, przecież to tylko zwierzę, choć kosztowne i przydatne na gospodarstwie. Merlin jakoś nie zastanawiał się nad tym, że prośba o znalezienie zaginionej rogacizny to nie do końca było zadanie dla czwórki Jedi, choćby takich będących ledwie na półmetku pierwszego etapu swej długiej edukacji. To pewnie tylko przypadek, że to zadanie przypadło właśnie im, lecz przecież nauki Jedi mówiły, że nie ma czegoś takiego, jak przypadek.
Czas płynął powoli, gdy kręcili się we czwórkę po równinach Dantooine, tropiąc włóczącego się poza pastwiskiem bola. Zwierzę musiało czuć się skołowane nadmiarem wolnej przestrzeni, może czuło się osłabione, bo wśród morza traw Merlin wyłapał większe, wygniecione fragmenty, jakby bol robił sobie przerwę na drzemkę w szczerym polu.
— Nawet nie szukał cienia pod jakimś drzewem — mruknął do siebie, siedząc w kucki i przyglądając się wymiętej trawie, przebiegając dłonią wśród przyschniętych ździebeł. W końcu wstał, zerknął na resztę drużyny.
Hawthorn marszczył brwi, zapatrzywszy się w horyzont. Jemu najmniej chciało się szukać bola i uważał, że nauczyciele muszą mieć jakiś głębszy powód do tego, by wysyłać czwórkę uczniów w szczere pole, by szwendali się bez sensu.
— Chcą nas pognębić, taka prawda — burczał, krzyżując ramiona na piersi.
— Chcą nas czegoś nauczyć — odpowiedziała mu wtedy Guinevere. — Tylko nie mam pojęcia, czego.
— Tropienia zwierzaków po pozostawionych przez nich plackach.
Bernadette też nie paliła się do zadania i wydawało się, że tylko Merlin brał je na poważnie. Wcale nie dlatego, że sądził, że całość ma stanowić dla nich ważną naukę, albo że to kara za jakieś nienazwane występki. Po prostu szkoda mu było zwierzaka, błąkającego się gdzieś daleko od domu, i to uczucie sprawiało, że choć słońce minęło już południe, a od momentu ich wyruszenia ze Świątyni upłynęło dobre parę godzin, Merlin nie czuł się specjalnie znużony, odważnie pokonując kolejne wzgórza i doliny.
Ślad łap i wygniecionej trawy zakręcał ponownie, tym razem kierując się w rejony, których odwiedzania nauczyciele nie polecali swoim podopiecznym, jeśli nie pchał ich tam ważny powód. Guinevere zwolniła, w końcu przystanęła.
— Powinniśmy chyba zawrócić — odezwała się, przyciągając uwagę pozostałych.
Hawth i Bernadette też się zatrzymali, odwrócili do niej. Merlin przeszedł parę kroków, westchnął.
— Mam wrażenie, że jesteśmy blisko. Te ślady są świeże, bol pewnie położył się kawałek dalej i zaraz go zgarniemy — odparł.
Guinevere zmarszczyła brwi.
— Święte Jaskinie są niedaleko, wokół nich zawsze kręci się mnóstwo niebezpiecznych zwierząt.
— W pobliżu czasem trafiają się kinrathy — poprawił ją Merlin. — Jak się zgubią i wyjdą z jaskiń.
Kinrathy, choć większe od człowieka, jadowite i opancerzone, były kompletnie ślepe i polegały na odbijającym się od ścian jaskiń dźwięku, by lokalizować zarówno niebezpieczeństwa, jak i potencjalną zdobycz. W jaskiniach żyły od zawsze i bezbłędnie rozpoznawały nie tylko skąd dźwięk się wydobywał, ale i jakie zwierzę go wydawało, dzięki czemu łatwo omijały drapieżniki i nieznane sobie stworzenia, jednocześnie sprawnie polując na to, co stanowiło dla nich pokarm. Łatwo było się domyślić, że na otwartej przestrzeni po prostu głupiały, gdy dźwięk nie miał się od czego odbić i nie wracał do nich, co czyniło je niemal całkowicie bezbronnymi na powierzchni.
— No ale nie bez powodu nauczyciele mówią, żeby tam nie chodzić.
— Kinrathy są wysokie, tu jest wszystko płaskie jak stół, to będzie je widać, jakby się miały napatoczyć.
— A co z bantha?
Bantha były kolejnymi przedstawicielami fauny Dantooine, tym razem naprawdę groźnymi, bo z tą gęstą grzywą, wielkimi zębami i zawiniętymi rogami ciężko było dyskutować. Jednak bantha rzadko atakowały cokolwiek, co poruszało się na dwóch nogach, wiedząc dobrze, że dwunożne stwory, w przeciwieństwie do tych czworonożnych, bywają uzbrojone w śmiercionośne blastery.
— Jest nas czwórka, czwórki przecież nie zaatakują.
Guinevere westchnęła, pokręciła głową.
— Ale bądźmy ostrożni.
Ruszyli, tropiąc tego nieszczęsnego bola, gdy ślady znów skręciły, nie pozostawiając wątpliwości, w którą stronę skierował się zwierzak. Merlin przystanął, powiódł spojrzeniem po śladach, prowadzących jak po sznurku ku ziejącej ciemnością i chłodem czeluści.
— No nie wierzę — powiedziała Bernadette, zrównując się z Merlinem, kręcąc głową. — I co my teraz zrobimy?
— Wrócimy do Świątyni i powiemy, że bol wszedł do Świętych Jaskiń — odparła Guinevere.
Hawthornowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Chłopak mruknął tylko „W końcu” i już zawracał, lecz Merlin nie podążył za resztą.
— Pójdę po niego.
— Co, do Jaskiń?
— Sam?
— Chyba żartujesz.
Merlin pokręcił głową.
— Pójdę. Nie mógł zawędrować tak daleko. Przecież nie szedłby dalej, jakby przestał widzieć, bo by było ciemno, nie?
— Albo coś by go zeżarło.
Merlin westchnął.
— Może go nie zeżarło. Pójdę, zaraz wrócę i będziemy mogli przyprowadzić bola do Świątyni, a nie tylko powiedzieć, że poszedł i nie wrócił.
Guinevere popatrzyła na niego, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, lecz zmieniła zdanie, pokręciła głową. A potem zsunęła z ramion plecak, niewielki i ciasno spakowany, wyciągnęła z niego małą, ręczną latarkę. Wyciągnęła ją w stronę Merlina.
— Masz. Tylko sobie czegoś nie zrób.
— I nie zgub się — dodał Hawthorn.
— Im szybciej wrócisz, tym szybciej pójdziemy coś zjeść — zakończyła Bernadette.
A potem Merlin wziął latarkę, zapewnił, że za chwilę wróci z bolem, i zniknął w ciemności jaskiń.
Wystarczyły dwa zakręty, by chłopak musiał zrobić użytek z latarki od Guinevere.
— Ona serio ma wszystko w tym plecaku — mruknął pod nosem, gdy mocny snop białego światła rozdarł ciemność jaskini.
Ze wszech stron otaczała go cisza, przerywana tylko odległym echem kapiącej gdzieś wody, a powietrze, do tej pory nagrzane słońcem i pachnące przesuszoną trawą, nabrało ostrej, krystalicznej faktury chropowatej skały i wilgoci. Merlin zwolnił. Może to nie był taki dobry pomysł, żeby zapuszczać się do Świętych Jaskiń w pojedynkę…? Lecz gdy tylko ta myśl pojawiła się w umyśle, skądś dobiegło to charakterystyczne, smętne beczenie, i chłopak momentalnie odzyskał ducha.
— Jest blisko — powiedział do siebie, na powrót przyspieszając i unosząc nieco latarkę, by sięgnąć snopem światła nieco dalej. — Już po ciebie idę! — zawołał do zaginionego zwierzaka.
Zakręt za zakrętem, jakaś pieczara, kolejny korytarz, wznosząca się półka skalna. Beczenie zbliżało się z każdym krokiem, Merlin zaś nie zastanawiał się już nad tym, jak daleko ten nieszczęsny bol zawędrował w kompletnych ciemnościach. Nie zastanawiał się też nad tym, że może dobrze byłoby zapamiętać, w którą stronę szedł i które odnogi wybierał, bo przecież będzie musiał jakoś wrócić, a mapy Jaskiń nie miał, nie miał też pod bokiem Guinevere, która bezbłędnie by go poprowadziła.
— Jeszcze tylko trochę — powiedział Merlin, marszcząc brwi, gdy odgłos beczenia zaprowadził go do kolejnej pieczary, najeżonej zębiskami stalaktytów, lecz równie pustej, co i trzy poprzednie. — Gdzie ty jesteś?
W cichych jaskiniach kinrathów echo potrafiło podróżować naprawdę daleko.
Merlin zwolnił, przystanął, wsłuchał się lepiej w odgłos. Bol znów zabeczał. I gdy tylko chłopak chciał już podjąć swą wędrówkę, jego wzrok dostrzegł jeden ze stalaktytów, jak porusza się bezszelestnie, szybko przemierzając zdradliwe, popękane podłoże. Jak idzie prosto w jego stronę.
Kinrath — wymamrotał bezgłośnie.
Mógł teraz znieruchomieć, wstrzymać oddech, nie wydawać żadnych dźwięków, licząc na to, że stworzenie go ominie. Nieposiadające oczu kinrathy postrzegały otoczenie, używając ku temu jedynie zmysłu słuchu, lecz był on na tyle czuły, że Merlin nie zdziwiłby się, gdyby stworzenia były w stanie znaleźć go, po prostu nasłuchując tłukącego się o żebra serca.
Myśl, Merlin, myśl!, kołatało mu się w głowie, ale wcale nie sprawiało, że pomysły jakoś szybciej przychodziły do głowy, albo że w ogóle cokolwiek sensownego się w tej głowie pojawiało. Był tylko kinrath, przebiegający między stalaktytami, zbliżający się do niego, czający coraz bliżej. Już widział tę owadzią głowę, widział wyciągnięte w górę, śmiercionośne żądło i te liczne, cienkie odnóża, przebierające bezszelestnie, sprawnie niosące drapieżnika w jego stronę.
Jego szkolenie jeszcze nie dotarło do tego, co robić w przypadku ataku drapieżnika. Nic nie mówiło o tym, jak użyć swych zdolności, by się przed nim ochronić. Merlin wszedł do Jaskiń, mając nadzieję, że nie będzie musiał podążać zbyt daleko w głąb zawiłych korytarzy i że żadne spotkania z kinrathami mu nie grożą.
Stwór był coraz bliżej.
Jak on, nawykł do światła i otwartych przestrzeni, mógł poradzić sobie z czymś, co panowało niepodzielnie w Jaskiniach?
Światło latarki drżało w dłoni, zdrętwiałej strachem, aż zachwiało się, jasny snop przebiegł na jedną z przypadkowych ścian, gdy urządzenie upadło na kamień, poturlało się kawałek.
Kinrath zadrobił kończynami, zaczaił się za stalaktytem. A potem odnóża ugięły się i potwór skoczył do ataku.
Merlin już nie myślał, umysł zajmował tylko strach, i chłopak zrobił pierwsze, co przyszło mu do głowy.
Beeee! — wydostało się z jego gardła, do złudzenia przypominając beczenie bola.
Kinrath zamarł, obnażony kolec jadowy zamarł tuż nad głową Merlina.
Bee? — powtórzył chłopak niepewnie.
Z głębi Jaskiń odpowiedziało mu kolejne beczenie, tym razem pochodzące od prawdziwego bola, Merlin zaś obserwował, jak kinrath powoli zaczyna się wycofywać. Chłopak przysiadł na kamieniu, gdy umysł nadal nie był w stanie pojąć, co się właśnie stało, i jak to w ogóle możliwe, że zamiast zostać obiadem kinratha, nadal siedział w jaskini, cały i zdrowy. Merlin przywykł już do tego, że jego umysł nie pojmuje wielu rzeczy, więc pozbierał się, pozbierał i latarkę, ruszył w stronę wciąż beczącego bola.
Czy jaskinia już wcześniej zaczęła się zmieniać, czy dopiero teraz zwrócił na to uwagę? Czy wśród chłodu kamiennych ścian już wcześniej pojawiały się te drobne, krystaliczne żyłki, czy dopiero teraz padło na nie światło latarki, wydobywając z mroku ich barwny blask? Czy naprawdę potrzebował tej latarki od samego początku, czy po prostu powinien był poczekać, aż jego oczy przyzwyczają się do mroku, aż będą w stanie wychwycić muśnięcia barw w chłodzie Jaskiń?
Coś było w powietrzu, trudnego do nazwania i opisania słowami, lecz bliskiego sercu Merlina, przywodzącego mu na myśl ten spokojny czas medytacji, gdy siedział w samym sercu Świątyni, wsparty o pień Drzewa Mocy. Sam nie wiedział, czemu to zrobił, ale jego palec naturalnie znalazł wyłącznik latarki, pstryknął przycisk. Przeszywający snop światła zniknął, jaskinia zdawała się odetchnąć z ulgą. A potem rozkwitła fosforyczną tęczą kryształowych barw, żyjących wśród wibrujących Mocą skał, jej oddech niczym wiatr wśród równin, prowadzący go dalej i dalej, wprost do celu.
Bol leżał, dysząc ciężko, a to wydobywające się z pyska beczenie miało w sobie słabnące, bolesne nuty. Zielone źdźbła kryształów otaczały zwierzę z każdej strony, przetykane muśnięciami złota i czerwieni, przywodząc na myśl środek wiosny na Dantooine. Dopiero po chwili Merlin dostrzegł, że te czerwone kropki to wcale nie kryształy, ale przysychające krople wilgoci, rozlewającej się przy ciele bola.
— Biedaku — westchnął chłopak, podchodząc bliżej.
Zwierzę popatrzyło na niego smętnym spojrzeniem, beknęło żałośnie, bezsilnie. Wyciągnęło pysk ku ludzkiej sylwetce, której pojawienie się zawsze zwiastowało dobrą paszę, dojenie, piłowanie kopyt, strzyżenie grubego runa czy połykanie wstrętnej mazi, żeby wzdęty brzuch nie bolał. Dwunożne istoty robiły często niejasne, nieprzyjemne rzeczy, ale zawsze pomagały – szukały, gdy bol się zgubił i leczyły, gdy chorował. Merlin przyklęknął przy zwierzęciu, odruchowo położył dłoń na kudłatym łbie. Pysk trącił go w udo, w końcu bol położył mu ten łeb na kolanach, zabeczał ponownie, prosząco.
— Jasny gwint — mruknął Merlin widząc stan zwierzęcia, nie chcąc jednak przyjąć go do wiadomości.
Obie tylne nogi zyskały nowy staw tam, gdzie go nie powinno być. Z jednego wyzierał jasny, postrzępiony odłamek, brocząc lepką czerwienią krwi. Dwa złamania, jedno otwarte – Merlinowi aż ścisnęło się serce, gdy pomyślał o tym, jak bardzo bol musiał cierpieć i jak przerażony się czuć, samotny w nieznanym sobie otoczeniu, za jedyne towarzystwo mając świecące kryształy i czające się w ciemnościach kinrathy. Znów zmierzwił sierść na opierającym mu się na kolanach pysku, oczy zaszkliły się, bo chłopak widział, że dla zwierzęcia nie ma już ratunku.
— Co ci przyszło do głowy, żeby tu w ogóle włazić? — spytał łamiącym się głosem.
Bol beknął ponownie, łeb się poruszył, róg trącił lekko Merlina.
— Co ja mam zrobić?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi, bo przecież Merlin ją już znał, choć nie chciał się pogodzić. Powinien teraz wstać i odejść, żegnany rozpaczliwym wołaniem rannego bola, wrócić do Guinevere, Bernadette i Hawthorna, którzy pewnie martwili się już o niego, a potem udać się wraz z nimi do Świątyni i powiedzieć, że zrobili co mogli, ale zwierzęcia nie udało się odzyskać. To podpowiadała logika i zdrowy rozsądek, to właśnie powinien zrobić. Przecież im dłużej tu zostawał, tym większe szanse, że kolejny kinrath go znajdzie i co wtedy? Jego też uda się przepędzić beczeniem?
Merlinowi jednak nie po drodze było z logiką i zdrowym rozsądkiem, więc pochylił się, oparł czoło o rogaty łeb.
— Zostanę z tobą — powiedział cicho, czując, jak łzy spływają mu po nosie, wsiąkają w grubą wełnę. — Żebyś chociaż nie był sam.
Dłońmi odnalazł puchate uszy, miarowym gestem pogładził cieńsze w tym miejscu futro. To nie powinno długo trwać. Pod palcami poczuł ciepło skóry zwierzęcia, fakturę krótkiej szczeciny, miarowe pulsowanie niepoddającego się tętna. Nie zauważył, gdy jego własny oddech zrównał się z oddechem bola, powolnym i spokojnym, mimo trawiącego ciało bólu. Nie zauważył, gdy świadomość wylała się z jego wnętrza, sięgnęła umysłu zwierzęcia, znajdując w nim nie strach i samotność, lecz ufność i ulgę, wszystkie mające swe źródło w tej nieznajomej, dwunożnej istocie, trzymającej teraz wygodnie jego łeb i tak miło głaszczącej sierść. Bo przecież człowiek znaczył bezpieczeństwo, człowiek to była ulga i pomoc, człowiek przynosił uzdrowienie.
Coś znów ścisnęło się w sercu Merlina, bardzo mocno i boleśnie, a potem pękło, rozlewając w jego piersi palący blask determinacji. Miarowy ruch drapiących uszy dłoni zamarł, zastąpiony pewnym, stanowczym dotykiem. Łzy ucichły, stopniowo wysychały, gdy chłopak zamknął oczy, skoncentrowana zmarszczka przecięła wciśnięte w futro czoło. Myśl uciekła dalej, opuściła do reszty młode ciało, dokładnie tak, jak to robiła, gdy Merlin przysypiał pod Drzewem Mocy, lecz tym razem nie obejmowała szerokich równin wokół Świątyni, lecz skupiała się tylko na tym jednym ciele, dyszącym u jego boku, wlewając się pomiędzy mięśnie i ścięgna, płynąc wraz z wyciekającą krwią, ulatując razem z oddechem, przeskakując iskrą wzdłuż twardego kręgosłupa. Prócz tych dwóch złamań i rozerwanej skóry, wyczuł otarcia w okolicach kopyt, wyczuł stare złamanie, tu, z boku, gdzie tryknął go inny bol, wyczuł też zaczątki pyłu w nerkach, znak jedzenia za mocno opryskanej paszy.
Istniały trzy etapy posługiwania się Mocą. Pierwszy ograniczał się do sięgania jedynie własnego ciała – rozumienia jego cyklów i działania, a potem wpływania na nie, by dokonać tego, co leżało poza ludzkimi granicami. Drugim etapem było sięganie poza te granice, postrzeganie otaczającego świata i pojęcie zasad jego działania. Trzecim zaś było wpływanie na ów świat i na to, co się w nim znajdowało – od prostej lewitacji drobnych obiektów, przez unieszkodliwianie droidów, aż po zmienianie ludzkich emocji oraz wspomnień. Zajęcia Merlina obejmowały dopiero pierwszy z tych etapów. Merlin nieświadomie wkraczał w drugi, teraz zaś zamierzał skorzystać z mocy należących do trzeciego.
Łagodny dotyk i cisza zapadła między nerwami, odcinając wyładowania bólu przeskakujące wśród zranionych tkanek. Delikatne naciśnięcie i płynący miarowo strumień czerwieni wysechł. Bol beknął cicho, z ulgą, pysk wtulił się z wdzięcznością w brzuch Merlina. To jednak nie był koniec, lecz dopiero początek. Bo oto pozostało najważniejsze – trzeba było scalić połamane kości. Merlin odetchnął głębiej, sięgnął ku ostrym, białym odłamkom, a następnie powoli, tak niemożliwie powoli, rozciągnął je i odgiął z powrotem, krok po kroku odwracając skutki upadku zwierzęcia. Fragment po fragmencie, kostne drzazgi odnajdywały przynależne sobie miejsce, wypełniając rysy i pęknięcia kości. Cichy szept, lekka namowa, komórki zbudziły się do życia, w przyspieszonym tempie łatając resztę ubytków, spajając kość w jedno tak, jakby złamania nigdy tam nie było. Jeszcze tylko trzeba było lekko pogłaskać oderwane od kości naczynia krwionośne, poprowadzić z powrotem pogubione nerwy, zasklepić skórę i pozwolić futru zakryć niewidoczną bliznę. Jakby w transie, Merlin sięgnął zalegającego w nerkach piasku, każąc mu popłynąć dalej, potem starł ślady dawnej walki z żebra, zostawiając kość bez żadnej skazy. W końcu świadomość wróciła do właściwego ciała, Merlin uśmiechnął się i wokół zapadła kompletna ciemność.


Powrót z Jaskiń pamiętał piąte przez dziesiąte. Pamiętał tylko, że latarka Guinevere świeciła na zielono, wszystko się kołysało, a potem Jaskinie się skończyły i pojawiła się twarz Bernadette, cała czerwona z gniewu i mokra od łez, bo bali się o niego, cała trójka. Poszli za nim, w Jaskiniach spotkali się wpół drogi i dobrze, że żaden z kinrathów nie postanowił znów zrobić sobie przekąski z człowieka.
— Nigdy więcej tak nie rób! — przykazała mu Guinevere, a Merlin oczywiście się zgodził, chociaż nie wiedział, na co się godzi i dlaczego, ale jak Guinevere kazała, to on się zawsze godził.
Przespał pełne dwa dni, i dopiero po tym czasie zdołał wybudzić się na tyle, by słowa naprawdę do niego docierały i zostawały w głowie, zamiast uciec gdzieś przez uszy. Według relacji trójki jego przyjaciół, zszedł do Jaskiń i zniknął w nich na tak długo, że zaniepokojeni postanowili wysłać do Świątyni wiadomość z pytaniem, co mają robić. Nie spodziewali się tego, bo przecież Jedi opuścił Dantooine, ale odpowiedział im mistrz Macleod, ledwie co wróciwszy do Świątyni z lądowiska. Przykazał, by pod żadnym pozorem nie wchodzili do Jaskiń i że niedługo do nich dołączy.
Wytrzymali może jakieś pięć minut, nim obawa pchnęła trójkę przyszłych Jedi wprost w ciemność Jaskiń, rozświetloną jedynie ekranem terminala, bo jedyną latarkę zabrał Merlin. Błąkali się wśród korytarzy i pieczar, aż nie usłyszeli beczenia i dźwięku kopyt uderzających o kamień, a gdy dotarli do jego źródła, ujrzeli Merlina przerzuconego przez grzbiet bola niczym bezwładny worek bulw, ściskającego w dłoni lśniący zielenią obiekt.
Merlin, pogrążony w gorączce, przelewający się im przez ręce, nie potrafił złożyć żadnej sensownej wypowiedzi i dobrze, że mistrz Macleod znalazł ich w tych ciemnościach, nim Bernadette poryczała się do reszty, a Guinevere z Hawthornem totalnie spanikowali. Starszy Jedi sprawnie załadował roztrzęsionych uczniów i jednego nieprzytomnego chłopaka na swój transportowiec, bola posadził na pace, a następnie zawiózł całą zgraję z powrotem do Świątyni, gdzie zaginiony zwierzak wrócił w ręce właściciela, Merlin wylądował w infirmarium, a reszta dzielnej drużyny dostała po kubku aromatycznego, ziołowego naparu i po ciastku, bo coś słodkiego potrafiło równie skutecznie koić duszę, co moce Jedi.


Dwa dni minęły, Merlin wybudził się na tyle, by składać sensowne zdania i opowiedzieć o tym, co spotkało go w Jaskiniach. Cieszył się, że to właśnie mistrz Macleod siedział wtedy na skraju jego łóżka, obdarzając go uspokajającym spojrzeniem, nie przerywając i uśmiechając się miękko, zachęcając, by mówił dalej.
— I wtedy kinrath cię zaatakował? — spytał z troską mężczyzna.
— No tak. Wziął i skoczył na mnie, i już myślałem, że mnie dźgnie tym żądłem, ale wtedy wziąłem i eee… Nabeczałem na niego.
Nawet jedna zmarszczka nie przecięła oblicza mistrza. Może na dnie zielonych oczu zatańczyły iskierki rozbawienia.
— Nabeczałeś na niego?
— No zrobiłem takie głośne „beee!” i on się chyba przestraszył.
Starszy Jedi zamyślił się, podparł podbródek dłonią.
— To miałoby sens — powiedział po chwili. — Kinrathy nie są odważne i agresywne z natury. Atakują tylko wtedy, gdy czują się zagrożone, albo są głodne i jednocześnie pewne tego, że poradzą sobie ze swoją zdobyczą.
— I dlatego boją się beczenia?
— Boją się dźwięków, których nie znają — wyjaśnił mężczyzna. — Myślę, że podobny efekt osiągnąłbyś, gdybyś spróbował im zaśpiewać. Paradoksalnie, to beczenie ochroniło również i bola – kinrathy nie przepuściłyby mu, gdyby tylko poczuły krew. W końcu ranne zwierzę to osłabione zwierzę, a więc łatwa zdobycz.
Merlin pokiwał głową. Dalej trochę nie pojmował, ile szczęścia miał, że udało mu się nie zostać zdobyczą kinratha.
— Opowiedz mi teraz o tym bolu — ponaglił łagodnie mistrz.
I Merlin opowiedział. Prawie znowu się popłakał, gdy wróciło wspomnienie cierpienia i samotności zwierzęcia, lecz widmo łez zaraz zniknęło, kiedy tylko zaczął opisywać zrastającą się skórę i wskakujące na swoje miejsce odłamki kości. Mistrz Macleod obdarzał go wciąż tym łagodnym, enigmatycznym uśmiechem, zachęcającym do dzielenia się wspomnieniami i towarzyszącymi im emocjami.
— Tylko szkoda mi, że chyba posiałem gdzieś latarkę Guinevere — przyznał na koniec Merlin, a potem zmarszczył brwi, przypominając sobie, że coś mu jednak przyświecało, gdy podążał przez mrok Jaskiń na grzbiecie bola. — Chyba, że ją zepsułem?
Drugi Jedi pokręcił głową.
— Latarka najpewniej została w Jaskiniach, ale nie przejmuj się tym. Wiesz, co stamtąd przyniosłeś zamiast niej?
Teraz to Merlin pokręcił głową. Mistrz uśmiechnął się szerzej, sięgnął do szafki przy łóżku. Odsunął drewnianą szufladę, wyjął jakiś zawinięty w materiał przedmiot, a gdy skrawek chusty opadł, z wnętrza zawiniątka roztoczył się łagodny, miękki blask, w odcieniu żywej, wiosennej zieleni.
— O rany! — wypalił Merlin.
— Kryształ kyber — powiedział mistrz, wyciągając przedmiot w stronę chłopaka. — Moc sądzi, że powinieneś zacząć pracę nad swym mieczem świetlnym.
Merlin wpatrywał się osłupiały w kryształ, nim sięgnął po niego niepewnym ruchem, ostrożnie zamknął w dłoni, jakby ten miał się zaraz rozpaść albo wyparować. Przedmiot zdawał się ciepły w dotyku, wibrował w trudny do opisania sposób.
— Przecież ja nie jestem jeszcze gotowy. — Merlin podniósł wzrok na mistrza Macleoda. — Przecież ja nic nie umiem. Jestem najgorszy z klasy!
Ku jego zdziwieniu, mężczyzna się roześmiał.
— Merlinie — zaczął, wyciągając do niego dłoń, uspokajającym gestem głaszcząc ciemne włosy. — Tego, czy Jedi jest gotowy pójść dalej, czy też nie, nie określą żadne oceny. Zapamiętanie masy wszystkich planet Republiki, podanie dat wielkich bitew i nazwisk sławnych Jedi nie jest wyznacznikiem tego, że dana osoba stanie się rycerzem. Również i biegłość w posługiwaniu się mieczem tego nie określa.
Merlin patrzył na niego wzorkiem pełnym niezrozumienia.
— To co w takim razie to określa?
— Serce, Merlinie. A twoje jest zestrojone z Mocą w wyjątkowy sposób.
Chłopak milczał, nie potrafiąc znaleźć słów odpowiedzi, próbując jakoś poukładać sobie w głowach słowa mistrza. Poczuł nagłą potrzebę pomówienia o tym z Ignisem, i gdy tylko imię mężczyzny pojawiło się w jego umyśle, Merlin przypomniał sobie, że przecież Ignis został padawanem mistrza Macleoda, więc skoro on tu był…
— Mistrzu, czy Ignis przyleciał z tobą na Dantooine? Mogę z nim porozmawiać? — spytał, nie bacząc na to, jak nagle zmienia temat.
Mistrz pokręcił jednak głową.
— Nie, Ignis został w głównej Świątyni. Osiągnął już rangę mistrza i służy jako pomoc Radzie Jedi w sprawach związanych z Zewnętrznymi Rubieżami.
Merlin przestał liczyć momenty, w których słowa mistrza Macleoda sprawiły, że oniemiał.
— Już?
Starszy Jedi skinął głową.
— Okazał się pojętnym uczniem z bardzo dużą wiedzą wyniesioną z domu i wrażliwością na Moc, której próżno szukać pośród innych.
Zdawało się, że mistrz chciał dodać coś jeszcze, Merlin zaś posmutniał czując, jakby Ignis nagle oddalił się jeszcze bardziej, niż wcześniej, lecz nim dostał szansę na to, by mocniej pogrążyć się w tych uczuciach, drzwi infirmarium otworzyły się i do środka weszła Guinevere, niosąc drewnianą tacę z talerzami.
— Merlin? — zaczęła, a potem jej wzrok padł na mistrza Macleoda. — Witaj, mistrzu. Przyniosłam Merlinowi jedzenie z kuchni… Przeszkadzam?
— Nie, nie — zapewnił ją starszy Jedi, wstając. — Merlinowi przyda się trochę jedzenia — zwrócił się do chłopaka: — Na pewno jesteś głodny.
Był głodny, dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo. Guinevere podeszła, postawiła mu tacę na kolanach, Merlin zaś podziękował i od razu chwycił za widelec. A potem jego wzrok padł na talerz i cały głód mu przeszedł.
Patrzył na starannie upieczony kawałek pożywnego steku, z aromatycznym tłuszczem podpływającym pod kawałki pieczonej bulwy, z dokładnie widocznymi włóknami mięśni, które jeszcze nie tak dawno temu kurczyły się i rozkurczały, przetykane drobnymi nitkami naczyń krwionośnych, stanowiące element czegoś większego, żywego, świadomego, z sercem pełnym emocji, widzącego w dwunożnej istocie ochronę, a nie zagrożenie.
Widelec wypadł z dłoni.
— Nie mogę tego zjeść — wypalił Merlin.
Guinevere popatrzyła na niego z troską.
— Merlin, jesteś osłabiony, musisz coś zjeść. Spróbuj chociaż trochę, mały kawałek, tak przez rozum…
Mistrz Macleod uśmiechał się w ten swój enigmatyczny sposób.
— Nie zmuszaj go, Guinevere, mięso nie przejdzie mu już przez gardło — zawyrokował, jakby od początku spodziewał się takiego obrotu zdarzeń. Zwrócił się bezpośrednio do Merlina: — Mówiłem ci, że twoje serce jest zestrojone z Mocą w wyjątkowy sposób.
Chłopak podniósł na niego wzrok, skinął głową. Starszy Jedi kontynuował.
— To empatia, Merlinie. U Jedi objawia się inaczej niż u tych mniej wrażliwych na Moc, dając im możliwości nieosiągalne dla innych, nawet dla najpotężniejszych Jedi — wyjaśnił, wciąż się uśmiechając, a w blasku tych charakterystycznie zielonych oczu lśniła duma. — Niektórzy Jedi potrafią dotykiem i medytacją poprawić czyjeś zdrowie, ale całkowite uzdrowienie to niebywale rzadka, bezcenna umiejętność, która pojawia się tylko wtedy, gdy Jedi w pełni pogrąży się we współczuciu dla cierpienia rannego.
— To… dobrze? — odparł niepewnie Merlin.
— Dobrze i niedobrze, bo empatia to emocje, te zaś, jeśli nie są trzymane na wodzy, potrafią szybko sprowadzić Jedi na Ciemną Stronę Mocy. Dlatego też sądzę, że powinieneś jak najszybciej podjąć indywidualny tok nauki.
Merlin po raz kolejny patrzył na niego oniemiały.
— Czyli że co, nie mogę iść na zajęcia z resztą? Kto mnie będzie uczył?
Mistrz Macleod uspokoił go gestem i uśmiechem.
— Nie martw się, znam kogoś, kto się tobą zajmie. Ma bardzo podobną moc i jestem przekonany, że będziecie się doskonale dogadywać.


Trzymanie własnego miecza świetlnego po raz pierwszy było doświadczeniem, którego Merlin miał nigdy nie zapomnieć i którego, jak mu się do tej pory wydawało, nigdy nie miał mieć dane poznać. Jednak gdy świetlista klinga rozbłysła intensywną, radosną zielenią, chłopak miał wrażenie, jakby ten miecz był w jego dłoni od zawsze, jakby się wręcz z nim urodził i dziwnym wydawało się, że tak wcale nie było. Prawdą było, że wizyta w Świętych Jaskiniach zmieniała coś w środku, w jakiś sposób otwierała oczy, poszerzała horyzonty i sprawiała, że przed młodym Jedi otwierała się nowa droga. Ta, która wcześniej wydawała się niepewna i zakryta, gdy pytania i emocje narastały w sercu, niemożliwe do rozwiązania zwykłymi rozmowami. Merlin pamiętał, że przed swoją próbą Ignis też czuł się trochę niepewny, ale ufał mistrzowi Macleodowi, gdy ten powiedział, że jest już gotów i to jego czas. Merlin zdecydowanie nie czuł się gotów, będąc pewnym, że jeśli w ogóle do tych Jaskiń kiedyś wejdzie, stanie się to za dobre parę lat. No i jeszcze musiał z nich wyjść, prawda, dzierżąc w dłoni wybrany kryształ kyber, bo Merlin, w swym pesymizmie, rozważał również i przypadek, gdy wraca do Świątyni z pustymi rękami. Albo nie wraca w ogóle, choć w historii Świątyni takie przypadki dało się policzyć na palcach jednej ręki.
Na Dantooine miał zostać jeszcze parę miesięcy, kontynuować swoje nauki wraz z resztą swego rocznika, nim mistrz Macleod skontaktował się z tym swoim znajomym, który miał zająć się Merlinem. Faktycznie, jego umiejętność musiała być unikatowa, skoro miał do niego przybyć ktoś z samego Coruscant, z serca Republiki, z planety-miasta, będącej dokładnym zaprzeczeniem rolniczego Dantooine.
I niby Merlin ufał osądowi mistrza Macleoda, wierząc, że ten na pewno przemyślał sprawę i nie odda go pod opiekę kogoś niesprawdzonego, mimo to serce opadała niepewność i wątpliwości, bo jak taki wiejski i zaściankowy Merlin miał się niby dogadać z kimś, kto pochodził z najmocniej zurbanizowanej planety w całej Galaktyce?
A potem dzień przybycia tajemniczego Jedi nadszedł i Merlin udał się wraz z mistrzem Macleodem, by odebrać go z portu kosmicznego. Jedi na pewno trafiłby sam do Świątyni, ale Merlin czuł, że to byłoby jednak milsze, jakby tak spotkali się trochę wcześniej i odprowadzili go na miejsce, może porozmawiali trochę po drodze, tak luźno i niezobowiązująco. Może byłoby dobrze i może jakoś by się do tego Jedi przekonał.
Stali w pobliżu płyty lotniska, gdy niebo rozbłysło jasną łuną, zakreślającą łagodny łuk wśród błękitu, a potem blask przygasł, zmienił się w ciemnometaliczną plamkę, rosnącą z każdą chwilą, stającą się w końcu kanciastym, nieforemnym statkiem pasażerskim. Statek klapnął ciężko na lądowisku, prychnął parą chłodziwa, a potem wywalił trap na całą długość, wypuszczając swoich pasażerów. Tłum przepływał w stronę hangarów, budynku lądowiska, pasażerowie tłoczyli się z walizkami i pozostałymi bagażami.
— Jak on w ogóle wygląda? — zagaił Merlin, uświadamiając sobie, że nie zapytał o najważniejsze.
— Znajomo — odparł mistrz Macleod, uśmiechając się z rozbawieniem, a potem skinął głową w stronę pasażerów. — O, popatrz. Już do nas idzie.
Szata mistrza Jedi jakoś dziwnie mu pasowała, podobnie jak te niedbale zaczesane włosy, do których wrócił, gdy ścięto warkoczyk padawana. Jasne, słonecznie pogodne oczy śmiały się do niego, mężczyzna uniósł dłoń, pomachał Merlinowi.
— Ignis?!


Cytat w tytule: Atris, Knights of the Old Republic 2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz