Ojciec wrobił go w tę olimpiadę, a Seymour nie miał dość sił, żeby się z nim wykłócać i rzucić to wszystko w cholerę.
Na olimpiady jeździł od dzieciaka, zajmował wysokie pozycje i zrobiła się z tego tradycja, w którą potem radośnie poszedł też i Nico. Raz stworzoną tradycję w chuj trudno przerwać, szczególnie że młody suszył zęby, kibicując Seymourowi, a potem ekscytował się, że szedł w ślady swojego genialnego i fajnego, starszego brata. Jedynym, o czym wtedy Seymour marzył było, żeby odpuścili mu tę jebaną fizykę i dali grać, ale nie mógł przecież zawieść Nicholasa, a z ojcem nie chciało mu się szarpać. Więc kładł uszy po sobie, bo już łatwiej mu było przerobić te paręnaście pytań dziennie, przebić się przez stare zadania z poprzednich edycji, albo zatonąć w odmętach AllTube, słuchając nagrań wykładów z uniwersytetów i politechnik.
Etap szkolny przeszedł bez większego problemu – jak co roku, po prostu przyszedł do sali, rozwiązał te zadania, wychwycił wszystkie haczyki, które przygotowano dla uczniów, a potem poszedł na resztę lekcji, bo olimpiada była idealnie w trakcie dnia. Taki większy sprawdzian z tego był, po prostu ze wszystkich trzech lat nauki w ogólniaku, Seymour ogarnął go z lekką wyjebką.
Zakwalifikował się do krajowego – tu już trzeba było wyjazdu, bo kolejny etap akurat nie był w Stellaire, tylko rzucili go do jakiegoś Chujwiepola, czy innych Sfornych Gaci, więc Seymour pojechał razem z reprezentacją, nawet wbił się w coś innego, niż swoje zwyczajowe ciuchy. Towarzyszył mu Arieth – okazało się, że chłop dla sportu postanowił startować w olimpiadzie i jakoś tak wypadło, że bez wysiłku ustrzelił to, co wielu okupiło długimi godzinami ślęczenia w książkach i utratą poczytalności nad równią pochyłą.
Etap międzynarodowy to już był większy stres – poprzedni odbył się gdzieś w Bharacie, teraz jednak to Novendia miała gościć na swej ziemi wszystkich olimpijczyków, a Stellaire stało się na te parę dni stolicą fizyki. Może w wiadomościach o tym nie mówili, może nie było chorągiewek na ulicy, ale kto wiedział, ten wiedział, i licea żyły zbliżającą się olimpiadą. Seymour też się denerwował. W poprzedniej edycji poszło im zajebiście, ale nie zdobyli pierwszego miejsca, więc ojciec był oczywiście niezadowolony i rozpierdolił najstarszemu synowi cały weekend, chcąc przejść przez zadania z olimpiady krok po kroku, wyjaśnić latorośli, gdzie popełniła każdy błąd. Seymour się oczywiście wkurwił, w końcu pokłócił z ojcem, nie chciał nikogo widzieć i nawet Nico nie potrafił poprawić mu humoru.
Teraz musieli zdobyć to pierdolone pierwsze miejsce, Seymour nie zamierzał przyjąć innego wyniku, więc ostatnie tygodnie spędzał ślęcząc w podręcznikach i wynajdując coraz to nowe, bardziej popierdolone zbiory zadań.
W końcu dzień olimpiady przyszedł. Seymour, wystrojony w niewygodny garnitur, wkroczył na aulę, żegnając Megajrę i chłopaków, posyłając ostatnie spojrzenie stojącemu z boku Virgilowi, nim ciężkie, dębowe wrota zamknęły się za nim, i przyszły te trzy godziny intelektualnej walki z rozpierdolem, wymyślonym przez komisję olimpiady.
Seymour wszedł wkurwiony, i w tym stanie pozostał przez resztę czasu. W każdym zadaniu starał się znaleźć haczyk, w każdym znajdował, i śmiał się pod nosem widząc, jakie pułapki zastawiano na biednych olimpijczyków, na ile sposobów próbowano pokrzyżować im szyki. Chłopak wiedział, że ktoś się w końcu na to nabierze, ale on nie zamierzał należeć do tej ekipy. Zadanie za zadaniem, podchodził do nich spokojnie, logicznie, z rozwagą, używając do tego całej wpojonej mu przez ojca wiedzy, choć najchętniej wypierdoliłby każde z tych wspomnień przez okno. Wypisać dane i szukane, starannie przeanalizować warunki, przypatrzeć się temperaturze, czy tu nie było czasem przejścia fazowego? Co z ciśnieniem – przecież i ono potrafiło zmienić stan skupienia. N-wymiarowa sieć z opornikami o oporze równym R, rozciągająca się we wszystkich wymiarach ku nieskończoności, potem soczewkowanie grawitacyjne, teoria wieloświatów, aż w końcu dotarł do zwykłej mechaniki i bajecznie skomplikowanego przykładu szpulki nici toczącej się w dół równi pochyłej, gdy ktoś trzyma za rozwijający się sznurek.
Seymour wyturlał się z auli, ledwie pamiętając, jak się nazywa i jedyne, o czym marzył, to był potężny kebab i zero zadawanych mu pytań. Sądził, że zgarnie Megajrę spod sali i pójdą coś zjeść, a dziewczyna nie będzie przepytywać go ze wzorów i jakichś innych fizycznych dyrdymałów. Chciał po prostu, żeby otoczyła go ramionami, pocałowała, pogłaskała po głowie i powiedziała, że jest dzielnym chłopcem. Tak niewiele i aż tak wiele, bo Seymour przywykł do tego, by być dzielnym chłopcem bez głaskania po głowie, bez przytulania i jakichkolwiek ciepłych słów. Był dzielny, bo musiał być dzielny, bo według jego ojca żadna inna opcja nie wchodziła w grę.
Wyszedł z sali, spojrzenie instynktownie szukało reszty ekipy.
Megajry nigdzie nie było, zmył się też Zapałka z Raamem. Arieth jeszcze został i pisał, a jedyną osobą, która czekała na niego, był Virgil. Chłopak zerwał się z siedziska, podszedł szybko, gdy tylko Seymour skrzypnął drzwiami.
— Jak poszło? — spytał z przejęciem, szukając spojrzeniem jego wzroku.
— Ujdzie — odparł, tłumiąc westchnięcie. — Rozpierdolu nie będzie, ale nie wiem, czy uda się zająć jakieś sensowne miejsce.
Vi pokręcił głową, twarz rozjaśnił pogodny uśmiech.
— Seymour, nie mów tak. Dotarłeś do ostatniego etapu – już to jest niesamowitym osiągnięciem!
Uśmiech Seymoura miał przemęczone, poszarzałe zabarwienie.
— Dobra, dobra. Zakwalifikowanie się tu i tam nigdzie się nie liczy. Trzeba być laureatem, żeby dostać jakiekolwiek punkty.
Virgil popatrzył na niego, westchnął głęboko.
— To, że komisje niesprawiedliwie oceniają i skupiają się na cyferkach, nie znaczy, że nie jesteś super — powiedział, opierając się o ten sam parapet, na którym Seymour wsparł swoją torbę. — Pewnie jesteś głodny, nie?
— Zaraz, kurwa, zejdę — odparł. — Zabiłbym za pizzę.
— Chodź. Tu zaraz obok jest taka fajna solmaryjska knajpa, na pewno będą mieli jakieś żarcie.
Seymour skupił się na jedzeniu, skupił się na Virgilu i tym, jak dobrze się przy nim czuł, że myśli zebrały się dopiero po chwili, gdy już szli.
— Gdzie jest Megajra? — spytał, zwalniając.
Vi przystanął, spojrzał na niego.
— Poszła na fajka. Zaraz jej napiszę, na pewno też będzie chciała cię zobaczyć i w ogóle…
Ignis z Raamem wychylili się zza załomu, obaj zaraz zaczęli terkotać, że co tyle mu zajęło i że na pewno rozpierdolił tam wszystkie zadania.
— Nie czekamy na Arietha? — spytał Raam.
— Napiszemy mu, gdzie jesteśmy i zaraz dołączy.
Arieth pojawił się dosłownie parę sekund potem, od razu zaatakował Seymoura pytaniami. Ten próbował go zbyć, wychodziło różnie. Zerknął na Virgila. Chłopak przycichł nieco, lecz szedł razem z nimi, gdy nawigowali wśród zaplątanych korytarzy uniwerku, próbowali znaleźć tę wspomnianą restaurację.
Seymour napisał do Megajry. Wiadomość nie została nawet odczytana i jedyne, co pozostało, to udać się do tej restauracji, rozprężyć nieco. Chłopak zerkał jeszcze co jakiś czas w telefon, ale jego dziewczyna nic nie odpisała. Vi szedł tuż obok.
— Cokolwiek by nie było, poszło ci serio świetnie — powiedział, a po chwili trącił go lekko łokciem. — Nie daj sobie wmówić, że było inaczej.
Seymour uśmiechnął się lekko, spojrzał na Zapałkę i Raama, flankujących Arietha, zasypujących go najbardziej kretyńskimi pytaniami. Parsknął śmiechem.
— Jakby ktokolwiek poza tobą tak uważał, to by było zajebiście.
Jesień miała to do siebie, że w chuj wcześnie zaczynało się robić ciemno. Seymour tego nienawidził, od razu odechciewało mu się cokolwiek robić i najchętniej opuszczałby pierwszą lekcję. Albo pierwsze cztery, bo i tak nic ciekawego się tam nie działo.
Dla niego ciekawe rzeczy zaczynały się dopiero po południu – kiedy mógł przytargać swoją gitarę, posiedzieć na kółku, pobrzdąkać w struny razem z Ignisem i resztą ekipy. W porównaniu do nich zasysał tak, że nie było co zbierać – Ignis, jak tylko dostał gitarę do ręki, robił z nią cuda na kiju i wystarczyło parę nut, by chłopak zaczął śpiewać, przeciskając serca słuchaczy przez jebany magiel. Do tego był Raam, napierdalający w perkusję jakby jutra miało nie być, no i oczywiście Arieth – jakby olimpiada z fizyki to było za mało, chłop jeszcze koksił w gitarę, a jego wiedza z muzyki sprawiała, że ich opiekun drapał się w głowę, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. I do tej ekipy nadludzi trafił Seymour – ten jeden raz nie będąc alfą i omegą, godząc się na rolę wróbla wśród orłów.
Teraz zaś szedł szkolnymi korytarzami, marudząc w myślach na panujący na zewnątrz mrok i to, że jedynie te sztuczne, jarzeniowe lampy przeganiały wszechobecne ciemności. Szkoła wyglądała inaczej, gdy zamiast niestrudzonego hałasu rozmów wypełniał ją jednostajne mruczenie tych pierdolonych, starych lamp. Nie było ludzi, nie było zwyczajowego ruchu i Seymour miał wrażenie, że jest środek nocy, a nie późne popołudnie. Westchnął, przystanął przy jednej z sal.
Przeszklone drzwi pozwalały mu zerknąć do środka, spojrzeć na to, co też robiło inne kółko.
Kółko rzeźbiarskie zajmowało się tym razem gliną, a należący do niego ludzie stali nad jakimiś bezkształtnymi tworami, z dłońmi umazanymi brązem po same łokcie. Spora część miała i upierdolone spodnie, twarze, brzuchy, lecz Seymour nie skupiał się na tych niechlujnie odgarniętych, uwalonych gliną włosach. Jego wzrok przemknął ku znajomej sylwetce, pochylonej nad jakąś górą gliny, starającą się tchnąć w nią życie. Virgil w skupieniu wpatrywał się w swój materiał, a stanowcze ruchy dłoni zmuszały glinę, by przybrała żądany kształt.
Seymour miał iść na próbę, ale przystanął na moment, wzrokiem wodząc za tymi sprawnymi dłońmi, kształtującymi glinę podle pomysłu. Zerknął na grzywkę, tą z pojedynczym, jasnym pasmem, opadającą na czoło, na te metaliczne spojrzenie, wpatrujące się w skupieniu w dzieło, na smukłe biodra, lekko rozstawione nogi, na wygięte plecy i luźną koszulkę, tak uroczo zsuwającą się z ramienia. Chłopak westchnął, uśmiechnął się smutno. Wiedział dobrze, za kim podążało spojrzenie Virgila, zdecydowanie nie był to on sam. Zresztą – on miał już z kim spędzać wieczory i weekendy, a że nie czyniły go one specjalnie szczęśliwym, to trudno. Powinien postarać się bardziej.
Seymour poprawił gitarę na ramieniu, odwrócił się i ruszył do swojej sali, nie dostrzegając, jak metaliczne spojrzenie podniosło się znad gliny, uchwyciło jego oddalającą się sylwetkę.
Wspólne brzdąkanie nigdy nie podobało się jego ojcu, uważającym to za stratę czasu, ale Seymour jak zwykle miał odmienne zdanie. Nie było tak, że musieli koniecznie pracować nad konkretnym utworem albo przygotowywać się do jakiegoś konkursu, żeby zajmować się muzyką i wesoło spędzać czas.
Seymour szybko odkrył, że kółko muzyczne to nie jest idealne środowisko do tego, żeby czegokolwiek się nauczyć – bo co prawda nauczyciel starał się dla nich, nauczał teorii muzyki i próbował sprawić, by wszyscy coś więcej ogarniali, ale różnie mu to wychodziło. Poza tym jego sposób przekazywania jakiejkolwiek wiedzy był kompletnie niedostosowany do tego, czego Seymour potrzebował. Nie, żeby chłopak zdawał sobie w ogóle sprawę z tego, czego potrzebował. Wciąż wydawało mu się, że jeśli materiał sam nie wpadał mu do głowy, to on po prostu był leniem i debilem, a nie że mogła istnieć jakakolwiek inna przyczyna takiego stanu rzeczy. Niemniej jednak, gdy przychodziło do prób, Seymour gonił w piętkę, rozpaczliwie usiłując dorównać kółkowym geniuszom i nie zwracając nawet uwagi na resztę ekipy – zwykłych śmiertelników, którzy tak, jak on, po prostu chcieli fajnie spędzić czas, ale ich wcześniejsze doświadczenie zamykało się do grania rodzicom na nerwach.
Pora zrobiła się późna, nauczyciel kazał im się zmywać, sam zebrał swoje rzeczy i przykazał zamknąć salę. Ludzie ziewali trochę, na zewnątrz było już kompletnie ciemno, więc oczywiście, że większość zaczęła zwijać instrumenty, odstawiać krzesełka, a sama sala powoli pustoszała.
Chuja to znaczyło dla pojebów pokroju Zapałki – chłop wyszczerzył się jak maniak, stwierdzając, że teraz w końcu jest spokój i można pograć, jak się chce. Raam zaraz dołączył, Arieth ten jeden raz nie miał nic przeciwko, żeby zrobić coś wbrew zasadom i Seymour nawet nie zauważył, kiedy siedzieli we czwórkę, rozparcelowując jakąś swoją nową kompozycję.
— Czekaj, Megajrze napiszę — powiedział, unosząc dłoń, wyjmując telefon z kieszeni.
Nie zwrócił uwagi na to, jak Ignis wywraca oczami, jak Raam się krzywi, a Arieth rzuca mu niewiele mówiące spojrzenie. Mieli się w końcu spotkać z dziewczyną po lekcjach, wrócić razem, kiedy ona skończyłaby swoje zajęcia wyrównawcze. Napisał, że jak skończy, to niech wpadnie do ich sali, że on wtedy też się zbierze i w ogóle.
Odłożył telefon mając nadzieję, że Megajrze dużo czasu zajmie dotarcie do sali. Zapałka jak zwykle rozpierdalał system i wspólne granie urastało do rangi najważniejszego elementu całego tygodnia. Seymour uśmiechał się, palce przebiegały po strunach, a zmęczenie całym dniem nauki nagle nie istniało.
Drzwi skrzypnęły, uchyliły się, pokazała się w nich jakaś postać. Seymour spiął się, czując, że zaraz będzie koniec grania, gdy w drzwiach pojawił się nie kto inny, jak Virgil. Chłopak wsunął się do środka, ściskając swoją torbę, pocierając lekko ten zaschnięty ślad gliny gdzieś przy łokciu. Czmychnął w stronę porzuconych krzesełek, nieśmiało przysiadł na jednym z nich.
Był tak subtelny i delikatny w swoich ruchach, Seymourowi wydawało się, że chłopak wręcz próbuje wpasować się w rytm melodii, byle tylko nie przeszkadzać i nie rozpraszać muzyków. Uśmiechnął się pod nosem, pochylił nad gitarą, na powrót zapadł między dźwięki, lecz teraz było jakby inaczej – teraz miał widownię, niewielką, ale zawsze. Bo ta jedna dodatkowa para uszu, słuchająca jego grania, to nie było dla Seymoura nic i doceniał każdy drobny gest, każdą rzecz świadczącą o tym, że Virgil się przejmował, że dla niego muzyka coś znaczyła.
Akordy wybrzmiały odważniej, skoczniej, z większą werwą i polotem, Seymour już nie podążał tylko za Ignisem, starając się uzupełnić narzucaną przez muzycznego geniusza melodię – teraz starał się sam coś z siebie wykrzesać, poprowadzić chłopaków w jakąś stronę, ci zaś, wyczuleni na każde drgnienie struny, z radością wsparli go swym dźwiękiem. Improwizowany utwór rozkwitł niczym egzotyczna roślina, rozwijając się w solo, którego Seymour nie planował, ale które sprawiało, że Ignis rzucił mu roześmiane spojrzenie znad gitary, skinął w uznaniu głową.
A potem drzwi klasy otworzyły się gwałtownie, akurat w środku frazy, Megajra wparowała do środka, stukając po posadzce obcasami.
— Zbieramy się? — spytała, jej głos uniósł się ponad gitarę Arietha.
Seymour skrzywił się przelotnie, zerknął na dziewczynę, skinął jej w milczeniu głową.
— Dobrze, bo już jestem głodna.
Płynna melodia zaraz odeszła w zapomnienie, przegrawszy z wyciąganym skądś krzesełkiem, nóżkami szorującymi po posadzce, z lekkim skrzypieniem, gdy Megajra wyciągnęła się na siedzisku, zaczęła grzebać w torbie. Ignis spojrzał na Seymoura, nie odezwał się, ale struny znieruchomiały, gitara zamilkła.
— Nieźle szło, ale późno się robi. Woźny nas dojedzie, jak nas znajdzie — mruknął.
Zaczęli zwijać instrumenty, sprzątać salę. Megajra siedziała na swoim miejscu, klikając coś w telefonie. Seymour niemal nie zauważył, kiedy Vi podszedł bliżej, lekki uśmiech błąkał się po wargach.
— Spoko solo — powiedział, błądząc spojrzeniem gdzieś po swoich tenisówkach.
— Dzięki — odparł Seymour. — W sumie to…
— Skończyliście? — odezwała się Megajra, wstając ze swojego miejsca.
— Jakbyś pomogła, to by było szybciej — odgryzł się Raam.
Jej jako jedynej nie dawał żadnych forów, mimo posiadania przez dziewczynę całkiem sporego biustu. Ta odpowiedziała chłopakowi środkowym palcem, ale odstawiła swoje krzesełko gdzieś pod ścianę i zaraz pojawiła się przy Seymourze.
— Zabierzesz mnie na burgery? — spytała, opierając się mocniej o jego ramię. — Pewnie też zgłodniałeś.
— Jasne — odparł, nie mając nawet czasu zerknąć, gdzie podział się Virgil.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz