02 sierpnia 2024

Od Seymoura do Charlie

Sytuacja poleciała od zera do setki szybciej, niż którakolwiek z mioteł ojca.
Seymour podszedł, klapnął na kanapie, przeczuwając, że rozmowa będzie trwała dłużej, pragnąc jednocześnie kupić sobie nieco czasu, wymyślić jakąkolwiek odpowiedź. O tym, by odmówić Charlie i wykręcić się mówiąc, że nie ma pojęcia, jak podejść do szukania porwanego Ariela, nawet nie pomyślał – Seymour sam, po dobroci, rzadko mieszał się w cudze sprawy, ale zostawienie innych w tak poważnej sytuacji było dla niego szczytem bycia złamanym chujem, a do tego tytułu były czarodziej nie zamierzał aspirować. Muzyk westchnął, wyciągnął nogi przed siebie, strzelił palcami.
— Nie ma go od dwóch dni. Co przez ten czas udało wam się sprawdzić?
Connor zjeżył się, skrzywił, z gardła wydobył się dźwięk łudząco podobny do warczenia.
— Gdy Ariel przestał odpowiadać na wiadomości i nigdzie nie dało się go znaleźć, przejrzeliśmy wszystkie nagrania z monitoringu. Zarówno te z wnętrza klubu, jak i te parę kamer na zewnątrz.
Seymour skinął głową, zachęcając, by wilkołak kontynuował.
— I nic. Nic, co przyciągnęłoby uwagę. Na części nagrań Ariel się pojawia, a potem przestaje, jakby się zdematerializował.
— I na którym go widać ostatni raz?
— Jak wchodzi do siebie — odparła Charlie. — I potem już nie wychodzi. Na zewnątrz nic nie widać – mamy też kamery, które obejmują jego okna, ale te pozostają zamknięte przez cały czas.
Seymour skrzyżował ramiona na piersi.
— Zapadł się pod ziemię?
— I to bardzo skutecznie – przeszukaliśmy cały pokój, ale nie znaleźliśmy żadnej innej drogi, którą mógłby zostać zabrany. Pająki w pokoju też nic nie widziały.
— No moment, ale pamiętają, że Ariel wszedł do pokoju?
— Tak. — Charlie skinęła głową, z jej twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. — Mówią, że wszedł do niego, a potem z niego wyszedł. Kamery z korytarza tego nie potwierdzają, tak samo jak i stacjonujące tam pająki. Mówią tylko o tym, że wszedł do środka i tyle.
— Zniknął w drzwiach — warknął Connor, podejmując gniewny marsz od ściany do ściany. Przypominał zagonione w potrzask zwierzę. — Jakby otworzył portal do jakiegoś innego odłamka.
— A jakieś ślady walki? — podjął po chwili Seymour.
— Żadnych — odpowiedziała mu Charlie. — Walka nie jest mocną stroną Ariela…
— …ale nawet zaskoczony człowiek, jak się go nagle złapie, to przynajmniej spróbuje się wyrwać albo odwinąć, krzyknie, zrobi cokolwiek — dodał Connor, przystając. — Tego też nie było.
— Czyli albo ktoś go naprawdę zaskoczył, albo bardzo skutecznie przekonał, żeby grzecznie za nim poszedł — mruknął Seymour. — A co z resztą obsługi?
— Nikt nic nie widział – mówili tylko, że Ariel chyba poszedł na górę i tyle.
— I nikt nie mija się w zeznaniach? Nikt nie wziął nagle zwolnienia lekarskiego albo wyjechał w trybie natychmiastowym na rodzinny wypizdów?
— Nie, rozmawiałam z nimi osobno, nie mieli nawet jak się porozumieć.
Na chwilę zapadła cisza, Seymour zagłębił się w rozmyślaniach.
— To faktycznie wygląda, jakby Ariel po prostu trafił na jakąś anomalię magiczną i tyle — mruknął w końcu.
— Liczymy na to, że jako specjalista od magii dasz sobie radę z tą anomalią — wtrącił Connor. — Albo chociaż będziesz mieć jakieś inne pomysły.
Muzyk pokiwał głową.
— Mam trochę pomysłów — powiedział, odrywając plecy od oparcia, siadając szerzej, wspierając łokcie na kolanach. — Mógłbym dostać do ręki którąś z kamer? Najlepiej tą, która była przy pokoju, w którym zniknął Ariel.
Charlie skinęła Connorowi, a wilkołak zaraz zakręcił się po pomieszczeniu, wyciągnął skądś pudełko. W środku – trochę elektroniki, czerń plastiku, lśniące oko soczewki. Seymour sięgnął, zaczął przyglądać się urządzeniu.
— Patrzyliśmy, czy ktoś przy nich nie grzebał, ale wydawały się czyste — powiedział, przyglądając się Seymourowi.
— Przynajmniej na zwykły sposób. I ten najbardziej podstawowy, magiczny — dodała Charlie.
Seymour przyjął słowa w milczeniu, skupiając się na czekającym go zadaniu. Aż dziw brał, jak łatwo jego ciało sięgało przyrodzonej mu magii i jak gładko ten lśniący błękit spływał wzdłuż tatuaży, by sięgnąć metalu, krzemu oraz szkła, jak łatwo umysł odtwarzał cały protokół analizy przedmiotu, wpajanej mu kiedyś tak starannie przez ojca. Seymour tego nienawidził, całość kojarzyła mu się nieodłącznie z rozpierdolem w domu, z samotnością, ciągłym rozczarowaniem i robieniem wszystkiego, byle ludzie wokół byli zadowoleni, nawet kosztem jego własnego szczęścia oraz marzeń. Ale teraz było inaczej – nie sięgał swojej magii, by dostać niewiele znaczącą cyferkę w dzienniku, albo usłyszeć, jak ojciec dopierdala się do jakiegoś wymyślonego błędu, niedociągnięcia, którego wcale w jego zaklęciu nie było. Nie, teraz to użycie magii miało sens, a poza tym nikt go do tego nie zmuszał. Sam się na to godził, wynik nie był mu obojętny, ten wynik naprawdę miał wpływ na rzeczywistość i coś znaczył. Liczył się. Nie był jedynie arbitralną wartością wyglądającą ładnie w tabelce.
Kamerka zalśniła od wewnątrz, spajające ją razem śrubki i zaciski usłużnie puściły, sprawiając, ze obudowa ukazała mnogość kabli, matryc i skomplikowany układ optyczny, zdolny przesłać widziany przez soczewkę obraz wprost do komputera ochrony. Seymour z uwagą prześledził drogę każdego z impulsów, jego magia opłynęła bramki logiczne i kondensatory, przebiegła po przetwornikach, dotknęła oporników, starając się znaleźć wśród tej precyzyjnej maszynerii, tego elektronicznego labiryntu, jakiś element, który by do niego nie pasował. Alternatywnie, znaleźć ślady tego, że ktoś majstrował przy wszelkich przejściach i zapadniach, próbując nagiąć labirynt do swych celów.
— Hm…
Seymour zmarszczył brwi. Spodziewał się jednej konkretnej rzeczy, jednego miejsca, gdzie obwód został przerwany, a niesione przez niego informacje przekierowane gdzie indziej, ale niczego takiego nie było. Co wcale nie znaczyło, że z kamerką wszytko było w porządku.
Kolejna matryca rozdzieliła się, ukazując przed wzrokiem Seymoura złocistą siatkę nitów, gdy nagle coś wypadło spomiędzy uwięzionych w szafirowej magii kabli. Były czarodziej zamarł na chwilę, jedna dłoń oderwała się od chmury magii trzymającej kamerę, by sięgnąć po dziwny element. Connor podszedł bliżej, nachylił się.
— To jakiś robak?
— Roślina — powiedział Seymour, sięgając błękitnawym światłem w stronę przedmiotu.
Cokolwiek to było, wyglądało jak mikroskopijny patyczek, zupełnie zwyczajny i niczym niewyróżniający się, odłamany chyba z końca jakiegoś drzewa, obdarzony zawiązką liścia na samym końcu. Po takiej wykałaczce ciężko było w ogóle rozpoznać gatunek, ale nie po to Seymour miał ojca spierdolonego na punkcie mioteł, żeby nie być w stanie rozpoznać, co to było.
— Olcha — zawyrokował. — Taka w chuj dziwna, bym powiedział.
— Już fakt tego, że znalazłeś gałązkę w środku sprzętu elektronicznego jest dziwne — odezwała się Charlie, wstając i podchodząc bliżej. — Co konkretnie jest w niej dziwnego?
— Ma dziwną strukturę magiczną. Inną, niż się zaklina przedmioty. — Seymour zmarszczył brwi. — Została zaklęta jak coś żywego.
Connor przekrzywił zabawnie głowę.
— Technicznie gałązka jest żywa…? — ni to stwierdził, ni to zapytał.
— To prawda.
Seymour pozwolił kamerze na powrót się złożyć, pozostawiając tajemniczą gałązkę na środku stołu – gdyby kamera była na zewnątrz, nietrudno byłoby pomyśleć, że dostała się gdzieś w jakieś spojenie obudowy i wszystko to było jedynie przypadkiem.
— Ale chodzi o to, że gdy tworzy się i zaklina jakikolwiek przedmiot magiczny, drewno jest tam traktowane jak materiał, jako coś nieożywionego. To nie jest nasz przypadek – ktokolwiek podrzucił tę gałązkę, zaklął ją tak, jak rzuca się czary na zwierzęta albo ludzi. Na coś, co jest świadome, tak naprawdę, a nie tak, jak golem albo komputer.
Charlie rzuciła mu spojrzenie obiema parami oczu, Seymour zaś nie był pewien, jak je interpretować.
— To jest bardzo spoza twojej dziedziny? Jesteś w stanie stwierdzić, co dokładnie ta gałązka zrobiła? Albo czy jest ich tutaj więcej?
— Będę potrzebował trochę czasu — odparł zgodnie z prawdą, w końcu wrócił wzrokiem do „winowajcy”. — W sumie to mam pytanie. Nie wkurzyłaś ostatnio jakichś druidów albo innych wojujących ekologów? Bo to wygląda jak dzieło podobnej grupy.
Charlie wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z Connorem.
— Nie. Nie wchodzimy sobie w drogę, chyba wręcz przeciwnie… — Urwała, zamyśliła się. — Płacimy podatek miejski, składniki do drinków pochodzą ze sprawdzonych źródeł…
— Ale to by trochę tłumaczyło, dlaczego poradził sobie z pająkami.
Pajęczyca skrzyżowała ramiona na piersi, przysiadła na kanapie, skrzyżowała i nogi. Teraz to naprawdę wyglądała jakoś pajęczo – jak taki naprawdę porządnie wkurwiony pająk.
— Mamy nowe informacje, ale nie za dużo pomysłów, co z nimi dalej zrobić.
— Dajcie mi trochę czasu z tą gałązką i resztą kamer, może uda mi się ustalić jakiś sensowniejszy trop. I może tych gałązek trzeba szukać też w innych miejscach…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz