Po tym, jak Bernard dostał gitarę, grał na niej praktycznie bez przerwy. Kiedy rodzice spali, wciskał ścierkę pod struny i stukał palcami po gryfie, aż pojawiły się bolesne pęcherze. Potem syczał pod nosem, zagryzał wargi, rozrywając nadal wilgotne od morza sieci, kiedy sól wdzierała się w drobne szramy i zadarcia. Ryby były śliskie, a ich łuski często zdobiła czerwień z tych wszystkich ran na rękach Bernarda do tego stopnia, że ojciec kazał mu przemywać kosze z rybackimi łupami kilka razy, jeden po drugim.
Jak tylko udało mu się złapać gitarę w silniejszą dłoń, mocniejszym uściskiem, to już nie puścił. Ryby poszły w zapomnienie, a ręce zaczęło zdobić jeszcze więcej drobnych blizn. Każdy gitarzysta, z którym rozmawiał, narzekał na zacinanie się na strunach, na stwardniałe od gryfów opuszki. Bernard nosił swoje znamienia godzin spędzonych przy instrumencie jak złoty medal.
Kiedy nagrywali pierwszy album, Bernard starł sobie palce do krwi w studiu. Nawet tego nie zauważył, dopiero gdy Artur zaczął krzyczeć w przerażeniu, spojrzał na swoje zmielone dłonie.
Jingyi musiała przesiedzieć dwa dni w domu, bo podobno cała sala miała odór żelaza, chociaż Bernard starł, co mógł z podłogi, i opatrzył palce. Ale bandaże blokowały ruch, więc i one szybko zniknęły. A niezagojone rany znów prysnęły karmazynem.
Dłonie Bernarda nigdy nie były czyste od skaz. Od dziecka skakał po skałach, przebijał się przez wydmy, wspinał po drzewach. Zmuszony pomagać przy linach i sieciach często zdarzało mu się zaciąć nożem. Ale dopiero te gitarowe szramy dały mu jakąś satysfakcję, radość z patrzenia na poharatane ręce. Bo potrafił wskazać każdą bliznę i podać jej powód. Tu, długa i wąska — próbował nową gitarę, miała przydługie progi na swój gryf. Tamta, wzdłuż kłykci — zbyt wciągnął się w granie i zamiast kostką, jechał całą dłonią po strunach. Ręce Bernarda przestały być rękami syna biednego rybaka, a znanego na cały kontynent gitarzysty.
Teraz kiedy nawet muśnięcie gitary palcem przewraca jego wnętrzności na drugą stronę, Bernard nie czuje wstydu czy goryczy, patrząc na swoje dłonie. Bo nie chodzi nawet o to, co stracił, kiedy DZIKIE SZCZENIĘ uciekło od niego z podkulonym ogonem. Te wszystkie godziny, lata pracy, nie mogły pójść na marne. Osiągnął coś w życiu. I nawet, jeżeli nie może pokazać tego na żywo, przynajmniej ma blizny na dłoniach, żeby to udowodnić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz