Przyjście do klubu było dużo łatwiejsze, niż mu się zdawało. Parę razy przejeżdżał obok budynku, niezobowiązująco wyglądając znajomej sylwetki, lecz nigdy nie zdobył się na ponowne wejście tam. Nie ciężar spoczął na barkach, a ulga, gdy przestąpił próg, z łatwością popchnął drzwi, które jako dziecko musiał mocno szarpać, by je z drugiej strony otworzyć. Czas się może dla tego miejsca nie zatrzymał, on jednak czuł się zupełnie, jakby znów miał dwadzieścia, szesnaście, czternaście lat, znów szukał zaczepek ze starszymi, znów pokazywał Virgilowi nowe uderzenia, których nauczył się na ostatnim treningu. Strach przed tym, co go czekało, z jaką przeszłością miał się zmierzyć, odpłynął, zastąpiony gamą skrajnych wspomnień, tych związanych ze Scalą – samych pozytywnych.
Czemu kiedykolwiek się z nim pokłócił? Czemu myślał, że sobie nie wybaczą?
Dokładnie pięć kroków, przeszedł przez wypłowiałą wycieraczkę, stanął przed recepcją. Nie spojrzał na kobietę siedzącą przy komputerze, wzrok sam pobłądził wpierw w stronę sali, odremontowanej nieco, ze świeżo zakupionym sprzętem. Grupka dzieciaków bawiła się w odleglejszym kawałku, gdzie bezpiecznie zawieszono wieki temu tarczę do rzutek. Uśmiechnął się ciepło, oglądając, jak trener pilnuje zabawy, wskazuje im palcem, gdzie najlepiej powinni trafiać, tyka cyklopa w oko. To by było ciekawe, znów razem zagrać, pokazać mu, czego się nauczył, jak się zmienił, może nadal był tym samym gnojkiem?
Nie zobaczył go wśród dorosłych, zapytał więc spokojnym, przyciszonym głosem recepcjonistki:
— Dzień dobry, czy zastałem może trenera Cangrande della Scala?
Reakcja była natychmiastowa, gniewna i zaskakująca.
— Jak pan może! — Kobieta poderwała się z siedziska, zostawiła wszystko, tak jak leżało, skupiając oburzone spojrzenie na różowych szkiełkach. — Ja wiem, że nie ze wszystkimi się pan Scala dogadywał, ale naprawdę, po takiej tragedii sobie żarty z niego dalej stroić, czy wam się to zwyczajnie nie nudzi? Wie pan, ile już musiałam bachorów z podobną gadką przegonić? Ilu rodziców, którzy mu źle życzyli? Pan naprawdę chce być taki sam?
Nie drgnął.
— Tragedii?
Zapytał duchownego na wejściu, czy miał papierosy, ten skinął głową. Wyciągnął paczkę z kieszeni, popatrywał ni to z zaciekawieniem, ni to ze współczuciem na sztywną postać, chciał go zagadnąć, ale się rozmyślił. O czym miałby z nim rozmawiać? Jedna zbłąkana dusza więcej, z dokładnie tego samego powodu, co wszyscy zawędrowała na cmentarz. Nie wymówił imienia osoby, której szukał, po prostu pokazał mężczyźnie świstek, na którym było ono wypisane, poprosił o numer grobu.
Dał radę opanować drżenie rąk, gdy sięgał po hojnie ofiarowane dwie fajki, lecz na tylko tyle starczyło mu siły. Papieros wylądował w ustach, zacisnęły się na nim od razu kurczowo, dłoń pogmerała w kieszeni płaszcza, znalazła zapalniczkę. Idąc, nie mógł podpalić. Stojąc, nie mógł podpalić. Ogień trząsł się gdzieś wokół papierka, napiął mięśnie, ale nawet wtedy ciało odmówiło mu posłuszeństwa, tonąc w zbierającej w nim rozpaczy, w którą wciąż nie mógł uwierzyć. Zamachnął się, by rzucić zapalniczką w cholerę, nie miał jednak drugiej. Wsadził dłoń pod okulary, przetarł oczy, spróbował jeszcze raz. W końcu dym wypełnił płuca, zaciągnął się głęboko pierwszym buchem, trochę uspokoił. Poszedł dalej.
Odpowiedni rząd zbliżał się nieubłaganie szybko. Mało ludzi go mijało, jeszcze mniej miało odwagę spojrzeć na niego, dziwnie niepasującą do żałobnego obrazka osobę. Różowe szkła obojętnie przesuwały się po nagrobkach, poszarpanej przez korzenie drzew ścieżce, rozwiane, złote loki nadawały mu pogodności niewspółgrającej z zakleszczoną szczęką, z twardym, nienaturalnym krokiem. Czuł, jak coraz trudniej mu podnieść nogi, jak ołów osadza się w kościach, a on chciał, by wypełnił i żyły, popłynął nimi wprost do serca, zatrzymał je, zatrzymał go w połowie drogi, ciało zamienił powoli w bezduszną bryłę, pozbawioną żalu i smutku. Lecz parł dalej, musiał zobaczyć go, musiał zobaczyć to kłamstwo, którym go tak chętnie karmiono, inaczej nie zamierzał uwierzyć. Nie w pełni.
Skręcił w lewo, zdziwił się, gdy wyjął już tylko filtr ze swoich ust. Wrzucił go do kosza, zapalił drugiego papierosa, tym razem sprawniej mu poszło. Linia prosta dzieliła go od ponownego zawalenia się jego rzeczywistości. Zawahał się. Może go tutaj wcale nie było, może to nie był ten cmentarz, ten grób, może w ogólnie nie wąchał kwiatków od dołu, lecz siedział w szatni klubowej, dumny ze swojego tandetnego i podłego żartu?
A może jednak był? Raz oddech powietrzem, raz dymem. Ruszył ku cierpieniu.
Próbował iść, miarowo przesuwać się pomiędzy kamieniami, imionami, co czarną dziurą piętnowały czyjeś serce, ale coś zaczęło rwać w kolanach, spinać się w udach, odzywać przeszłością w głowie. Szedł, krok za krokiem, aż nagle rzucił się biegiem, z papierosem utkwionym między wargami, popiołem na policzkach, tak, jak uczył go te lata temu ojciec, który jego ojcem nie był. Mówił, tłumaczył, że jeśli tylko emocje za dużym ciężarem do zniesienia w spokoju się okażą, niech zacznie biec, ile sił w nogach, ile pary w płucach, niech biegnie, bije w worek, przekracza prędkość rowerem, ale pod żadnym pozorem nie może siebie dać pożreć od środka przez nie, bo gdy tylko go w całości wyżrą, zaczną ucztować na jego bliskich. Dotąd tego nie opanował.
Wtedy też powinien był wybiec z klubu, zamiast w nim tę chwilę dłużej zostać i wlewać w ich serca nienawiść i smutek, lecz czego on nie powinien był zrobić przez cały ten czas.
Minął go. Miał nie patrzeć w prawo, nie szukać go tam, równało się to z akceptacją śmierci, której nie mógł przyjąć. W swym szaleńczym biegu jednak spojrzał, znalazł i pobiegł dalej. Zatrzymał się kilka grobów za rozpaczą, dysząc, sapiąc, wstrzymując łzy.
Jeszcze mogło mu się przewidzieć, przecież biegł, wzrok płatał w tym tempie figle, „n” podobnym do „m” było, na pewno źle przeczytał. A jeśli źle przeczytał, to wrócić był się winien, zapewnić sobie spokój ducha, że grób niewłaściwie imię nosił, lecz umysł już doskonale wiedział, z czym podejście pod chłód kamienia się wiązało, co za bladą nadzieję odbierało. Wyprostował się, bicia serca nie złagodził, płaczącego na zaś.
Jakoś lżej przyszło mu cofnięcie się. Jakby to, że kątem oka zobaczenie w biegu nazwiska rzeczywiście przygotowało na najgorsze, dało złudne poczucie, że cokolwiek czeka wyryte w granicie, to już raz prawie go złamało, nie mogło ponownie z tą samą siłą, tą samą sztuczką uderzyć, obejść wpisanego w mięśnie stanowczego bloku. A jednak, gdy litery znów zaczął rozróżniać, gdy powoli przestawały one patrzeć na niego z boku, lecz stać niewzruszonymi z przodu, rzucając mu prawdą między oczy, bezlitośnie układając się w dobrze znane miano, świat sam skurczył się do wielkości kanciastej płyty, gdzie nic nie było nad nią, nic przy niej, jedynie żałoby początek.
Upadł. Próbował podeprzeć się ręką, wyratować ciało przed ciężkim legnięciem na mokrej ścieżce, prawie bezwładnym osunięciem się na ziemię, ta jednak drżała, niezdolna do zapewnienia mu podpory. Omsknęła się na liściu, zachęciła, by ciało ułożyło się przy grobie, zostało już tak, przysypane ostatnimi oznakami jesieni, potem otulone chłodem śniegu, na wiosnę dalej tkwiące w pozycji, w której śmierć bliskiego je zastała. Wrodzona zwinność go przed tym uratowała, a może skazała na większe męki, sam nie wiedział. Ostatni raz wzrok padł na imię, nim ukrył twarz w rozdygotanych dłoniach, nie będąc w stanie w pełni pojąć nowej świadomości gwałtem wdzierającej się do umysłu.
Wynoś się, miało pobrzmiewać w duszy, nigdy nie wyjaśnione, nieukojone rozmową, piwne oczy zawsze już niemo pytać, czy właśnie tak się mają oboje traktować, zdradzać i nienawidzić, gdy istniała troska, opieka, dobro? Było tyle dobrych wspomnień, lecz jak na złość, tylko te ostatnie ich wspólne chwile, najgorsze, najcięższe w wydźwięku raniły okrywające się cierpieniem serce, kazały zastanawiać się, co go ominęło, co stracił, jak inaczej wszystko mogłoby się potoczyć, gdyby…
Gdyby nie był sobą? Gdyby nie spotkał Eriego, nie uciekł przed bólem, a stawił mu czoła, gdyby odkrył, jak wiele sam sobie domawiał, jak mało z tego prawdą było? Głuchy szloch ścisnął gardło.
Dlaczego nie znaleźli siebie, dlaczego choć jeden po rozum do głowy nie poszedł, nie postawił lat przyjaźni ponad tę paskudną głupotę?
— Byliśmy na to zbyt uparci, prawda? — Zaśmiał się, głosem ciężkim z bólu, z tęsknoty za czymś, co już nigdy nie miało powrócić. Przetarł dłonią nos, usta, zwiesił głowę, szeptem cichszym od rozwiewającego liście wiatru dodając: — No to teraz mamy za swoje.
— Jakoś mogę panu pomóc?
Złota burza poderwała się, nieprzenikniony róż szkiełek spoczął na starszym od niego mężczyźnie, w pierwszej chwili wierząc, że jego łkanie zostało przez Zaświaty wysłuchane, lecz złudzenie odeszło równie szybko, jak się pojawiło. Nos miał co prawda identyczny, leciutko w dół zadarty, ale barki węższe, przygarbione, spojrzenie bystre, nie waleczne. W zgrabnych dłoniach, piszących na pewno ładniej od zgrubiałych pięści boksera, trzymał kwiaty, białe chryzantemy. Mimowolnie wyśmiał w duchu ten wybór, pomyślał o całej liście bukietów dużo lepiej pasujących do charakteru Scali, który pewnie ostatnim, czego by sobie życzył, było przystrajanie jego grobu byle wiechciami. Zacisnął mocniej szczękę, zrozumiał, że zaczął myśleć o nim jak o zmarłym. W końcu nim był. Dla niego przez ostatni rok może jeszcze nie, lecz dla reszty świata już tak.
Na pytanie nie odpowiedział. Podniósł się z ziemi, przeszedł obok, łzom pozwalając wypływać spod szkiełek.
Minęli się, syn z synem, nie z ojca tego samego, lecz każdy miłości tego jednego spragniony, obaj bez odwagi, by po nią sięgnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz