30 listopada 2023

Od Bernarda – Pieniądze

W klubie jest duszno. Powietrze, zatęchłe przepoconymi ciałami, starymi meblami zalanymi tanim piwem, już dawno straciło miano świeżego. Chyba nikt nie otworzył ani jednego okna od tygodni. Bernard dyszy ciężko, ma gule w gardle, starte kłykcie i kolana, ale nigdy nie czuł się tak szczęśliwy. DZIKIE SZCZENIĘ zagrało pierwszy poważny koncert. Na którym sprzedają własne pyty. Nie demosy nagrane w wytłumionym garażu, nie, porządny elpek.
Pierwsza prawdziwa wypłata za granie wsadzona jest Bernardowi w łapę. Tuż po koncercie, ich świeżutki manager, czarodziej wytatuowany od stóp do głów, łapie wszystkich w duszący uścisk, jak tylko udaje im się zejść ze sceny.
– Byliście zajebiści – dyszy, jakby przed chwilą wypluwał sobie płuca razem z nimi. Wciska każdemu garść banknotów, równie mokrych, co jego włosy, i mruży oczy – to zaliczka za najlepszą undergroundową trasę roku.
Przy drzwiach na zaplecze czeka Mathilde, co prawda mało spocona (grzywka nie klei się do jej czoła, jak u Jingyi), ale wyglądająca, jakby dobrze się bawiła.
– Dobrze się bawiłaś? – Bernard pyta dla upewnienia. To jej pierwszy koncert DZIKIEGO SZCZENIĘCIA i w sumie może być totalnie opozycyjna takiego typu muzyce. Cholera, pewnie większość świata jest. Ale Bernarda nie obchodzi świat, obchodzi go tylko Mathilde. A gdyby faktycznie nie polubiła DZIKIEGO SZCZENIĘCIA, to trochę skomplikowałoby ich związek. Bo, choć są ze sobą dopiero parę miesięcy, Bernarda świerzbią już żebra, żeby na cały głos krzyczeć kocham cię, kocham cię, kocham cię.
Tilde uśmiecha się lekko.
– Tak. Podobało mi się. Masz niezłą energię.
– Dla ciebie – wyrywa mu się, na co Sanji odpowiada zza jego pleców szyderczym chichotem. Bernard zdziela go łokciem, ewidentnie z efektem, bo ktoś z tyłu wydaje z siebie jęknięcie. Trudno. Należy im się za wyśmiewanie się z tego, że Bernard jest szczęśliwy i bogaty i ma super dziewczynę i w ogóle – Znaczy się. Dzięki. 
 
Zespół świętuje sukces przy barze, stawiając shoty każdemu, kto podejdzie pogratulować im koncertu. Żaden z nich nie miał nigdy tyle gotówki przy sobie, teraz, oślepieni wizją przyszłości pełnej pieniędzy, zużywają wszystko na raz. Ich wypłata nie jest duża, ale cholera, to wypłata. Za ich granie, ich muzykę, ich wypociny.
Artur kupuje najdroższy koktajl z menu (chociaż barmanka podkreślała kilka razy, że nie mają składników na żaden koktajl), Jingyi i Ruh wybiegają z klubu, planując obkupić najbliższy sklep z ubraniami, a Sanji zamawia zestaw pedałów przez internet (mimo narzekania przed koncertem, że ma tylko parę peso na koncie). Po kilku rundach drinków Mathilde trąca Bernarda ramieniem.
– Jestem trochę głodna. Idziemy coś zjeść?
Nie ważne, o co by poprosiła, Bernard jest na tak. Gdyby kazała mu skoczyć z mostu, zrobiłby fikołka. 
 
Przechodzą się przez Stare Miasto Luminarii, zajęci foodtruckowymi burrito, gdy Mathilde znów go trąca.
– Na co wydasz swoją pierwszą wypłatę? – rzuca między gryzami. Jej burrito jest wypełnione tylko warzywami i Bernard czuł się trochę głupio, zamawiając z kurczakiem, ale Tilde tylko poklepała go po plecach. Przecież się zmęczyłeś.
Bernard chce powiedzieć na ciebie, ale gryzie się w język w ostatniej chwili. Nie chce jej odstraszyć (Ale z drugiej strony, gdyby był zbyt nachalny, już dawno by się go pozbyła. Mathilde nigdy nie była jedną z tych, co owijała w bawełnę). Poza tym nawet gdyby jej otwarcie powiedział, że może sobie zażyczyć czego tylko chce, i tak by go zbyła. Mathilde nie lubi otrzymywać kupionych prezentów. Jeśli już, to tylko gesty. Coś prosto z serca, jakby sama powiedziała. Rozmawiali o tym przed koncertem, gdy Bernard próbował jej wcisnąć kupiony na pobliskim bazarze wisiorek (nie był zbyt ładny, przynajmniej według Bernarda, ale miał metkę z porządną ilością cyferek).
– Muszę pomyśleć.
Jakimś cudem udało im się dotrzeć w okolice domu rodzinnego Mathilde. Nie przedstawiła Bernarda rodzicom ani dziadkom, u których nocuje przez te kilka ostatnich dni. Specjalnie przyjechała zobaczyć DZIKIE SZCZENIĘ w akcji. To musi coś znaczyć, prawda? Ten słynny gest. Bernard opiera się o pobliską lampę, wciąż trzymając Mathilde za rękę. Za firankami coś sie rusza. Dom jest rozświetlony, co oznacza, że pewnie wszyscy są nadal na nogach.
Mathilde zdaje się zastanawiać przez chwilę, jak pożegnać Bernarda, po czym obejmuje go, opierając dłonie na jego biodrach.
– Wiesz co? – mówi półgłosem, z głową wciśniętą w jego koszulę – Ja myślę, że ty już wiesz. Na co wydasz pieniądze. Tylko nie chcesz mi powiedzieć.
Bernard śmieje się pod nosem. Kompletnie nie wie. Ale domyśla się, o co chodzi Tilde. Że gdzieś głęboko, w podświadomości, miał już plan na wydanie pieniędzy, jak tylko dostał je w rękę.
Bernard całuje Mathilde w policzek. Na pożegnanie. Ona uśmiecha się łagodnie, znika z obietnicą na ustach, że spotkają się na kawę następnego dnia, zanim DZIKIE SZCZENIĘ ruszy w trasę. 
 
Bernard wraca do baru tą samą drogą, którą szli z Mathilde. Jakby miał tylko jeden tor, zaprogramowany gdzieś głęboko w mózgu. Jakby kroczył po okruchach pozostawionych przez wersje siebie sprzed kilku godzin.
Stare Miasto Luminarii mieni się złotem od starych, mrugających lamp. Kocie łby podcinają mu nogi co jakiś czas, mięśnie zastałe od adrenaliny i alkoholu przestają współpracować, więc Berard opada na najbliższą ławkę. Jakimś cudem dopiero teraz wszystko go trafia. Jakby Mathilde trzymała jego świat w pionie i gdy tylko zniknęła, wszystko runęło. Kiedy jego wzrok wreszcie przestaje pływać, przed jego oczami staje odpowiedź na jego wszystkie pytania. Pieniądze, gest, prezent. Wyciąga z kieszeni telefon (który upada mu na te przeklęte kocie łby i kruszy ekran, ale Bernard w całym tym pośpiechu nawet tego nie zauważa), żeby niezręcznie wystukać wiadomość na zespołowy czat. 
zamknij morde🎸

ej myslcice ze studia tatuazu sa treaz otwrtae

kamieniołom🥁

Bernik o czym ty pierdolisz


ten drugi ze strunami🎵

Bernard?


lubie rodzynki (wstyd)🎤

WOOOOO CO T CHCESZ ZROBIĆ

JESTEM ZA!!!!!!


nmg śpie🧛

19°11′N 96°09′W.


ten drugi ze strunami🎵

Bernard natychmiast odbierz telefon.

– Gdzie jesteś? – Bernik odbiera telefon dopiero po trzecim dzwonku. Na złość. Sanji brzmi na porządnie wkurwionego.
– Chcę tatuaż. Z Mathilde. Znaczy z jej imieniem.
Bernard praktycznie słyszy, jak Sanji przewraca oczami.
– Jest pierwsza w nocy. Żadne studio nie jest teraz otwarte.
– Okej, to jutro rano.
– Jutro nie będziesz tego chciał, obiecuję. Gdzie jesteś?
– Będę – chyba musiał za głośno krzyknąć, bo przechodząca obok para odskakuje parę metrów dalej. Bernard odchrząkuje – Będę. Ja obiecuję. Pójdziesz ze mną i zobaczysz.
Sanji wzdycha tym swoim poirytowanym głosem.
– Dobrze, wszystko jedno. Powiedz lepiej, gdzie cie wywiozło – słychać szum, klikanie w tle. Trochę, jakby Sanji wsiadł do ich zespołowego pickupa.
– Powiem, jeżeli tylko obiecasz, że pójdziesz jutro rano ze mną na walk-in – Bernard powtarza uparcie, ciągnąc za nić, która wylazła z dziury w dżinsach. Kolejne, które starł do skóry na scenie. No cóż. Jeżeli tatuaż będzie tańszy, może kupi sobie też nową parę spodni.
Jakieś auto parkuje przecznicę obok ławki, na której siedzi Bernard. Z miejsca kierowcy wychodzi ktoś dziwnie podobny do Sanjiego. Gość też jest na telefonie. Ale niezły zbieg okoliczności.
Bernik musiał to chyba powiedzieć na głos, bo po drugiej stronie połączenia słychać zmęczony śmiech.
– Okej. Obiecuje. A teraz chodź, wracamy do hotelu. 
 
O dziwo, mimo że ma kaca stulecia, Bernard nadal nie uważa, że ten cały tatuaż to zły pomysł. Wręcz przeciwnie, jakimś cudem rano jeszcze bardziej wierzy, że to się uda. Bo to jest chyba największy gest, jakby mógłby dać Mathilde, bez mówienia kocham cię wprost. Jingyi mówi mu, że jest idiotą. Trudno.
Argument Ruh, że żadne studio nie zgodzi się tatuować ledwo pełnoletniego gościa, który ewidentnie pił poprzedniej nocy, znika dość szybko, bo pierwszy salon, do którego wchodzą, wita ich z otwartymi ramionami. Bernard, obserwując, jak artysta przerysowuje szkic na papier transferowy, jest tak podekscytowany, że ma wrażenie, że zaraz wybuchnie.
– To jest bardzo zły pomysł – burczy Sanji, ale i tak nic nie robi, kiedy Bernik siada na fotelu.
– To jest świetny pomysł – rechocze Artur, robiąc zdjęcie Bernardowi i kwaśnej minie Sanjiego. Bo przyciągnął ze sobą aparat. Z jakiegoś powodu – Obok jej imienia powinieneś pierdolnąć moje. W serduszku. Mogę dać ci całusa do obrysowania.
Bernard pokazuje mu środkowy palec, flesz błyska. Po tym tatuażysta wypycha wszystkich do poczekalni i DZIKIE SZCZENIĘ traci swojego gitarzystę na parę godzin. 
 
– Bernard. Co to jest.
Gdyby Mathilde mogła opaść szczęka prosto na ziemię (tak dosłownie), to pewnie by już jej nigdy nie pozbierała. Cały zespół postanowił przyjść z Bernikem do kawiarni, tylko po to, żeby przeżyć reakcję Tilde na żywo. Wygląda na równo przerażoną jak rozbawioną.
– Gest – Bernard wzrusza ramionami, popijając swoje obrzydliwie słodkie cappuccino. Jingyi i Ruh wyglądają, jakby próbowali całymi siłami powstrzymać śmiech. Artur już dawno się poddał, od przekroczenia progu kawiarni nie przestał chichotać – Coś prosto z serca.
Na tekst Bernarda Mathilde robi wielkie oczy. Po chwili wydaje się zrozumieć, że chodzi mu o rozmowę z poprzedniego dnia.
– A. Wow. Bernard, ja…
– Podoba ci się? – znów mu się wyrywa, ale widząc jej rozdarcie, klepie ją niezręcznie po ramieniu – Możesz powiedzieć, że nie. Nie obrażę się. Obiecuję.
– Kolejny bonus pójdzie na laser – szepcze teatralnie Ruh, za co dostaje łokciem od Sanjiego. Tilde zbliża się do bicepsa Bernarda, owiniętego folią. Tatuaż nie zdążył się jeszcze rozlać i widać ostre kontury, nawet przez warstwy plastiku. Sztylet z ornamentalną rączką, przecinający skórę, gdzie stoi imię Mathilde w gotyckiej kursywie.
– Szczerze? Nie jest zły – Tilde podnosi głowę z szerokim uśmiechem. Całuje Bernarda w policzek, żeby tylko dać mu z liścia w drugiego – Podoba mi się. Ale błagam, nie rób niczego takiego drugi raz.
Bernard czuje, jak jego policzki się czerwienią. Gest zadziałał. Wydał wypłatę na coś dla siebie i dla Mathilde. I wilk syty, i owca cała.
– Dobra, koniec słodkości – Artur przerywa spokój gwizdem. Wyciąga spod stolika ten swój przeklęty aparat – Prosze pięknie zapozować, to historyczny moment.
Bernard wysyła kopniaka w stronę Artura, gdy tylko błyska flesz. 
 
Ostatnie kilka peso Bernard wydaje na kawę Mathilde. Skóra ręki piecze go przez kolejny tydzień, chwilami ciężko mu złapać wyższe akordy i żyje na najtańszym możliwie jedzeniu do kolejnej wypłaty, ale to wszystko jest warte uśmiechu Mathilde. Bo gdy widzi go kolejny raz, miesiąc później, od razu podciąga mu rękaw i śmieje się tym swoim zaraźliwym śmiechem, kreśląc palcem po konturze swojego własnego imienia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz