Słońce zdążyło już się skryć za horyzontem, gdy na ulice pewnego miasta wybiegli ludzie. W tłumie się zebrali pod światłem rozświetlających okolicę złotymi płomieniami latarni, zapatrzeni w jednym kierunku, wypatrując jednej osoby.
Zza budynku wyłoniła się postać stosunkowo wysokiej, szczupłej kobiety. Jej lśniące na cytrynowo, falowane niczym płomienie włosy delikatnie powiewały na wietrze, podobnie jak długa, biała ze złotymi zdobieniami suknia. Wysokie obcasy lekko stukały o brukową kostkę, wywołując przy tym nie tylko drobne iskry, ale też jakże wielką ekscytację wśród śmiertelników. Wszyscy na nią spoglądali, wszyscy do niej machali, wszyscy jej wiwatowali. Wszyscy ją uwielbiali.
Szła dumnie, odmachując każdemu. Uśmiechnęła się szeroko do grupki dzieci, przyjęła kwiaty od pewnego wiernego.
— Wspaniała Farvano! — ktoś zawołał.
Odwróciła głowę, widząc starszego mężczyznę, zatrzymała się przed nim. Zmierzyła go wzrokiem.
Człowiek ukłonił się głęboko, mówiąc:
— W imieniu wszystkich mieszkańców dziękuję ci, o Wspaniała Farvano, za przekazanie złota na rozbudowę miasta!
Gdy się prostował, poczuł przyjemnie ciepły dotyk bladej dłoni bogini.
— Zrobiłam tylko to, co powinnam — odpowiedziała melodyjnym głosem Farvana.
Tłum zaczął jej wiwatować.
Bogini Złotego Płomienia Farvana. Około tysiąc pięćset lat temu zjawiła się na południowych ziemiach Miedwii i zaczęła zapoznawać tamtejszą ludność ze swoją wiarą. Szybko zdobyła ich uwielbienie swoją mocą ognia, którego tak bardzo potrzebowały tkwiące w mrozie i lodzie domostwa. Nie musiała zatem wiele się starać, nim stała się jednym z najpopularniejszych w tych stronach bóstw.
Bycie boginią było dla niej stworzone. A może ona była stworzona do bycia boginią. W zasadzie to powstała jako bogini. W każdym razie to całe posiadanie wiernych, którzy ją wielbili, było dla niej czymś niesamowitym. I pomyśleć, że nie musiała zrobić tak wiele, aby zaskarbić sobie serca tysięcy! Na dobrą sprawę wystarczyło pochwalić się swoją mocą; wszyscy zaraz zaczęli jej znosić dary, a ona potem wykorzystywała je do zdobycia jeszcze większej ilości zwolenników. A skoro mowa o zdobywaniu.
Postanowiła spróbować swych sił i udała się ze złotopłomienizmem (tak śmiertelnicy określali jej wiarę) na południe. Parę razy odwiedziła novendyjskie ziemie, które polubiła na tyle, że chciała przynajmniej część przyłączyć do swojej kolekcji. Dlatego zaczęła zaglądać do kolejnych wsi oraz miast, objawiając się mieszkańcom, pomagając im i w ten sposób poszerzając granice. Nie zwracała, co prawda, uwagi na to, czy czasem do kogoś innego nie należały dane tereny, ale wiedziała, że w razie czego ze wszystkim sobie poradzi. W końcu była Wspaniałą Farvaną.
Weszła na dwór władcy tutejszych okolic, sławnego szlachcica. Przez służbę została zaprowadzona do przygotowanej specjalnie dla niej sypialni. Gdy odpowiedziała, że na razie niczego nie potrzebuje, przekroczyła próg, zamknęła za sobą drzwi.
Choć posiadała swoją wielką świątynię, lubiła gościć się u śmiertelników. Widok, że wszyscy tak starannie przygotowywali dla niej miejsca wypoczynku, tak ochoczo spełniali jej zachcianki, był czymś wspaniałym. Jednocześnie oszczędzała na czasie, bo nie musiała się co chwilę wracać do domu, a mogła przenocować u kogoś i potem ruszać dalej. Życie bogini było tak wygodne!
Włożyła kwiaty do flakonu, musnęła palcami kilka płatków. Podeszła do okna, wyjrzała przez nie na urokliwy, zadbany ogród. Uśmiechnęła się do siebie.
— Rzeczywiście lubisz widzieć wszystkich jako jedną wielką służbę — usłyszała.
Nie spodziewała się, że ktokolwiek będzie przebywał w tym pokoju. Odwróciła się na pięcie, oczom ukazał się wysoki, umięśniony mężczyzna o ciemniejszych niż jej własna karnacji, brązowych, krótkich włosach i niespotykanej bieli w źrenicach. Siedział on komfortowo na kanapie, z uśmiechem wpatrywał się w boginię.
— Coś ty za jeden? — zapytała mniej przyjaźniej, niż mogło się wydawać.
— Twój nowy kolega — odpowiedział lekko. — Patrząc na to, w którą stronę rozpowszechniasz swoją religię, wnioskuję, że słyszałaś o Bogu Raounie.
Raoun jeszcze tego samego dnia, którego usłyszał „niebywałą” historię o Bogini Złotego Płomienia Farvanie, postanowił sprawdzić, kim ona w ogóle była. Akurat dostał okazję poznania jakiegoś tutejszego bóstwa, więc czemu miałby z niej nie skorzystać? Pomijając, że ta niezwykła bogini śmiała zabierać jego wiernych. Nie było tutaj czegoś takiego jak granice? Przecież to oczywiste, że jak jakiś bóg zajmował dane ziemie, to inni bogowie nie próbowali nawracać tam śmiertelników na swoją wiarę! To był brak szacunku!
Kobieta zmierzyła go wzrokiem z góry na dół, popadła na moment w bardzo udawaną zadumę. W końcu klasnęła w dłonie, mówiąc:
— Aaaa, masz rację, coś słyszałam o nim. Czyli to ty jesteś tym bogiem?
Na twarz Raouna wskoczył uśmieszek; schylił się w stronę niskiego stolika przed kanapą, na którym stała porcelanowa misa i zgarnął z niej dwa owoce zielonego winogronu.
— Nie musisz pytać o autograf — rzucił. — Nie jestem skory do ich rozdawania.
Włożył jedno grono do ust, chwilę żuł, powstrzymując skrzywienie. Nie było specjalnie kwaśne, ale miało gorzką skórkę.
Bogini mierzyła nowo poznanego chwilę wzrokiem, po czym stanęła wyprostowana, z pewną dumą w postawie.
— Ja jestem... — zamilkła, machnęła niezgrabnie ręką. — Ach, skoro tu przebywasz, to na pewno słyszałeś o Wspaniałej Farvanie, Bogini Złotego Płomienia. To ja.
Wskazała siebie dłonią, posłała bogu szeroki uśmiech.
Raoun oparł się plecami o poduszkę, założył jedno ramię za oparcie. Ułożył tradycyjnie, acz w tych okolicznościach trochę grubiańsko kostkę prawej nogi na lewym kolanie, jego usta wykrzywiły się w niezbyt przyjaznym uśmiechu. Uniósł brew.
— Szczerze podziwiam twoją jakże ogromną chęć zdobywania wiernych — bardziej fałszywie te słowa nie mogły zabrzmieć — ale widzisz, jest sprawa. Kawałek dalej na południe stąd jest mój teren. I nie mogłem się powstrzymać przed zauważeniem, że przekroczyłaś jego granicę.
— Ach, naprawdę? — udała zdziwioną Farvana. — Nie dostrzegłam nigdzie muru ani tabliczki z napisem: „Uwaga, teren Raouna”.
Usłyszawszy to, parsknął cicho, włożył drugie grono do ust i dziwnie głośno je przegryzł na pół. Nie potrzebował więcej wymian zdań, by dojść do wniosku, że bogini Farvana nie była kimś, z kim chciał się zadawać. Już wyczuł w jej wypowiedziach, że zależało kobiecie tylko na szerzeniu swojej wiary. A ponieważ Raoun miał podobny cel, pewne było, że się nie dogadają.
Wziął nieco głębszy wdech. Uderzył dłońmi o kanapę, jednocześnie wybił się z niej w trochę nienaturalny, zbyt lekki dla człowieka sposób i niczym akrobata stanął prosto.
— Bardzo przyjemnie się z tobą rozmawia, naprawdę, ale pech taki, że nie jestem cierpliwą osobą. Przejdę zatem do sedna.
Wolnym, choć zgrabnym krokiem, zbliżył się do bogini. Zatrzymał się parę kroków przed nią, uśmiech nie schodził z jego ust.
— Daję ci dwie opcje. — Uniósł okrytą gradientową rękawicą dłoń, pokazał palec wskazujący i środkowy. — Grzecznie wycofasz się z moich ziem i je ładnie ominiesz lub — pauza — sam wezmę sprawy w swoje ręce.
Farvana popatrzyła na niego, zakryła na krótko ręką usta, powstrzymując rozbawione prychnięcie.
— Rozumiem cię bardzo dobrze — odpowiedziała, lecz wzruszyła ramionami. — Ale ach, pech taki, że ogień, rozprzestrzeniając się, niczego nie omija.
Pochwyciła między swe szczupłe palce kołnierz płaszcza boga, zaczęła go delikatnie gładzić, dopóki Raoun nie odtrącił jej ręki; on przy kontakcie fizycznym poczuł ciepło ogniska, ona temperaturę pokojową. Farvana zmierzyła go wzrokiem z góry na dół, dokładnie mu się przyglądając. Wzięła nieco głębszy wdech.
— Żyję już od piętnastu wieków, a nie miałam okazji cię wcześniej zobaczyć — rzekła. — Zakładam, że jesteś nowym nabytkiem. Dlatego posłuchaj się starszej siostrzyczki i poszukaj sobie innego placu zabaw. — Splotła ramiona na piersi. — I tak od niedawna zajmujesz się tutejszą ludnością, więc nie powinno cię zaboleć opuszczenie ich.
W takiej sytuacji Raoun nie umiał stłumić parsknięcia.
— Widać wyraźnie, że liczysz sobie piętnaście wieków, bo niewiele wiesz o życiu. — Poprawił swój płaszcz, mimo że nie było zbytnio czego poprawiać. — Może gdybyś zrobiła przerwę od wpatrywania się w pochodnie i zajęła się czymś, hm, rozwijającym intelekt, spostrzegłabyś, że to nie ty jesteś tutaj na szczycie. Starszym trzeba ustępować. — Puścił oczko.
Wymienili się spojrzeniami – jego białe źrenice i jej tańczące płomyki na tęczówkach. Kilka następnych sekund charakteryzowała pewna intensywność.
Wtem Farvana wybuchła śmiechem. Odchyliła się odrobinę do tyłu, łapiąc się za brzuch. Wyprostowała się z powrotem, starła paznokciem z kącika oka wyimaginowaną łzę.
— Tysiąc pięćset lat doświadczenia sprawia, że tak łatwo się nie nabieram na puste słowa. — Poprawiła palcem kosmyk włosów. — Jesteś naprawdę zabawny! Ach, ta dzisiejsza młodzież! — Machnęła ręką, chwilę jeszcze poświęcając na odzyskanie spokoju.
Raounowi jednak już nie było do śmiechu. Dzieliła ich niewielka odległość, lecz postanowił ją jeszcze bardziej zmniejszyć. Mignął, w ciągu pół mrugnięcia znalazł się tuż przed boginią. Spojrzał na nią z góry, kąciki ust nieco opadły. Uśmiech częściowo ustąpił mrocznemu wyrazowi twarzy.
— Daję ci tydzień na wyniesienie się z mojego terenu — rzekł zniżonym tonem. — Inaczej sam ciebie wyprowadzę. I to tak, że nowego domu już nie znajdziesz.
To ten czas, kiedy stracił resztki ochoty na zabawne pogaduszki, Gdyby taki był jego plan na dzień, dawno temu kazałby komuś zaparzyć mu herbaty. Przyszedł załatwić sprawę, a że nie lubił zwłoki, liczył na to, że szybko będzie miał ją za sobą. To były jego ziemie, jego tereny, nad których zdobyciem tak się ciężko napracował. Nie mogła ot, tak przyjść sobie jakaś losowa boginka i zabierać mu jego własność. Zwłaszcza taka, która wiekowo była dla niego jeszcze małolatą w piaskownicy.
Ale Farvana była nieugięta.
— Skoro masz tyle czasu, żeby mi tu opowiadać o bajeczkach — znów skrzyżowała ręce — to może lepiej spożytkuj go na pomaganiu swoim wiernym. Zajmij się nimi dobrze, żeby tak szybko o tobie nie zapomnieli.
Raoun nie zwrócił szczególnej uwagi na jej słowa. Wbijał w nią przez dobre kilka sekund chłodne spojrzenie, aż ostatecznie prychnął cicho pod nosem. Odwrócił się na pięcie, wykonał długi, bezdźwięczny skok, by niczym owad przelatujący z kwiatka na kwiatek znaleźć się przy stoliku. Wziął z miski jedyne jabłko, przyjrzał mu się w ciszy, aż w końcu rzekł:
— Na świecie istnieje wiele nici, ale jednej z pewnością nie chcesz przecinać. Zagospodaruj dobrze swoim czasem.
Ruszył spacerowym krokiem w stronę drugiego okna sypialni. Odgryzł solidny kawałek jabłka, później następny, chwilę gryzł, po czym przełknął miąższ.
— I serio, „Bogini Złotych Płomieni”? — Zatrzymał się, uniósł jedną brew. — Kiedy one nawet nie są złote, tylko żółte. Żółte jak mocz. — Uśmiechnął się złośliwie.
— Co proszę?! — oburzyła się wielce Farvana.
Zamierzała coś jeszcze dodać, lecz Raoun przeniknął przez ścianę i poleciał, znikając całkowicie z pola widzenia. Pozostawił jedynie po sobie nadgryziony owoc, który bezwładnie opadł na podłogę, żeby następnie poturlać się po łuku w stronę bogini.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz