Omywające Thornhaven morze nigdy nie było łaskawe dla ludzi, ale jesienią jego gniew był straszny. Stalowe bałwany ryczały niczym dzikie, morskie potwory, taranowały postrzępione klify, walczyły między sobą, przelewając się zwałami spienionej wody. Przetaczały się nad sobą, zmywały resztki wąskiej, kamienistej plaży, targały zacumowanymi statkami, gdy żaden rybak nie odważył się wypłynąć. Zdawało się, że morze rzuca wyzwanie samemu niebu, równie bojowemu i zagniewanemu, kryjącemu łagodny błękit za szańcami chmur. Ołowiane, ciężkie, przewalały się wraz z porywistym wiatrem, chłoszcząc wszystko strugami bezlitosnego, lodowatego deszczu.
Ta majestatyczna, surowa potęga przyrody od zawsze fascynowała Seymoura, który w tym ryku i gniewie widział nie agresję, lecz piękno czegoś, czego nie dało ująć się słowami. Metaliczna szarość, przetykana głębokim indygo, buchająca bielą piany, zdolna zatopić największy statek tak, jakby był jedynie łupiną, przypominała dziką bestię, groźną, lecz jednocześnie pełną gracji. Mężczyzna nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to poczucie samotności i maleńkości, opadające go zawsze wtedy, gdy przyroda ukazywała swe bezlitosne oblicze, w jakiś sposób uspokajało jego serce i oczyszczało myśli.
Relacja Seymoura z jego własną magią, z magicznymi przedmiotami, i ze wszystkim tym, czym powinien się stać, lecz odwrócił się od obowiązku, stanowiła skomplikowany kłąb emocji, dla których większości muzyk nie miał odpowiedniego miana. Bo z jednej strony wzbraniał się przed używaniem magii, woląc wstać, podejść i wziąć daną rzecz, jak zwyczajny śmiertelnik, zamiast zmusić przedmiot do lewitacji, wolał też zanieść dany sprzęt do naprawy, albo kupić nowy, niż samemu spróbować sprawdzić, co się w nim zepsuło i temu zaradzić. Z drugiej zaś strony niemal wszędzie poruszał się na miotle, choć w przeciwieństwie do swego ojca, nie miał potrzeby dłubania w niej i nie prowadził osobnego kalendarza z wpisanymi datami przeglądów i napraw. Jak skonstruował swoją miotłę, gdy chodził jeszcze do liceum, tak nadal wiernie mu służyła, zaopatrzona we wszystkie moduły i elementy, których muzyk mógłby potrzebować. Może niedawno ją lekko podrasował, ale wiele tego nie było. Do mioteł Cedrica i ich modyfikacji, ta się nawet nie umywała.
I choć najczęściej Seymour korzystał z autopilota, gdy wracał z posiadówy w barze z resztą ekipy, a liczba osuszonych butelek pozwalała mu siedzieć stabilnie na kiju, ale na pewno nie sterować miotłą, tak tym razem to inny moduł grał tu pierwsze skrzypce. Były czarodziej ostatni raz zerknął, czy osłony są maksymalnie naładowane, a następnie dosiadł swojej miotły i wzniósł się w przestworza.
Zniosło go od razu. Bezlitosny wiatr porwał miotłę, deszcz siekł w osłonę, jakby samo jej istnienie stanowiło jakąś osobistą obrazę. Seymour chwycił mocniej kij, pochylił się, zmusił miotłę do oparcia się żywiołowi. Tatuowane dłonie zalśniły szafirem, gdy ta skręciła lekko, ustawiła się pod innym kątem, wiatr napierał teraz z przodu. A potem zmyta deszczem trawa uciekła, ucięta mijanym szybko klifem, Seymour wyleciał wprost ponad kotłujące się gniewem morze. Serce przyspieszyło, gdy ze wszech stron otoczył go groźny żywioł, przewalający się turbulentną falą dookoła, oddzielony od niego tylko cienką warstwą szafirowej magii. Uczucie, którego Seymour nie potrafił dobrze nazwać, zbudziło się gdzieś w środku. Czarodziej przelał więcej ze swej magii w miotłę, ta zaś wystrzeliła, kurząc magicznym dymem, mknąc wprost w stronę kotłujących się obłoków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz