Gdzie, żeby w tak wysokich górach był jakikolwiek zasięg.
Merlin miał ze sobą telefon, prawda, ale nie miał żadnych nadziei na to, że uda mu się go wykorzystać do czegoś innego, niż tylko do słuchania muzyki offline, a i z tym zaczęło być coraz gorzej, gdy dotarli dalej i głębiej, w te niedostępne, medwiedańskie góry. Biegnące w głębi twardego granitu żyły magicznych metali wprowadzały zakłócenia w odbiorze, a teraz stały się one na tyle silne, że elektronika wariowała po całości. Koniec słuchania Voxa wieczorami, teraz Merlin mógł sobie sam pośpiewać, jeśli chciał. Jedyne z elektroniki, co jeszcze działało, to jego nadajnik GPS – poważnie wyglądające urządzenie o prostym, czarnobiałym ekranie, w które Merlin każdego wieczoru musiał wprowadzać kod zabezpieczający, by nadajnik nie wysłał automatycznie jego lokalizacji wraz z sygnałem SOS do najbliższej stacji GOPRu. Gdyby coś się miało stać, to go chyba znajdą, nie?
Mężczyzna nie zamierzał jednak sprawdzać tej możliwości, dlatego też na wyprawę przygotował się starannie, zaopatrując się nie tylko w jedzenie czy środki pierwszej pomocy, ale i zapas kompaktowych zbiorników many i poręczną, kieszonkową różdżkę zdolną miotnąć salwą samonaprowadzających pocisków, nie mówiąc już o kostce generującej pole antymagii, gdyby to, co połasiło się na konserwy turystyczne Merlina, okazało się naprawdę groźne. Medwiedańskie góry obfitowały w końcu w niebezpieczne stworzenia, z których chyba połowy nawet nie poznano. Obecność smoka pomagała, lecz Merlin nie chciał polegać na jego sile i oddechu, na pewno nie w walce. Bo choć smok stanowił w boju równowartość supernowoczesnego samolotu bojowego, to psychiki do potyczek nie miał żadnej.
Merlin pamiętał, jak wyglądały początki jego zajmowania się Falkorem. Smok jeżył się, stroszył i syczał na wszystko, Merlin zaś był chyba jedynym, który widział, że choć grzbiet jeżył się bojowo, to smok jednocześnie przypadał skulony do ziemi, a zęby pokazywał tak intensywnie, że nikt nie zwracał uwagi na przerażenie drzemiące w tych błyszczących, żółtych oczach. Byli w tym tak podobni – Merlin też był zdolny machnięciem dłoni wysadzić w powietrze cały budynek, lecz sytuacja musiałaby się zrobić krytyczna i nawet, gdy zagrożenie już by minęło, mężczyzna przeżywałby je przez całe miesiące, jeśli nie dłużej.
Falkor przysiadł wśród skał, pozwolił swojemu czarodziejowi wysupłać się z siodła. Merlin zeskoczył na ziemię, zachwiał się, przytrzymał jakichś pasków.
— Zdrętwiałem — mruknął, sięgnął ręką w tył. — Tyłek też mi zdrętwiał.
— Starzejesz się — odparł Falkor, łagodnie rozkładając nad Merlinem skrzydło.
Znajdowali się teraz jeszcze wyżej, gdzie próżno było szukać jakiejkolwiek roślinności, a poszarpane skały skrywał szron i śnieg. Powietrze zdawało się rzadsze, pozbawione zapachu, sterylnie kryształowe i morderczo lodowate. Merlin stanął bliżej smoka, potupał w miejscu nogami.
Falkor zdawał się kompletnie niewrażliwy na kaprysy przyrody – nie ruszało go upalne lato, nie ruszał porywisty wiatr, gniewne burze, ani trzaskający mróz. Jako gad, powinien być zmiennocieplny, choć wiadome było, że smoki pod tym względem grały na nieco innych, magicznych zasadach. Ba, nie tylko powinien być zmiennocieplny, powinien też przestać rosnąć po osiągnięciu w kłębie półtora metra i na pewno nie powinien mówić, tymczasem zaś Falkor nie wykazywał żadnych oznak, że osiągnął już swój maksymalny rozmiar, a jeśli chodzi o wypowiadane słowa, to z roku na rok jego zdania stawały się coraz bardziej rozbudowane, a poczucie humoru tylko się wyostrzało. Tamtego pamiętnego dnia Melpomena nie kupiła wcale zwykłego, domowego zwierzaka, tylko rozumną istotę, Merlin zaś dalej nie był w stanie stwierdzić, jak to się stało, że nikt z rodziny nie poszedł za to siedzieć. Bo proceder na pewno nie był legalny.
Określenie, do jakiego gatunku smoka należy Falkor, nastręczało problemów wszystkim specjalistom, do których Merlin się udał, aż młody czarodziej porzucił nadzieję, że komukolwiek uda się odpowiedzieć na jego pytania i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Falkor nie byłby sobą, gdyby dał mu się wyprawić w pojedynkę i teraz obaj rozbijali się po najbardziej niedostępnych rejonach Medwi, szukając odpowiedzi.
Merlin roztarł jeszcze uda, zrobił parę przysiadów, w końcu klepnął barwne, mieniące się w ostrym, górskim słońcu łuski. Byli już tak wysoko, że chmury stanowiły tylko popielaty dywan gdzieś pod ich stopami.
— Dobra, młodzieniaszku. Lecimy dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz