– Angusie, myślisz, że prawdziwa miłość istnieje?
Pytanie zawisło między mężczyznami, a napięcie, jakie wywołało, dało się odczuć niemal natychmiastowo. Czarodziej uniósł wzrok znad sterty wypełnianych dokumentów, najpewniej kolejnych kontraktów, którymi wkrótce go zarzuci, całą swą uwagę skupiając na opierającym się o parapet chłopaku. Soren wyglądał jak siedem nieszczęść, co w jego przypadku było niezwykłą wręcz rzadkością - mógł umierać z powodu wysokiej temperatury, z powodu bliżej niezrozumiałej melancholii, ale nigdy nie pozwoliłby sobie na zaniedbanie własnej aparycji. A jednak, stał przy oknie, ściskając w dłoniach kubek już od dawna zimnej herbaty, nie potrafiąc oderwać swych zaczerwienionych przez płacz i brak snu oczu od czegoś za oknem. Angus odchrząknął, robił to zawsze, gdy próbował zebrać myśli, nim podniósł się z własnego fotela, niepewnie podchodząc do Sorena.
– Jestem pewien, że istnieje. – Podniósł dłoń, by położyć ją na plecach kompana, jednak w ostatniej chwili zdecydował się ją cofnąć, jakby obawiając się jego reakcji. – Niektórzy poświęcają całe życie, by ją odnaleźć.
Soren wykrzywił usta w kwaśnym uśmiechu, upijając łyk herbaty. Była obrzydliwa i gorzka. W pewien sposób przypominała chłopakowi o wszystkim, co ostatnimi czasy kłębiło się w jego głowie, zatruwając umysł i uniemożliwiając zaznanie choćby chwili spokoju. Soren wmawiał sobie, że nie miał bladego pojęcia, co spowodowało w nim falę tak negatywnych emocji, lecz w głębi serca doskonale potrafił wskazać przyczynę swoich zmartwień. Od lat marzył o życiu w świetle reflektorów, o byciu uwielbianym i podziwianym przez tłumy nieznajomych, o byciu kimś, jednak im bardziej zbliżał się do szczytu własnej kariery, tym dotkliwiej odczuwał przygniatający go szklany sufit społecznego zepsucia i oczekiwań, których nigdy nie będzie w stanie spełnić. Choć mogło wydawać mu się, że robi coś ze swoim życiem, sprzedając własne ciało setkom magazynów, rezygnując z prywatności w zamian za kilka pozytywnych komentarzy na swój temat, w rzeczywistości jedynie przyczyniał się do własnej autodestrukcji. Soren nie pamiętał, kiedy ostatnim razem nawiązał z kimkolwiek prawdziwie szczerą relację, w której poczułby się doceniony. Większość osób, które mijał na swej drodze, widziała w nim jedynie krótką przygodę, ładną buzię, której zdobyciem mogą się pochwalić, gdy następnym razem ujrzą jego twarz na billboardzie lub okładce magazynu. Gdyby nie był atrakcyjny, byłby nikim. Przypominał sobie o tym za każdym razem, gdy szedł do łóżka z kolejną spotkaną chwilę wcześniej osobą, która choć na chwilę dawała mu poczucie przynależności, prawdziwego pożądania, którym mógł do woli poić swe wiecznie nienasycone pragnienie adoracji. Żadnej z tych osób, których imion nie potrafił spamiętać, nie obchodziło to, kim był naprawdę, to, że był gotów otworzyć przed nimi swe serce i obnażyć najintymniejsze skrawki samego siebie. Liczyło się jedynie to, kim jest. Soren Acedia, zdobywca ludzkich serc. Chwilami naprawdę wierzy, że przelotne romanse zdołają zapełnić w nim potrzebę ludzkiej bliskości, jednak za każdym razem budzi się z tym samym uczuciem obrzydzenia, nie mogąc zdzierżyć widoku własnego odbicia. Za każdym razem czuje się tak samo brudny i zepsuty, jednak mimo tego nie potrafi przestać. Stał się więźniem, współtwórcą owego błędnego koła, napędzanego surowymi, ludzkimi instynktami, z którymi nie potrafił się zmierzyć. Niekiedy sama myśl o porzuceniu dotychczasowych nawyków kłuła go w serce - bowiem czy potrafiłby przetrwać bez niekończącego się źródła pozornej adoracji i uwielbienia? Czy gdy piękno przeminie, nadal będzie kimś?
– Myślisz, że to możliwe? Że ja… – Jego głos zaczął się załamywać. Nie mógł sobie na to pozwolić. – Że mi też kiedyś dane będzie ją odnaleźć?
Angus nie odpowiedział, a jedynie nieśmiało objął przyjaciela ramieniem, gładząc jego plecy dłonią. Nie wiedział, jak go pocieszyć, jak mu pomóc - Soren stanowił dla niego zagadkę, której dotychczas nie potrafił rozgryźć i najprawdopodobniej nigdy nie rozgryzie. Zdawał sobie jednak sprawę, że pomimo kłótni i licznych różnic, jest jedyną osobą, której Acedia ufa. Nie zamierzał go zawieść, nie potrafiłby nawet, gdyby chciał. Mężczyźni trwali więc w uścisku, w głuchej ciszy, przerywanej chwilami przez głuche łkanie Sorena, którego Angus udawał nie słyszeć.
– Dziękuję. – wyszeptał Soren, a słowo to znaczyło wówczas dla Blyhe’a więcej, niż mogłoby się wydawać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz