Wtorkowe popołudnie było słoneczne i ciepłe, znaczy się bardzo ciepłe, praktycznie gorące. Lato dawało solidnie popalić, wysypując na świat wszystkie swoje znaki, począwszy od niemal morderczych promieni słońca, a kończąc na monotonnie zakłócających wiejską ciszę, chowających się w trawach pasikonikach.
Główna siostra zakonna siedziała w swoim pokoju, oglądała powtórkę odcinka tasiemcowej opery mydlanej, wachlując się gazetą. Nie miała na nic ochoty, a już zwłaszcza na użeranie się z bandą gówniarzy w sierocińcu. Na szczęście dzisiaj panował przyjemny spokój, pozbawiony krzyków, wrzasków i celowego (lub nie) kopania piłką w okna. Ostatnią parę dni temu skonfiskowała.
Tak, tak to mogła żyć. Zero stresu, zero problemów.
Nie, coś tu nie pasowało. Nie słyszała dzieci, ale w tym właśnie tkwił problem. Zostały wypuszczone na podwórko, więc powinny być głośno. A nie były.
Powoli wstała i korzystając z tego, że swój pokój miała od strony przedniego podwórka, wyjrzała przez okno. Ku jej wyraźnemu zaskoczeniu, nie dostrzegła ani jednego dziecka. Zupełnie jakby rozpłynęły się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie zabawki w trawie. O co chodziło? Nie mieli tak dużo sierot tutaj, ale że ani jedna nie siedziała na zewnątrz?
W sumie co ją to obchodziło? Dopóki bachory nie rozniosą sierocińca, mogą przebywać, gdzie chcą.
Nie, tak to nie powinno wyglądać.
Przeklinając cicho pod nosem, ubrała na siebie habit, założyła na głowę czepek z welonem i wyszła z pokoju. Zaczęła iść korytarzem, uważnie nasłuchując, lecz poza swoimi krokami nie słyszała absolutnie nic. Zeszła piętro niżej, udała się do sypialni dzieci. Zarówno w tej chłopców, jak i dziewczynek nikogo nie było. Zeszła jeszcze niżej, na parter, sprawdziła kolejno pokój zabaw, jadalnię, łazienki, nawet kuchnię, lecz spotkała się tylko z pustką. Weszła z powrotem na drugie piętro, zajrzała do salonu dla sióstr.
— Gdzie dzieci? — zapytała.
Siedzące przy dużym stole z kartami w dłoniach zakonnice spojrzały na nią jak jeden mąż.
— A co się nimi nagle zainteresowałaś? — charknęła kobieta przy kości swym niezbyt przyjemnym dla ucha głosem.
— Nie ma ich na podwórku — odparła tamta.
— To pewnie siedzą w środku, bo skwar — rzuciła inna, wzruszając ramionami.
— Szukałam, ale nigdzie ich nie znalazłam.
— Nie mów, że zwiały.
Chwila ciszy.
Wtem wszystkie zakonnice zerwały się jak poparzone.
Rozpoczęły się wielkie poszukiwania sierot. Siostry sprawdzały każde pomieszczenie budynku, każdy zakamarek, któraś nawet zajrzała do kościółka, lecz nadal nie mogły znaleźć ani jednego dziecka. Główna siostra zakonna z każdą chwilą coraz bardziej panikowała. Bo jak to możliwe, żeby wszystkie dzieci zniknęły? Uciekły? Ktoś je zabrał? Co, jak nagadają komuś z zewnątrz bzdury o tym, co tu się dzieje?
Wyszła na tylne podwórko, gdy nagle zastygła w miejscu. Otworzyła szerzej oczy, bowiem oto ukazały się jej bliźniaki Moon, idące właśnie w stronę sierocińca. Nie zwlekając ani sekundy dłużej, podbiegła do nich.
— Gadajcie, co się dzieje! — warknęła.
Stanęła przed dwójką piętnastolatków, zmierzyła ich wzrokiem z góry na dół. Byli podejrzanie umorusani ziemią, a w rękach trzymali (wytrzaśnięte nie wiadomo, skąd) łopaty. Oboje spojrzeli na nią niewinnie, choć ona dobrze wiedziała, że byli wszystkim poza niewinnymi.
— Gdzie reszta dzieci? Uciekły? Zrobiliście podkop? — Popatrzyła na łopaty.
Rodzeństwo wymieniło się spojrzeniami, potem przeniosło wzrok na zakonnicę.
— Jak kapłan ostatnio przyjechał odprawić mszę, to powiedziała siostra, że dzieci to największy skarb — powiedziała spokojnie Suyeon.
Główna siostra zakonna zamrugała parę razy, zmarszczyła brwi.
— I co to ma do rzeczy?
— Bo żeby skarb długo przetrwał...
— Trzeba go zakopać! — dokończył entuzjastycznie Cheoryeon, ścierając z twarzy resztki ziemi.
Słysząc te słowa, kobieta zamarła, jej twarz zrobiła się momentalnie blada jak ściana.
Po całej okolicy rozniósł się przeraźliwy wrzask.
Nie trzeba było czekać, nim bliźniaki wylądowały w konfesjonale. Zakonnica zamknęła pospiesznie za nimi drzwi na klucz i w popłochu wybiegła z kościółka po resztę sióstr. Rodzeństwo siedziało nieruchomo, a chwilę później rozpłynęło się w powietrzu.
— Bapsztylki powinny wreszcie zrozumieć, że jesteśmy już za duzi na wysyłanie nas „do spowiedzi” — zagadał Cheoryeon.
Usiadł na ławce przy wiejskim sklepiku spożywczym, wyciągnął z papierka pomarańczowego loda na patyku. Odgryzł kawałek, syczał, dopóki nie oswoił się z chłodem smakołyka.
— Mi tam odpowiada, że ciągle zapominają, co potrafimy — usłyszał.
Do niego dosiadła się Suyeon, zaczęła jeść dokładnie takiego samego loda. Oboje siedzieli w tej samej pozycji, z tą samą miną, w bardzo podobnych ciuchach – na dobrą sprawę różnili się jedynie długością włosów i kolorem oczu.
Pogoda była paskudna, upał wyjątkowo dawał się we znaki, ale specjalnie wybrali ten dzień, żeby przelać swój niezwykły plan z papieru na rzeczywistość. Wiedzieli, że dzisiaj będzie można się usmażyć na słońcu, ale lody przynosiły przyjemną ochłodę, podobnie jak myśl o tym, że podczas gdy oni sobie siedzieli pod sklepikiem, zakonnice wylewały siódme poty, kopiąc w ogródku.
— Jak myślisz, ile czasu minie, zanim zdadzą sobie sprawę, że tak naprawdę nikogo nie zakopaliśmy? — rzucił.
Tak, oni nikogo nie zakopali. Aż takimi wcieleniami zła (jak to mawiały siostry zakonne) nie byli, no gdzie! Dzieci były na tyle głupie, że pewnie udławiłyby się tą ziemią, zanim ktokolwiek z powrotem by je odkopał, więc nie mogli sobie pozwolić na dużo ryzyko z małym zyskiem. Chociaż... Poprawczak chyba nie brzmiał aż tak źle, jak ten sierociniec... Nie, dalej nie wypadało mieć czyjejś krwi na rękach.
Suyeon chwilę trzymała loda w buzi, po czym, podobnie jak brat, odgryzła kawałek.
— Myślę, że trzeba czekać, aż zajdzie słońce — powiedziała — albo znajdą ekipę Oliviera na strychu.
Inne dzieciaki przystały na szalony pomysł bliźniaków. Również nie lubiły zakonnic, więc z chęcią popatrzyłyby na ich cierpienie lub skorzystałyby z okazji na pobawienie się poza sierocińcem. Jedyny problem stanowił Olivier wraz ze swoimi pachołkami. On zaraz jak ostatni frajer powiedziałby o wszystkim siostrom, dlatego bliźniaki musiały trochę inaczej do nich podejść. Iluzja zakrywająca związaną między pudłami bandę pewnie już opadła, ale zakonnice były zbyt pochłonięte przewracaniem ogrodu do góry nogami, żeby ponownie przeczesać budynek.
— Czyli mamy jeszcze sporo czasu — rzucił Cheoryeon.
Poczuł coś mokrego na palcach. Gdy ogarnął, że lód mu się topił, mruknął coś pod nosem i zaczął zlizywać sok. Suyeon popatrzyła na niego, pokręciła głową.
Siedzieli tak jeszcze trochę w cieniu parasola. Pomachali małej grupce dzieciaków z sierocińca, które akurat szły na boisko. Jasnowidz wyrzucił patyczki po lodach do kosza, z grymasem spojrzał na swoją dłoń, która się teraz lepiła.
Suyeon przyjrzała mu się, wzięła nieco głębszy wdech.
— Chodźmy nad rzekę — zaproponowała. — Ochłodzimy się trochę.
— O, dobry pomysł — zgodził się. — Też poszukamy kosztowności.
Niespiesznym krokiem rodzeństwo ruszyło w wybranym kierunku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz