Początkowo Merlin usiłował wytropić handlarza, który sprzedał Melpomenie jajo, ale znalezienie jakiegoś szemranego typka z bazaru dobre parę lat po tym, jak się po tym bazarze kręcił, było zadaniem, które przerosło zarówno Merlina, jak i ciocię Andreę. Mężczyzna podszedł do poszukiwań poważnie, użył swoich kontaktów u profesjonalistów, ale niestety, nic to nie dało. Prosił nawet Uranię, by użyła swej astrologicznej wiedzy i spróbowała jakoś podążyć za tą wąską nitką przeznaczenia łączącą Falkora z jego poprzednim właścicielem. Wszystko na próżno. Z samym Falkorem i znajdowaniem go wśród wróżb też było pod górkę – okazało się, że brak precyzyjnej daty urodzenia to cholernie ciężka do ominięcia przeszkoda, szczególnie, że smoki miały na dobrą sprawę dwie takie daty. Jedną stanowiła data zniesienia jaja przez smoczycę, drugą zaś moment wyklucia się smoczątka. Tą ostatnią Merlin mógł jedynie oszacować, o tej pierwszej nie wiedział nic.
Gdy wszystkie logiczne, nawet najbardziej pomysłowe metody na to, by określić gatunek Falkora zawiodły, Merlinowi zostało ostatnie miejsce, by szukać odpowiedzi.
Baśnie.
Bo przecież w każdej z nich tkwiło ziarnko prawdy.
W końcu nadajnik GPS też wysiadł. Od tej pory jak coś się skrzaczy, to nawet medwiedański GOPR im nie pomoże.
— Nie cykaj się, Falkor, razem jakoś damy radę — powiedział Merlin, poklepując bark smoka.
— Ty się bardziej cykasz — odparł, pochylając łeb, trącając swojego czarodzieja nosem.
— Dobra, powiedzmy sobie szczerze – obaj mamy porty pełne. — Mężczyzna westchnął, smok pokiwał łbem. — Ale prawdziwa odwaga polega na tym, żeby ten… Jak to szło? No, żeby działać, mimo portów pełnych, nie?
— Coś w tym stylu.
— No to ten. To działamy.
Otwierające się przed nimi wejście do jaskini nie zapraszało. Zjeżone lodowymi kolcami wiecznej zimy, ziało gryzącym mrozem i przemożną ciemnością, zdającą się pożerać te resztki wpadającego z zewnątrz światła. Lecz prócz tego, co mogło dostrzec zwykłe spojrzenie, również i to, czego nie było widać, mówiło wyraźnie, by nie zbliżać się do jaskini, odpychając wszelkich śmiałków. Zgadzało się z tym, co mówiła baśń.
— Głosu zimowych duchów, przestrzegających przed jaskinią, niby nie słychać, ale powiedzmy, że to jest ten fragment, który ludzie mogli gdzieś po drodze dodać.
W baśniach tkwiło ziarno prawdy, lecz zmieniały się one na przestrzeni dziejów, a wyłuskanie z nich tego, co naprawdę mogło się wydarzyć, a co było jedynie wymysłem dodanym, by ucieszyć dzieci, nie było łatwym zadaniem.
Jeszcze chwila zawahania, ostatnie zbieranie odwagi i obaj ruszyli w stronę wejścia, zostawiając w nieskalanym śniegu bliźniacze odciski łap i stóp.
W baśni zimowe duchy przestrzegały przed jaskinią, lecz szybko okazało się, że psotne fae kłamały, bo oto wewnątrz bohater baśni odnalazł inny świat pełen bogactw i dziwów, których nie dało się opisać słowami. Wypisz-wymaluj brzmiało to tak, jakby cokolwiek w tej jaskini było, przybyło do niej przez jakiś dziki portal, albo było jedną z tych zapomnianych, antycznych struktur, których przeznaczenia nigdy nie odgadnięto.
Merlin czuł, że przechodzą przez jakąś barierę, gdy to niewidzialne „zawróć, zawróć” naciskało na jego umysł, dźwięcząc gdzieś między uszami i nie dając mu zebrać myśli. Instynktownie wyciągnął dłoń, oparł ją o smocze łuski. Bijące od nich ciepło na powrót ściągnęło go do rzeczywistości, pozwoliło skupić się na celu, dążyć do niego mimo przeciwności. Jeszcze krok, jeszcze jeden i kolejny, a potem tajemnicza bariera zniknęła, Merlin spojrzał dookoła.
— No nie wierzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz