20 listopada 2023

Od Dantego – Sport

Na sparingach zwykle bokserzy ograniczali się do kilku rund po dwie minuty, ich liczba nie przekraczała zawodowego minimum dziewięciu starć. W końcu nie chodziło o to, by się zasapać, zmęczyć i wykończyć, tylko zebrać doświadczenie, przygotować na prawdziwe zawody, bo żadne bicie w worek czy ćwiczenie wytrzymałości nie wyrabiało tak umiejętności w sportach walki, jak bezpośrednie stanięcie po przeciwnych stronach ringu z oponentem. Lecz Dante z zasady musiał być tym specjalnym członkiem klubu, który właśnie skończył swoją jedenastą rundę, ciężko opadł na drewnianą ławkę stojącą pod ścianą, a potrzeba popisania się każdym aspektem swych bokserskich zdolności nie miała nic wspólnego z panem doktorem Karimem, zastępstwem dla innego lekarza zazwyczaj zapraszanego na międzyklubowe sparingi, zasiadającym po przeciwnej stronie sali. Przynajmniej taką wersję wydarzeń znał trener syrena.
Woda z bidonu przyniosła cudowną ulgę na przegrzane ciało, Dante wypił większość zawartości, pozostałe zaś resztki wylał sobie na włosy, pozwolił spłynąć po barkach, mocząc jeszcze bardziej spoconą koszulkę. Przejechał dłonią po szyi, westchnął, z całych sił próbując nie spojrzeć w stronę lekarza, nie zapytać się bezgłośnie wzrokiem, czy patrzył, czy widział, czy podobały mu się wszystkie ciosy, które na zawodach przyniosłyby syrenowi zwycięstwo. Jeszcze jeden, ciężki oddech, cisnął bidonem pod ławkę, zabrał się za odwijanie różowych owijek na dłoniach, próbując uregulować pracę płuc długimi, bolesnymi dla zmęczonej piersi wdechami. Trenerzy dalej pokrzykiwali, pary bokserów czekały na przetestowanie się w ringach, podkręcenie ciężkiej dawki adrenaliny wypełniającej przestrzeń, krawiec jednak zamierzał spasować kolejną walkę, uznając, że ta mu się do niczego już nie przysłuży.
I wtedy pojawił się król złamasów, suweren wszystkich patafianów, arcyksiążę frajerstwa przeganiający nawet Zapałkę w swojej żenadzie.
— Myślisz, że jest wolny?
Dłoń zatrzymała się wpół ruchu. Głowa bardzo powoli uniosła się w górę, uniosło się spojrzenie, jeszcze przez kilka sekund oszczędne w swym wyroku dla debilnie uśmiechającego się bruneta z grzywką. Gość próbował zaczepiać go wcześniej, coś wspominać o Basharze, wplatać uwagi na jego temat pomiędzy komentarze o sparingu, a Dante był zdziwiony, że pajac nadal nie zrozumiał syreniego sarkazmu, kipiącego od niechęci posiadania go w swoim otoczeniu. Zakuty łeb powinien był to wziąć za ostrzeżenie.
— Słucham? — Całe kilka minut wyciszania się, uspokajania ciała poszło się po prostu jebać, krew na nowo zaszumiała w uszach, dłoń machinalnie zacisnęła się w pięść.
— Ten lekarz. — Szarpnął za owijkę, ponownie osłaniając nią ledwo co odwinięte kostki. — Próbowałem się trochę przy nim zakręcić wcześniej — Co próbowałeś?! Musiał akurat zaciekle walczyć z kimś, inaczej by zauważył. — Ale trochę mnie zlewał. Jest wolny? Chyba się kolegujecie, widziałem, jak coś tam gadaliście.
Dante poderwał się z siedziska, szarpnął za koszulkę bruneta, zbliżając go do siebie na odległość idealną do obserwacji szczerzących się w drapieżnym uśmiechu kłów i błyszczących gniewem mroźno błękitnych oczu. Gdyby ktoś nie znał Dantego, mógłby powiedzieć, że może nawet pożałowanie dla cymbała mignęło w nich.
— Dlaczego sam go o to nie zapytasz? — odparł ze wstrzymywaną nutą irytacji, ciągnąc błazna, w jego debilnym mniemaniu, w stronę Bashara, żeby wesprzeć go mentalnie przy zdobywaniu lekarskiego serca.
— Co? Nie no, weź… — zaśmiał się niezręcznie tamten, lekko zarumienił, ale pozwolił poprowadzić się w głąb sali, nie zamierzając odmówić pomocy, skoro syren już tak żywo się zaoferował. Mężczyzna nie zwrócił szczególnej uwagi na palce wzmacniające chwyt na jego koszulce.
Bashar siedział w swoim prowizorycznym kąciku medycznym. Sprowadzono mu obrotowy fotel z biura klubu, obok postawiono niewielki stolik, na nim zaś doktor położył skórzaną torbę, ustawił apteczkę, wypakował bardziej podstawowe materiały, jak plastry czy maści. Praktycznie cały czas ktoś go zagadywał, w końcu nowy człowiek się pojawił, kadra paliła się do rozmów, zawodnicy szybko dziękowali za okład na obitą twarz i odchodzili na kolejny pojedynek. Właśnie siedziała przy nim jakaś trenerka, gdy rubinowe spojrzenie pochwyciło wzburzony sztorm przemierzający salę, płynnie skręcający w kierunku jednego z trzech ringów ustawionego najbliżej lekarza. Wzrok przesunął się po syrenie, zerknął na nieco zagubionego adoratora.
— Trenerze! — zawołał Dante. Petrus obserwował ostatnie sekundy sparingu jednego ze swoich podopiecznych, obejrzał się na krawca, zmarszczył brwi.
— Ty to już powinieneś w szatni siedzieć.
— Tak, ale sprawa jest, bo ja i… — Spojrzał za siebie, uśmiechnął się słodko. — Jak masz na imię?
— A-Adam — odpowiedział po chwili wahania brunet, rozwarte szeroko oczy skakały po dwójce mężczyzn, uciekały na lekarza, bezskutecznie próbując zrozumieć, co się właściwie działo.
— Ja i Sradam chcemy się bić — dokończył Dante, nie puszczając koszulki frajera. — Znajdzie się dla nas miejsce?
Stanowcza postawa jasno dawała sygnał, że trener musi mu zaufać, wpuścić go na dwunastą rundę na ring, pozwolić doprowadzić do porządku nieszczęśnika, który zaszedł mu aż tak za skórę. Petrus zlustrował syrena, oceniając stan jego oddechu i ciała po poprzednich sparingach, już miał się starać wykłócać, gdy wtem zaczął zbliżać się do nich trener Adama, ten sam koleś, z którym Petrus był podobno po pewnym nieprzyjemnym rozstaniu w ciągłym i zażartym konflikcie.
— Pewnie — odparł od razu, zapraszając ich obu na ring, dając krawcowi okazję to utarcia nosa aż dwóm osobom.
Dante ściągnął jednym płynnym ruchem swoją koszulkę, żeby spocone ubranie mu nie zawadzało w tej ostatniej, najbardziej wymagającej rundzie, poprawił warkocz, wślizgnął się między linami na matę, przyjmując czternastouncjowe rękawice od Petrusa. Trener Adama marudził, że powinni zostać przy szesnastkach, bo większe, bezpieczniejsze, w ogóle co to za pomysł walczenia bez ochronek na głowę, lecz w pewnym momencie nawet jego zawodnik mu się przeciwstawił. Adam odważnie poszedł za przykładem syrena, ściągając górne odzienie, zgadzając się na sparing bliższy prawdziwym zawodom. Dante prychnął, gdy wzrok lekko zestresowanego patafiana umknął w stronę oglądającego uważnie ring Bashara, zabarwił się determinacją. Syren przybrał pozycję, rozsierdzony błękit wyjrzał ponad blokiem. Jeśli gość chciał czymś doktorowi zaimponować, to prędkością, z jaką poleci na ziemię z podbitym okiem.
Chwila ciszy, koleżeńskie zetknięcie się rękawic, Dante momentalnie skoczył w przód.
Wchodził w tę walkę w gorszym stanie od Adama, nie miał wystarczająco czasu, by uspokoić oddech po ostatnim starciu, do tego jedenaście rund dawało o sobie znać pięściami ciążącymi powoli jak kule do kręgli, nogami drżącymi z wysiłku. Równocześnie znał siebie oraz swoje możliwości, wiedział, że z odpowiednią dawką adrenaliny, doprawionej czystą furią, znokautuje przeciwnika.
Bo skoro frajer nie hamował się w swoim debilizmie, Dante tym bardziej nie planował wysłać go z byle obiciem do Bashara.
Zdecydowane natarcie, lewy prosty dosięgający celu, Adam uskoczył zaraz, czmychnął w bok, licząc na zmylenie syrena kłamliwym uchyleniem się w przeciwną stronę. Ten jednak już czekał, gotowy w swoim stylu wywrzeć nową presję, postawić znów złamasa w kącie, tam, gdzie było jego miejsce.
— Atakuj! Atakuj, nie uciekaj! — krzyknął trener jego przeciwnika. Dante uśmiechnął się lekko między przyspieszonymi oddechami, poczuł pot spływający ze skroni, perlący się na barkach, intensywniejszy od tego dopiero wstępującego na krzywy ryj drugiego boksera. Niech myśli, że syren jest zmęczony, czemu nie, niech konkretnie uderzy.
Wycofał się nieznacznie. Dla postronnego obserwatora nie była to wielka zmiana, ledwie pół kroku, dla mężczyzny walczącego na małej przestrzeni – ogromna. Sradam dostrzegł swoją szansę, o dziwo nie wahał się, wyprowadził trafienie.
A Dante zaczął gwizdać.
Zdumienie odmalowało się na twarzy bruneta. Syren zagwizdał głośniej.
Była to podła zagrywka, niedopuszczalna na oficjalnym wydarzeniu, lecz to był tylko międzyklubowy sparing, on zaś nie zamierzał okazywać litości naprzykrzającemu się Basharowi facetowi.
Swoją wytrzymałość można było łatwo sprawdzić poprzez proste ćwiczenie gwizdania przez trzy minuty, wykonując uniki, wymierzając ciosy i ruszając się po ringu, więc robiąc coś takiego w swojej dwunastej rundzie, zachowując resztki oddechu, nacierając agresywnie, Dante wręcz słyszał pękające na małe kawałeczki morale oponenta.
— Ej! — wzburzył się trener Adama. — Powiedz coś swojemu!
— Co niby?! — fuknął Petrus, stojący po drugiej stronie ringu.
— Dekoncentruje mi chłopaka!
Kątem oka zobaczył paskudnie wyzywający uśmiech Vigny, po czym usłyszał jego własne gwizdanie, nieco równiejsze od tego wykonywanego przez zmęczonego boksera. Chciało mu się śmiać. Miał wrażenie, że przez niego Petrus zrobił się niesamowicie arogancki.
Lecz skupienie, koncentracja, to było teraz najważniejsze, zmieszczenie się w ciągu pozostałej minuty z nokautem. Brunet opierał się przede wszystkim na unikach i blokach, bał się podejść, dopiero niezwykle klarowne sytuacje motywowały go do uderzenia. Dante przetestował przeciwnika ostatni raz, prosty lewą, szybkie uderzenie prawą w ciało, każde natrafiło na obronę. Satysfakcja zagościła w błękicie. Miał go.
Ta sama kombinacja poleciała w Adama, według swoich przyzwyczajeń gotującego się na kolejny blok, ale prawy cios w żebra wcale nie poleciał w żebra. Cofnął się, lewa ręka pomknęła pewnie w górę. Zwód był za szybki, zmiana zbyt gwałtowna, żeby głowa zdążyła odsunąć się przed okrutnym sierpem. Poleciała równowaga, obrona padła, otwarcie prosiło się o wykorzystanie. Dante naturalnie pozwolił ciału nabrać pędu z rotacji nóg i bioder, zakończyć droczenie się twardą pięścią napotykającą podbródek.
Głuche uderzenie plecy o matę, koniec rundy. Syrenie ręce opadły wzdłuż ciała, krawiec zerknął na powalonego boksera, oszołomionego, z krwią spływającą z nosa. Rozkojarzony wzrok błądził po ścianie, po podnoszącym go trenerze, zawisł na Dantem. Ten już się odwracał, sprawę uznając za zakończoną. Chciał porozmawiać z doktorem? To proszę bardzo.
Ściągnął niedbałym gestem rękawice, rzucił na bok, oparł się dłońmi o liny. Kropla potu zawisła na czubku nosa, drżała w rytm urywanych oddechów, serca obijającego się o żebra, krzyczącego, że teraz to naprawdę musiał być koniec, teraz naprawdę potrzebował odpocząć, rozluźnić podrygujące pod skórą mięśnie. Ciało lśniło, mokre i wykończone, warkocz lepił się nieprzyjemnie do karku, lecz błękit pozostał dumny, krnąbrny, odprowadzający spojrzeniem poturbowanego Adama, przekazanego w te smukłe dłonie, tak delikatne w opatrywaniu ran. A jednak, nim przystąpiły do pracy, rubinowe oczy odnalazły jego, mimo niezdradzania sobą niczego, trwając tak chwilę. Półuśmiech wypłynął na usta, Dante posłał mrugnięcie Basharowi.
Problem załatwiony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz