Zabłądzili. To wydawało się nierealne, przecież Mehrab tak doskonale znał drogę, na pewno by się nie zgubił. Lecz wszystko wskazywało na to, że grupa beduinów, synów pustyni, dla których nawigacja wśród bezlitosnej czerwieni piasków nie miała żadnych tajemnic, zostali zdradzeni przez własną ojczyznę. Gwiazdy nie śmiały się do nich, w chłodzie nocy, lecz raczej mrużyły gniewnie oczy, odwracały swe spojrzenia. Dzień nie dawał im poczuć, że gdziekolwiek dotarli, gdy kolejne godziny zlewały się ze sobą, wypełnione morderczym żarem i wciąż takimi samymi wydmami.
Napięcie rosło, podsycane cieniem onyksowych skrzydeł. Czerń się zbliżała.
Powinni dotrzeć do oazy dzień wcześniej, tymczasem zaś pustynia rozciągała się wokół nich tą samą pozłacaną czerwienią, a przyroda nie dawała żadnego znaku, że gdzieś na horyzoncie znajduje się woda. Teren powinien się już zmienić, piasek powoli ustępować jasnym skałom, tymczasem zaś wijące się grzbiety ciągnęły się jak okiem sięgnąć. Wodę jeszcze mieli. Ale nie było jej zbyt wiele.
Dawne urazy zaczęły wypływać na powierzchnię. Czerń wzbierała.
Jamshid od zawsze był cięty na Nahiba, nie wybaczał mu najmniejszego potknięcia, naigrywał się, kiedy mógł. Nahib zbywał te docinki jako mało śmieszne żarty, nie odpowiadał na nie, pozostawał bierny. Do czasu. Wypadki potoczyły się błyskawicznie, gdy ten jeden raz Nahib odpowiedział równie zgryźliwie, Jamshid aż zwinął się w sobie, zaatakował niczym kobra, splunął jadowitym słowem. A potem doszło do rękoczynów, parę szarpnięć, pchnięcie, Jamshid stracił równowagę, runął w dół stromej diuny. Nie poruszył się już więcej.
Pierwsza krew, pierwsza śmierć. Czerń rosła.
Wody ubywało, staranniejsze racjonowanie nie poprawiało zbytnio sytuacji, nawet gdy było o jednego mniej. Szlachcic nie ułatwiał, srożąc się na niewygody, lecz żaden z beduinów nie miał odwagi, by odezwać się ostrzejszym słowem do znanego prawnika, prawej ręki jednego z szachów. Zamiast tego to ponure napięcie, te tarcia i agresja, rozkładały się między nimi, doprowadzając do ostrzejszych wymian słów, surowszego traktowania. Może dlatego, gdy przerwał się jeden z bukłaków, bezcenna woda wsiąkła w piasek, a zaraz obok znaleziono Mehraba, beduini wymierzyli mu najsroższą karę, za nic mając protesty i błagania.
Kolejnego dnia już trzy wielbłądy nie miały swoich jeźdźców, gdy targany poczuciem winy Nahib zniknął wśród piasków pustyni. Czerń się zacieśniała.
Los przeklął karawanę, a jego okrutny grymas każdego dnia skazywał kogoś na śmierć, aż nie wiedząc, kiedy, szlachcic został sam. Nie wiedział, gdzie ma iść, jak zająć się wielbłądem, ile wody wolno mu każdego dnia wypić, co z zapasów jeść, by nie opaść z sił. Pustynia, przed której gniewem osłaniali go lepiej rozumiejący ją beduini, uderzyła w niego z porażającą siłą, błyskawicznie łamiąc wolę i ducha.
Czerń nadeszła.
Nie musiała długo czekać, szlachcic poddał się rozpaczy w okamgnieniu. Gotów chwycić każdej pomocnej dłoni, choćby była czarna niczym smoła, zimna niczym lód, mordercza niczym samum. Oko mu nie drgnęło, gdy wielbłądy padały z jego ręki, ich krew wsiąkała w piasek, a ich ból i śmierć stanowiły pokarm dla demona. Zmęczony, owładnięty strachem umysł, który tak dobrze radził sobie wśród skomplikowanych przepisów, nieprecyzyjnych słów i trudnych do zauważenia szczegółów, nie poradził sobie z podstępem pustynnego demona.
— Przysięgasz? — spytał szlachcic, wyciągając okrwawioną dłoń ku przerażającej ciemności.
— Przysięgam — odparł demon, zimna radość tańczyła w rubinowych ślepiach.
— Że doprowadzisz mnie do oazy Bahariya?
— Że doprowadzę cię do oazy.
— I gdy dotrzemy do oazy, opuścisz moje ciało?
— I gdy dotrzemy do oazy Bahariya, opuszczę twoje ciało.
Wargi szlachcica zadrżały, nim wypowiedział słowa.
— W takim razie… zgadzam się. Opętaj moje ciało.
Uśmiech poszerzył się, czerń zakotłowała, mężczyzna krzyknął, padł na ziemię, a potem pozostał już tylko wirujący piasek i przemożna, nieruchoma cisza. Trwała chwilę, nim okryte barwnymi materiałami ciało poruszyło się niemrawo, podparło dłońmi, nim pierś zadrżała śmiechem. Rubinowe spojrzenie potoczyło wokół, nim mężczyzna dźwignął się, rozprostował. Ciało było przemęczone, ale nie na tyle, by nie pokonać jeszcze jednej diuny.
Ruszył, zostawiając za sobą trupy wielbłądów i ich krew, zmuszając swą nową, śmiertelną powłokę do wysiłku. Coraz wyżej i wyżej, wspinał się po zboczach czerwonego piasku, aż dotarł na szczyt.
Rozciągająca się przed nim zieleń, przysadziste budynki mieszkalne i lśniące lustro wody, zapowiadały ulgę i wytchnienie w podróży, gościnę pustynnego ludu i bezpieczeństwo ludzkiej siedziby. Demon poczuł radość kotłującą się we wciąż siedzącej gdzieś w głębi duszy śmiertelnika.
— Nie ciesz się, to Dakhla — powiedział na głos, spychając drugą świadomość głębiej, podejmując marsz w stronę oazy. — Przypomnij sobie, co naprawdę ci przysiągłem.
Chwila ciszy, niedowierzanie, gniew i rozpacz. A demon śmiał się w głos, w myślach już planując swe wystawne życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz