Kropla czerwieni spłynęła po palcu wróżki, łaskocząc skórę i zostawiając za sobą coraz dłuższy ślad, aż sięgnął nadgarstka i wsiąkł w śnieżnobiały mankiet bluzki. Maeve zdawała się kompletnie tego nie zauważać, skupiona na delikatnym prowadzeniu pędzla, pokrywającym płótno coraz liczniejszymi barwnymi plamami, nadając im kształt i konkretną rolę w kompozycji. W powietrzu unosił się ostry zapach farb i terpentyny, czasem zabierany powiewem wiatru gdzieś dalej, jednak zawsze powracający, gdy ponownie zanurzała włosie w plamie farby na palecie. Słońce przyjemnie grzało w kark, wiatr szarpał rude kosmyki, których nie chwyciła klamrą, spinając włosy, a gdzieś wysoko nad jej głową, między gałęziami rozłożystego, wielkiego drzewa będącego centrum jej domu, śpiewały ptaki, a gdzieś przy drewnianych nogach sztalugi kręcił się pręgowany kot. Unosił często łepek, wypatrując kolorowych piórek wśród zielonych liści, miaucząc przy tym donośnie, wyraźnie poirytowany tym, że żaden z tych pierzastych łobuzów nie chce zlecieć wprost w jego łapki, tylko kryją się tak wysoko, poza jego zasięgiem, wyraźnie naigrywając się z niego swoim trelem. Ziołowa herbata w wyszczerbionym kubku zdążyła już dawno temu wystygnąć. Głównie dlatego nie poczuła różnicy, gdy wciąż wpatrzona w obraz, sięgnęła nie po to naczynie, co trzeba. Dopiero, gdy na ustach poczuła ohydny smak farb rozcieńczonych w wodzie, w której płukała pędzle, skrzywiła się i oderwała wzrok od płótna, plując z powrotem do kubka.
– Uch… ohyda – mruknęła, odstawiając kubek z powrotem na stolik i mlaszcząc z nadzieją, że szybko pozbędzie się paskudnego posmaku, z trudem powstrzymując się, by nie wytrzeć języka w ten rękaw, który jakimś cudem uchował się czysty. – Mogłeś mnie ostrzec, wiesz? – zwróciła się do kota, który w tej chwili był bardziej zajęty polowaniem na poruszany wiatrem liść. Wrzuciła pędzel do kubka, z którego wcześniej niefortunnie się napiła, wytarła dłonie, rozmazując na nich farbę jeszcze bardziej i wstała z krzesła, dopiero teraz czując, że zdecydowanie zbyt dużo czasu spędziła w jednej pozycji. Przechyliła lekko głowę, przyglądając się powstającemu obrazowi i uśmiechnęła lekko.
Mało kto miał okazję widzieć jej obrazy, bo nie lubiła się nimi chwalić. Czasem pokazywała je Elaine, kilka z nich widziała też Sapphire i Dante, choć nadal nie uważała, że jest to sztuka, którą warto pokazywać światu. Dlatego też żadne z jej dzieł nie zdobiło ścian galerii sztuki w Stellaire, a tłoczyły się w maleńkiej pracowni na piętrze jej domu, w równo ułożonych rzędach. A jednak powstawały kolejne, bo kochała ten moment, kiedy trzymała pędzel, gdy mieszała kolejne kolory, tworząc unikatowe odcienie, kreowała światy, które wręcz ożywały pod wpływem delikatnych ruchów dłonią kierowaną nie tylko głową, ale przede wszystkim sercem. Tęsknota za tym, co utraciła dawno temu, choć nawet nie potrafiła tego zdefiniować, kurczyła się, umykała gdzieś daleko w głąb, pozostawiając myśli wolne i swobodnie wędrujące wśród zakamarków wyobraźni. Te wszystkie emocje, skrywane gdzieś głęboko, maskowane szerokim uśmiechem, który zawsze miała dla innych, spływały nerwami aż do opuszków palców i później dalej, ciężkimi kroplami farb zakrywającymi biel, by wsiąknąć w płótno i tam zyskać formę, choć ich źródło wciąż pozostawało zagadką dla postronnych. Czuła, że siedząc przed sztalugami, jest na swoim miejscu, tam, gdzie powinna być, na swój sposób oddając się sztuce i miłości do niej. W towarzystwie płótna, pędzli i farb znikało to poczucie osamotnienia, niedopasowania do otaczającego ją świata, które gdzieś w głębi serca towarzyszyło jej, odkąd tylko pamiętała. Nigdy o tym nikomu nie mówiła, w końcu nie chciała brzmieć jak skończona wariatka, jednak wtedy miała wrażenie, jakby podczas malowania towarzyszyła jej stara przyjaciółka, która wiedziała o niej wszystko i rozumiała ją jak nikt. Jakby to nie promienie słońca muskały jej ramiona, a ciepłe dłonie opartej o nią kobiety, z dumą przyglądającej się temu, co wychodziło spod rąk wróżki.
Przesunęła spojrzeniem po nakreślonym pejzażu. Jaśniejącym zamku na szczycie wzgórza, ciemnych gór poza nimi. Wstążce mieniącej się w promieniach słońca rzeki, czerwonych dachach miasta, zielonych polach, które z jakiegoś niewyjaśnionego powodu budziły w niej radość. Takiego miejsca nie było nigdzie w Novendii, a jednak z jakiegoś powodu wydawało jej się dziwnie znajome i kojarzyło się z domem. Uczucie tęsknoty powróciło, sącząc się z namalowanego przez wróżkę obrazu. Widok ten wydawał jej się tak bardzo znajomy, ale skąd?
Wzięła kubek z zimną herbatą ze stolika i wróciła do mieszkania. Kot plątał jej się pod nogami, domagając się uwagi. Rzucił się na sznurówki jej trampek, kiedy rozejrzała się po przestronnym, jasnym salonie. Cały ten dom urządzony był tak, jak tego chciała. Był wręcz spełnieniem marzeń, a jednak nawet tutaj czasem nachodziło ją wrażenie, że kompletnie tutaj nie pasuje, a życie, którym żyła, tak naprawdę nie było jej.
Uczucie obecności starej przyjaciółki zniknęło, jakby w ogóle nie istniało. A może właśnie tak było? Może tylko wymyśliła sobie to wszystko i szukała jedynie własnych złudzeń, usiłowała urzeczywistnić własne wyobrażenia, by wypełnić lukę tych piętnastu lat życia wciąż pozostających dla niej tajemnicą.
Głośne miauczenie wyrwało ją z zadumy. Spojrzała na dół, gdzie zielono-żółte oczy przyglądały jej się z uwagą, jakby oczekiwały pochwały za rozwiązane sznurówki. Maeve uśmiechnęła się lekko i pochyliła się, by podrapać puchaty, ciepły łepek. Ledwo jej palce dotknęły futerka, rozległo się ciche, pełne przyjemności mruczenie, jak najbardziej rzeczywiste. I może właśnie na tym powinna się skupić. Na tym, co tu i teraz, na tym, co prawdziwe. Sięgnęła po telefon, który zostawiła wcześniej na stoliku w salonie. Odczytała wiadomości i roześmiała się, czytając te wysłane przez Dantego. Odpisała mu szybko, w końcu i tak już czekał wystarczająco długo, o czym świadczył ten spam, którym ją uraczył. W końcu nie mogła ignorować przyjaciół, których faktycznie mogła zobaczyć i dotknąć. Którzy naprawdę istnieli. Którzy byli prawdziwym skarbem.
Wiatr szarpnął liśćmi rosłego drzewa, ptaki śpiewały głośno, skryte w pokrytych zielenią gałązkach. Mały rudzik przysiadł na balustradzie i strzepnął piórka, podskakując nieco w stronę schnącego płótna. Przechylił lekko łepek, a paciorkowate oczy przez chwilę wpatrywały się w obraz. Na rwące wody płynącej rzeki i lśniącą w podmuchach wiatru trawę rozległych łąk. Jakiś ptak, ciemny ślad na błękitnym niebie upstrzonym białymi maźnięciami chmur przeleciał od strony szafirowego lasu prosto w stronę malowanego, jeszcze niewykończonego mostu.
Rudzik zaśpiewał krótko i poderwał się do lotu. Skrył się wśród liści, dołączając do reszty ptasiego chóru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz