Słońce igrało na końcu klingi, rozjaśniało złotą grzywę poskromioną w warkocz, nagrzewało spocone treningiem ciało. Dante trzymał wzrok utkwiony w punkcie przed sobą, nienawistny, tak gniewny na samą myśl, kto właśnie panoszył się w zamku należącym do jego księcia. Szczęka zacisnęła się mocniej, opadający rękaw koszuli z uniesionej ręki odsłonił napięte mięśnie. I nie dość, że się panoszył, to jeszcze miał czelność tknąć księcia Bashara, wziąć go w swoje obleśne łapska jako zakładnika. Miecz śmignął w powietrzu, zasłonił głowę, wyprowadził pchnięcie, cofnął się, zaatakował ponownie nieistniejącego przeciwnika. Ruchy były płynne, pewne, z chłodną precyzją i zabójczą szybkością cięły powietrze, choć to kotłujący się w nim sztorm emocji służył jako siła prowadząca ostrze ku kolejnym celom.
Próbował słuchać narad, przyjmować wieści przynoszone przez zwiadowców, lecz jeśli te nie pochodziło z obszaru królewskiego zamku, mimowolnie tracił zainteresowanie, uciekając myślami w stronę pojmanego księcia. Kręcił się po twierdzy, jak zamknięte w klatce zwierzę, Fantaila zdążył wyszczotkować już tyle razy, że wierzchowiec odwracał się od niego na sam widok zgrzebła w ręku paladyna, inni rycerze nie byli w stanie towarzyszyć mu w jego długich treningach, jedzenie zaś mu zbrzydło, i gdyby nie Virgil starający się regularnie przypominać syrenowi o posiłkach, wypominać, że bez nich nie utrzyma formy, pewnie chodziłby ze skręcającym się z bólu, pustym żołądkiem.
Cięcie z dołu, wydech, chciał zrobić krótką przerwę, lecz wyrzuty sumienia uderzyły na nowo. Słowa przysięgi ciężko opadły na miecz, mający być ochroną dla rodziny królewskiej i słabszych, zacisnęły duszący węzeł wokół piersi, tarczy przed wrogami królestwa, przycisnęły barki, książęcą podporę, do ziemi. Tłumaczyli mu, że było za późno, by zrobić cokolwiek, zdrajcy wzięli zamek pod jego nieobecność, a potem wygnali. On jednak dalej czuł się, jakby zawiódł swego księcia i resztę dworu, zawiódł Maeve i wszystkich ludzi, którzy zawsze wyczekiwali jego powrotu. Uniósł ponownie ostrze, wybierając działanie ponad użalanie się nad sobą.
Teraz także miał powrócić. I nie sam.
— Coś się stało? Jakieś wieści? — zapytał od razu, chowając miecz do pochwy. Dante żył ich pomysłem natarcia na zamek i rozwiązania tego kryzysu, od kiedy tylko się pojawił. Nie zdzierżyłbym myśli, że muszą go odwlec jeszcze bardziej w czasie przez jakieś poruszenie w szeregach wrogach czy inne przypadkowe zdarzenie.
— Nie, wszystko gra — odparł druid, podając mu ze szmatki kawałek suszonego mięsa. Dante zerknął na jedzenie, mroźny błękit podziękował przyjacielowi za troskę.
— Widziałeś Zapałkę? — mruknął między kęsami, starając się brzmieć całkowicie obojętnie. Nie to, że miał coś do załatwienia na osobności z cymbałem.
Vi przytaknął, skinął w kierunku wejścia do twierdzy.
— Słyszałem, jak grał ze swojej komnaty.
Każda osoba wychodząca z korytarza wydawała się nieco weselsza, spokojniejsza oraz podbudowana na duchu, może nie obdarzali świata szerokimi uśmiechami, ale to przybicie wywołane zamachem na królestwo wydawało się lżejsze po minięciu komnaty genashiego. Cicha melodia lutni odbijała się echem od kamiennych ścian, nawet Dante nie mógł jej się oprzeć, pozwolił wzbogaconym o magię Zapałki dźwiękom ulżyć nieco ściśniętemu sercu.
Oczywiście, że syren nie zapukał, tylko wszedł jak na własne.
— Czego? — burknął muzyk, darując sobie zwyczajową tyradę na temat manier książęcego paladyna. Nieustannie byli dla siebie utrapieniem, lecz także zauważali te podkrążone oczy, cięższy krok, wiedzieli, jak oboje z trudem znoszą minione wydarzenia, myślą o ważnych dla nich osobach uwięzionych przez zdrajców. Niektóre docinki szybciej szło odpuścić.
— Zamknij japę i mnie słuchaj — odparł równie przyjaźnie paladyn, trzasnął drzwiami. Zmierzył wzrokiem Ignisa, nie odzywał się przez chwilę, nie wiedząc do końca jak zacząć, aż genashi rozłożył ręce, ponaglił go. Dante westchnął. — Gdy już ruszymy na zamek…
Zapałka wywrócił oczami.
— Kurwa, tylko bez ckliwych gadek.
Syren skrzywił się, ruszył przed siebie, w stronę okna. No nie było opcji, że przeprowadzi tę rozmowę, oglądając jego krzywy ryj.
— Właśnie że, kurwa, z nimi — przechodząc, trzepnął barda w głowę, ten syknął z bólu, pokazał mu środkowy palec — i, do chuja pana, nie przerywaj. — Zerknął przez okno. Ktoś właśnie pędził traktem, wyhamował zmęczonego gniadosza zaledwie kilka kroków przed strażnikami na wejściu. Oparł się barkiem o ścianę, założył ramiona na piersi, śledząc spojrzeniem zwiadowcę przecinającego właśnie dziedziniec. — Nie podoba mi się to, że masz zostać przed bramą…
— Karp, przerabialiśmy to już…
— O coś cię, kurwa, prosiłem — powiedział zirytowany, marszcząc brwi na ten zwęglony brykiet. — Nie podoba mi się to i koniec.
Paladyn westchnął znów, zmienił nieco ton głosu, pozbawił go zjadliwości i sarkazmu. Pozwolił mówić sercu, chcąc nie chcąc przywiązanemu do zgrai, którą nie tak dawno temu Dante znalazł na drodze, uratował, choć bogowie bodaj inne mieli dla nich plany.
— Ale też nie postawiłbym tam nikogo innego. — Skrzypnięcie krzesła, kątem oka zauważył przyglądającego mu się mężczyznę. — Ufam ci, Ignis. — Popatrzyli po sobie, trawiąc znaczenie wypowiedzianych słów. Syren poruszył się pierwszy, spokój odpłynął z twarzy, zastąpiony stanowczo zaciśniętą szczęką, nogi żwawo poniosły go z powrotem do barda, silna dłoń złapała za jego koszulę. — Więc kiedy uratujemy księcia, ty masz dalej stać przed tą jebaną bramą, inaczej każę wszystkim nekromantom w królestwie przywoływać twojego zasranego ducha dzień i noc, żebym mógł cię dalej wkurwiać.
Zapałka kurczowo zacisnął palce na lutni, zerknął to na dłoń unoszącą go nieznacznie z krzesła, to na autentyczną groźbę w mroźnym błękicie.
— Całkiem motywujące do przeżycia, nie powiem.
Sztandar z jaśniejącym niczym słońce wężem, zwijającym się na tle błękitnego materiału drażnił go swoim paskudnym pyskiem, złotym okiem niemającym w sobie nic ze szlachetności rubinowego spojrzenia rekina, któremu odebrano prawowite miejsce na murze. Szli pod osłoną drzew w stronę zamku, a Dante raz po raz spoglądał ponad konarami i przeklinał każdy wiatr, który nie zwiał wężowego herbu i nie zrzucił go w przypadkowe krzewy.
Zapałka, wyposażony w świeżo wykuty dla niego miecz, wierną lutnię i swój głos, niedawno się od nich oddzielił, pognał na rumaku w stronę głównej bramy, żeby odważnie zagrodzić drogę Wężownikowi i kupić przyjaciołom bezcenny czas potrzebny do uwolnienia dworu wraz z księciem. Od każdego z członków misji zebrał silne rąbnięcia w plecy, wysłuchał każdej porady i groźby, a potem wesoła inaczej kompania przycichła, starając się skupić na przydzielonym ich zadaniu, wypełnić je możliwie jak najszybciej, by na koniec równie pomyślnie uratować tego pokracznego piromana.
Dante wysunął się naprzód, prowadząc ich szlakiem swoich wspomnień. Do środka mieli wejść przez jedno z opuszczonych przejść, starych drzwi w murze, które młodemu paladynowi służyły do wymykania się spod oka swego mistrza, gdy trening brzmiał nieco mniej kusząco od ochłody strumienia w letni dzień.
— Dobra, panowie — powiedział Dante, pochodnią rozświetlający ciasny korytarz. Raam co chwila przeklinał, waląc się w głowę o stare cegły, marudził na konieczność przeciskania się bokiem, reszta szła spokojnie za syrenem, ich twarze co jakiś czas ginęły w półmroku przejścia, by zaraz powrócić w objęcia pomarańczowej łuny. — Wchodzimy i siejemy rozpierdol. Sposób dowolny. Nie damy rady zrobić tej całej akcji po cichu, więc chociaż spróbujmy ich zastraszyć na samym wejściu.
Zastraszyli skutecznie, bo gdy tylko obeszli rzeźbę kryjącą przejście, wychynęli z alkowy, a Dante rzucił się wraz z Raamem na pierwszych przypadkowych strażników, to ci, co zdołali im uciec, zaczęli wrzeszczeć po posiłki. Mroźny błękit powędrował za nimi, rozpalony żądzą zemsty, która w końcu ze słów przeszła w czyny. Miecz zbroczony pierwszą krwią i pewna siebie postawa mówiła tylko jedno – zdrajcy mogli się ukrywać i walczyć, lecz książęcy paladyn znajdzie ich w najciemniejszym kącie, żeby potem wymierzyć bezwzględną sprawiedliwość.
— Arieth — rzucił za siebie, gdy korytarzami poczęli gnać do najbliższego zejścia do lochów. Zmiennokształtny zwinnie znalazł się przy nim, uskoczył na moment przed paladyńskim mieczem parującym ostrze wybiegającego z korytarza strażnika. Dante warknął niecierpliwie, celnym pchnięciem pokonał śmiałka. Ruszyli dalej. — Jesteś naszymi oczami. Poleć nad bramę, zobacz, co się dzieje z Zapałką, potem sprawdź zamek i wieże, musimy mieć pewność, gdzie jest książę. Do tego czasu powinniśmy być już w lochach.
Bard przytaknął, wycofał się. Syren nawet nie zauważył jego przemiany w piecuszka, nadto skupiony na nacierających w coraz większych ilościach wrogach. Kilka cięć klingi, obrót, niewielki ptaszek już leciał we wskazane mu miejsce. Dante pozwolił sobie zawiesić na krótko wzrok na jego mknących przez niebo skrzydłach, niemo poprosić, by przyniesione przez nie powrotne wieści nie miały w sobie mroku kruczych piór.
Wszystko, co wcześniej ustalili, zaczęło się sypać w okamgnieniu – strażnicy napływali w dwa razy większych ilościach, niż brygada przewidziała. Zamiast odpierać ich ataki i biec dalej, wyglądało to teraz bardziej na ucieczkę przez zamkowe korytarze przed wężowymi sługusami. Potrzebna była zmiana trasy, dotarcie do ogrodu, bo korytarz, którym chcieli się dostać do lochów, stał się zwyczajnie niemożliwy do przejścia, wypełniony wrogami.
— Dante! — krzyknął do niego Virgil. Z coraz większym trudem szło mu osłanianie tyłów, nawet Seymour starający się jakkolwiek pomóc druidowi dyszał ciężko, testując swoje granice w prędkim rzucaniu zaklęć. — Za dużo się ich robi! Nie możemy ich mieć cały czas za plecami!
— Wiem! — odkrzyknął paladyn, strzelając spojrzeniem na boki, szukając jakiegoś wyjścia dla nich z tej nagłej opresji.
W końcu – olśnienie, przecież patrzył się na nie cały czas, na migający pomiędzy zdobnymi kolumnami żywopłot ogrodowego labiryntu, krzewy starannie przycinanych róż, stare pnie drzew, posadzone lata temu na ziemi królewskiego zamku. Wszystko to, co było gotowe poddać się woli wilkołaka, gdyby ten rzucił tylko odpowiednie zaklęcie. Zrównał się czym prędzej z druidem, zostawił Raama na czele.
— Vi — wysapał, osłaniając przyjaciela przed ostrzem biorącym sobie jego pierś za cel. Kolejny poległy wróg, kolejna krew znacząca wypolerowaną zbroję. — Nie prosiłbym o to, ale nie mam innego pomysłu. Musisz spróbować zatrzymać ich przy ogrodzie, chociaż na chwilę.
Skrzyżowali spojrzenia, błękit z metalem, decyzja została podjęta w ułamku sekundy. Virgil objął roślinność wzrokiem, zostawił tyły ich niewielkiej kompanii w rękach paladyna, aż dotarli do szerokich schodów, miejsca łatwego do oddzielenia swoich przyjaciół od szarżujących przeciwników. Zielony mur zatrzymał jeden pościg, krzewy usłuchały wilczej magii, wspięły się również wyżej, zagrodziły korytarz u szczytu stopni. Przystanęli, łapiąc oddech. Dante zadrżał, mięśnie pozostały napięte, gotowe do dalszego wysiłku. Wybite z rytmu biegu i walki ciało nie potrafiło się odnaleźć w nagłym odpoczynku.
— Przetrzymam ich tutaj tak długo, jak to będzie możliwe. Potem będę was szukał — zwrócił się do syrena Virgil, patrząc przed siebie, kontrolując stan tymczasowej zapory. Paladyn zacisnął dłoń na smukłym ramieniu, uśmiechnęli się, zapewniając siebie, że to tylko chwilowe rozdzielenie, nie żadne pożegnanie. Dante machnął na chłopaków, poprowadził ich w głąb zamku. A przynajmniej próbował, bo jasnowłosy czarodziej niechętnie popędził za nim, zerkając przez ramię, aż w końcu się zatrzymał.
— Seymour. — Złapał go za łokieć, szarpnął, szafir spojrzał na niego spod byka. Mimo jednak tej pobliźnionej, zaciśniętej szczęki, żelaznego chwytu, syreni głos stał się subtelny, delikatnie próbujący ukoić zmartwienie, które i on podzielał. — Nic mu nie będzie.
Mężczyzna popatrzył na niego uważnie, przeniósł wzrok na Vi, zawahał się. Ostatecznie jednak zaufał wilkołakowi, jego osądowi, że sobie poradzi, skinął głową i ruszył za paladynem. Zostali w czwórkę.
Różne opcje dotarcia do lochów zmniejszały się, im dłużej musieli ganiać się po tych krętych korytarzach, lecz Dante starał się jakoś doprowadzić ich do jednej z większych sal biesiadnych. Tam, za podwyższeniem i tronem króla, było przejście rozwidlające się na kilka mniejszych, jedno prowadzące do skrzydła z królewskimi komnatami, drugie do korytarza przy dziedzińcu, trzecie w okolice lochów, na wypadek, gdyby władca zażyczył sobie osądzić jakiegoś nieszczęśnika w czasie zabawy.
Przed nimi sługusy Wężownika wylali się za zakrętu, kompania pognała w lewo, kolejna fala strażników próbowała im odciąć drogę. Za późno, grupa dopadła wysokich wrót biesiadnej.
— Do środka! I zamknąć drzwi! — polecił, co Raam wziął sobie solidnie do serca. Dwie pary mocarnych ramion chwyciły drewniane skrzydła, nieugięcie wytrzymały próbujących się wedrzeć do środka wrogów, dopóki telekineza Seymoura nie uniosła długich stołów, wyręczyła go w tym obowiązku.
— Kurwa. — Były czarodziej opadł ciężko na purpurowy dywan, przetarł spocone czoło. — Nie na tym miało polegać to całe jebane bardowanie.
— Nie, ale świetnie ci idzie i tak. — Parsknął syren, przyjacielsko poklepując mężczyznę po ramieniu. — Dasz radę jeszcze nie bardować trochę?
— A mam jakieś wyjście?
Paladyn rzucił wzrokiem na wrota. Stoły skutecznie wytrzymywały nacierających przeciwników, lecz dźwięk stali nie cichł, krzyki prześlizgiwały się pod grubym drewnem. Wężownicy z pewnością nie planowali łatwo odpuścić.
— Obawiam się, że nie za bardzo. Możesz coś zrobić, żeby te drzwi wytrzymały dłużej?
Seymour westchnął, chłodna, wyuczona analiza odezwała się w spojrzeniu lustrującym wrota, szukając w nich elementów z metalu.
— Mogę spróbować.
Podzielili się jeszcze bardziej. Raam wraz z czarodziejem zostali w biesiadnej, pilnując wrót, aż magia przestałaby działać, a siła asury nie wystarczyłaby do zatrzymania strażników, wtedy mieli uciekać przez to samo przejście, w którym właśnie znikał Dante i Ioannis. Wszystko się z nim kłóciło, miotało, nie zgadzało na te decyzje. Liczył, że z większą grupą da radę dotrzeć do lochów, nienawidził świadomości, że aż tak się rozdrobnili na poszczególne części zamku, choć przewidywali taki bieg wydarzeń. Teraz pozostało mu zaufać przyjaciołom, tak jak oni ufali mu i klerykowi, że dadzą radę dotrzeć do sprzymierzeńców, pociągnąć dalej plan.
Dante odnalazł drogę pośród wąskich korytarzy, tyle razy przez niego sprawdzanych, znanych na pamięć. Wypadli z niewielkiego przejścia na bardziej otwartą przestrzeń, tuż przy schodach biegnących w dół, prosto do lochów. Starał się trzymać przy Ioannisie, nie zostawić go w tyle, lecz jego przyjaciele byli tak blisko, Maeve pewnie siedziała tam za kratami, skulona na sianie, potraktowana jak przestępczyni, której jedyną przewiną było należenie do dworu księcia. Nogi same go poniosły, pośpiech był naturalny. Ogień drgającymi płomieniami wskazywał drogę, niecierpliwił syrena, ilekroć następny zakręt wcale nie był tym ostatnim, upragnionym. Gdy wreszcie znalazł się w obszernym pomieszczeniu prowadzącym do długiego korytarza lochów, w którym trójka strażników grała w kości, ten drapieżny półuśmiech wydał wyrok, zanim miecz uderzył w pierwszego mężczyznę.
Błagania o darowanie życia Dante uciszył końcem ostrza, brutalnie wkradając się nim między segmenty zbroi. Porwał pęk kluczy z biodra dogorywającego strażnika, nie zaszczycając go nawet chłodnym spojrzeniem.
— Maeve?! — Jego krzyk wywołał ożywienie wśród uwięzionych, wynędzniałe twarze dworaków okryły się nadzieją, zachrypnięte gardła wysiliły się na wypowiedzenie syreniego miana. Nerwowo zerkał przez kraty, szedł dalej, szukając znajomego błysku skrzydeł. — Maeve!
— Dante? — Gwałtownie zwrócił się w stronę zmęczonego głosu, westchnął z ulgą, pędząc do furtki ostatniej celi. — Dante, tutaj!
Wróżka już czekała, w podartych ubraniach, podkrążonymi oczami i brudnymi włosami. Prawie się potknęła, próbując złapać za metalowe pręty. Za trzecim razem paladyn trafił z właściwym kluczem, wejście do celi otworzyło się szeroko.
— Maeve! — Rozłożył ramiona.
— Dante!
Porwał dziewczynę w swe objęcia, mimowolnie śmiejąc się na ciasno oplatające mu się wokół szyi ramiona. Ten nieznośny ciężar na duchu, strach, że dla kogokolwiek z uwięzionych się spóźnił, zelżał nieznacznie, choć serce wciąż ściskało się na myśl o braku jeszcze jednej osoby w tym wyzwolonym gronie.
— Tak bardzo się o ciebie bałem — powiedział, zmusił ją, żeby odsunęła się na moment, dała sobie spojrzeć w oczy. — Czy ktoś ci zrobił krzywdę? Uderzył, obraził?
Zaprzeczyła od razu, starła opuszkami drobną łezkę spływającą po policzku
— Nie, nic mi nie jest. — Modre oczęta pojaśniały. — Wiedziałam, że przyjdziesz. Strażnicy gadali…
— Nieważne, co gadali — przerwał jej, posłał pogodny uśmiech, zaraz odwzajemniony. — Już jesteśmy, ja i chłopaki. A teraz posłuchaj mnie, Maeve. — Potrzebował czymś szybko zająć jej myśli, zanim zaczęłaby pytać o Ignisa. — Musisz jeszcze chwilę tutaj wytrzymać, pomożesz Ioannisowi i zajmiecie się dworem, dobrze? Uspokoisz ich?
Wróżka otworzyła usta, jakby chcąc coś powiedzieć, ale rozmyśliła się, słysząc łagodny, acz stanowczy ton, napięty. Jeszcze wszystko było dla Dantego daleko od skończenia się, musiała wyczuć jego stres i zdenerwowanie. Maeve przytaknęła, dostała śpiesznego buziaka w policzek.
— Zuch dziewczyna. Znajdę was, gdy tylko uwolnię księcia.
Paladyn wskazał jej niewidomego kleryka, znalazł na haku przy lochach płaszcz, okrył nim blade ramiona wróżki. Podzielił klucze między ich trójkę, ciemny korytarz wypełnił się kliknięciami zamków i westchnieniami dworaków. Syren rozpoznał grupę gwardzistów królewskich pomiędzy nimi, wyposażył ich w miecze zdrajców, wydając twarde polecenie o strzeżeniu lochów aż do jego powrotu lub kogoś z jego grupy. Gwardziści błyskawicznie przyjęli rozkaz, ciesząc się, że mogą z powrotem chwycić za broń, nie patrzeć bezsilnie zza krat.
— Dante! — Paladyn spojrzał ponad głowami ludzi, wypatrzył niską sylwetkę Arietha, biegnącą w jego stronę. Syren przedarł się gorączkowo między dworakami, wyszedł mu naprzeciw.
Nim Arieth dostał chociaż szansę się odezwać, silne dłonie złapały go za ramiona, zaskoczyły posłańca, błękit zaś wbił się w niego, niecierpliwie czekając na wieści.
— Zapałka?
— Walczy — odparł bard.
Walczy. Żyje. Kupuje im czas. Dante odetchnął odrobinę spokojniej, poluźnił swój chwyt.
— Książę Bashar?
— Jest w południowej wieży.
Przebiegł szybko w głowie plan zamku. Z tych lochów było niedaleko do niej, bez problemu mógł się tam dostać.
— Dobra, Arieth. Masz robić za łącze między chłopakami. Niedługo myślę Vi powinien wam pomóc. — Dante puścił zmiennokształtnego, sprawdził sprzączki na karwaszach, poprawił pas. — Cokolwiek zacznie się wymykać spod kontroli, lecisz do niego albo do mnie. I uważaj, błagam cię, na strzały.
Bard kiwał głową, słuchał instrukcji, aż w końcu i syren musiał się oddzielić od swoich towarzyszy. Zerknął ostatni raz przez ramię na wypełniające się ludźmi lochy, po czym ruszył przed siebie, do swego władcy.
Południowe skrzydło wydało się opustoszałe, pozbawione większości strażników. Gdy rozniosła się wieść o nagłym wtargnięciu jego i chłopaków, musiał zostać wydany rozkaz zatrzymania intruzów, nim dostaliby się w dalsze części budynku. Byli przecież szóstką ludzi, co za wyzwanie mogli stanowić? Najwyraźniej Wężownik nie uświadomił wystarczająco swoich ludzi w kwestii tego, przeciwko komu stawali. Albo sam nie doceniał grupy poddanych gotowych odbić swoje królestwo.
Dante odpuścił ukrywanie się w niszach ścian, czekanie na właściwy moment, by przejść, darowanie życia komukolwiek, kto stanął mu na drodze. Furia mogąca sprowadzić sztorm na spokojne morze pchała napiętą sylwetkę paladyna do przodu, kroczącego korytarzami odważnie, odbierającego własność swego władcy z każdym kolejnym stęknięciem miecza. Schody, przejście pod łukiem, następna dwójka mężczyzn mająca nieszczęście znaleźć się przed syrenem. Zmęczenie było dla niego odległym problemem, niemogącym przeszkodzić mu w ponownym uniesieniu zabójczego ostrza, czystą siłą nienawiści i umiejętności utorować sobie przejście do księcia. Im bliżej wieży się znajdował, tym rosło w nim poczucie, że energia, zamiast opuszczać jego ciało, zachęca go do parcia dalej, przychodzi nowymi falami, wlewającym się w mięśnie, ciągnie w stronę człowieka, przez którego przeżył tyle bezsennych nocy, zamartwiając się o jego bezpieczeństwo. Poddawał się tej mocy niczym prądom morskim i nic nie miało prawa go zatrzymać.
Złoty warkocz zawirował w gniewnym obrocie, gdy strażnicy u wejścia do wieży podjęli wysiłek udaremnienia prób paladyna w wypełnieniu przysięgi. Ich jęki bólu przedostały się przez uchylone drzwi, pognały w górę stopni, zasiały niepokój w sercach tych ukrywających się na górze. Stanął w progu, z mieczem ozdobionym gęstym szkarłatem, błękitem obiecującym porwać pod swą taflę lodu zdrajców, którzy ważyli się zagrozić księciu Basharowi. Litość? Dante prychnął na samą myśl o niej, zaczynając wspinaczkę.
Metaliczne dźwięki segmentów zbroi dołączyły do wcześniejszego ostrzeżenia.
Idę po was.
Szczęka zacisnęła się mocniej, zacisnęły się dłonie na rękojeści, słysząc krzyki z najwyższej komnaty. Czuł, że tam był, musiał tam być, a ten zdenerwowany ton oprawców tylko poruszał syrenią wyobraźnię. Widział już klingę zatapiającą się w ciele, bez wahania niszczącą to, co miało księciu zagrozić.
— Myślę, że wszyscy wiemy, co oznaczają te hałasy.
Głos, królewski, dumny, władczy. Serce zabiło żywiej, w oczach błysnęła ulga, gdy to realne potwierdzenie, że nic księciu nie jest, rozwiało piętrzące się w umyśle wątpliwości, przepędziło wizje koszmarów. Oddech przyspieszył, Dante pognał w górę na tyle szybko, na ile rynsztunek pozwalał.
— Zamknij mu ktoś usta!
— Był rozkaz, żeby go nie dotykać!
— Ale nie mogę zdzierżyć jego gadania!
Barkiem otworzył drzwi jednej z komnat, upewnił się, że nikogo tam nie było, ruszył dalej. Huk wystraszył kłócących się mężczyzn.
— Szlachetni wojowie…
Prawie się roześmiał na tę nutę kpiny w słowach księcia.
— Jeśli chcecie uciekać…
Zwinnie do przodu, bliżej do niego.
— …to proponuję to zrobić teraz…
Subtelnie powiedziane, że mogą wyskoczyć przez okno. Drapieżny półuśmiech zagościł na ustach.
— …bo zaraz będzie…
Paladyn dopadł ostatniego stopnia, wparował do największej komnaty wieży, zwracając na siebie uwagę całej zebranej w niej czwórki. Ciało wpadło w wyuczoną pozycję, duże dłonie przygotowały miecz do starcia, wzrok zaś, nim do końca przebadał sytuację, spoczął na dobrze mu znanych, ostrych rysach twarzy. Bashar uśmiechnął się delikatnie, poprawił na ustawionym pośrodku pomieszczenia krześle z miękkim obiciem, a po rubinowym spojrzeniu Dante zrozumiał, że jego książę nigdy w niego nie zwątpił.
— …za późno — dokończył władca.
Trzy pary przerażonych oczu wlepiły się w niego, wyższego od nich, postawnego, emanującego zagrożeniem. Ten, o którym musieli słyszeć, we własnej osobie stanął przed nimi, opowieści odrzucane jako mrzonki przekuwając w okrutną rzeczywistość. Instynkt pobudził do działania, gdy dwa ostrza uniosły się, lekka zbroja odbiła kolorowe światło wpadające przez witraże. Nie zlekceważył ich, przede wszystkim ze względu na przewagę liczebną, lecz paladyn dobrze wiedział, jak to miało się skończyć.
Jeden oddech. Dwóch nacierających. Dante był gotów.
Przestrzeń była niewielka, brakowało miejsca na eleganckie uniki, zmyślne zmyłki, musiał działać szybko i wystarczająco agresywnie, żeby nie dać się nigdzie przyszpilić. Krok w tył, odbił pierwsze ostrze, by płynnie zaatakować drugie, lekko wolniejsze, bardziej niepewne od swego towarzysza. To, którego mógł się szybciej pozbyć.
Energia, którą czuł u dołu wieży, buzowała teraz w mięśniach, dudniła o ścianki żył, kazała walczyć, bić, pokonać, była wręcz namacalną dłonią opierającą się o jego miecz, pchającą go z nienaturalną siłą na wroga. Uderzenie z boku prawie wybiło oręż z ręki strażnika, zaskoczenie prędko zastąpiło działanie, przyszło kolejne cięcie wymierzone w paladyna, tylko po to, żeby klingi minęły się ze świstem, a Dante wyskoczył w stronę słabszego oponenta. Światło odbiło się w mieczach błyszczących w górze, przesunęło się po syreniej broni, zatrzymała ona cios w kark, prześlizgnęła się wzdłuż ostrej krawędzi, bezlitośnie dopadła nieosłoniętej niczym głowy. Mężczyzna upadł, zaraz obok stolika z nietkniętymi hełmami.
Dante się nawet na niego nie obejrzał, wzniósł miecz, onieśmielając drugiego strażnika, spojrzał w dół, łaknąc końca pojedynku. Ten zawahał się, poddał krokom paladyna dyktującym trasę jego ucieczki – pod ścianę. Wampirzy kieł błysnął w uśmiechu.
Kilka prostych cięć, nabranie rozpędu, agresją zagarnięcie sobie terenu, przyparcie wroga tam, skąd nie było już odwrotu. Dante przypadł do zdrajcy, szarpnął w dół za łokieć z mieczem, przeciwnik próbował przytrzymać jego broń, wywiązała się szamotanina, desperackie próby wyzwolenia się z uścisku syrena. I kiedy zajaśniała nadzieja na uwolnienie się klingi, może nawet trafienie, Dante stanowczo położył dłoń na wrogim mieczu, przytrzymał go na barku, biorąc zamach na niechronione ciało. Rąbnął nienawistnie w przedramię, metal stęknął, strażnik wraz z nim, ugiął się, ostatnie co widząc, to drugi zamach będący ostatnim.
— Stój!
Szkarłat wypłynął z letalnej rany przy ramieniu, paladyn błyskawicznie się obrócił, marszcząc brwi na polecenie niepochodzące od jego pana.
Ostatni ze strażników, najbardziej wystraszony, najbardziej tchórzliwy, nie podjął żadnej próby wkroczenia do walki, zamiast tego skrył się za księciem, krótkie ostrze przyłożył do bladej szyi. Błękit rozgorzał nienawiścią, dłonie poprawiły żelazny chwyt na rękojeści. Jeśli ten zdrajca myślał, że właśnie zdobył jakąś kartę przetargową, to grubo się pomylił.
— Stój, inaczej go zabiję! — powtórzył tamten, ręka trzymająca sztylet drżała nieopanowanie. Bashar podniósł wyżej podbródek, skrzywił się, będąc bardziej rozdrażnionym niż przestraszonym. Palec zastukał z poirytowaniem w podłokietnik.
Paladyn odetchnął, wymusił na sobie chłodne opanowanie, rozluźnił postawę.
— Nikomu nie musi stać się krzywda — powiedział powoli, mimo gróźb robiąc krok.
— Nie podchodź! — wrzasnął mężczyzna, lecz syren nie słuchał, nie zamierzał się go bać, nieważne jak bardzo jego własne serce podpowiadało co innego, widząc sztylet zagrażający księciu.
— Pozwolę ci odejść — zapewnił, opuszczając miecz, zostawiając go w jednej dłoni. Drugą wyciągnął w stronę swego władcy, zbliżył się jeszcze bardziej, twarde spojrzenie trzymając utkwione w rozwartych szeroko oczach. — Musisz tylko oddać mi księcia.
Kłykcie zbielał od kurczowego zaciskania się na oparciu krzesła, ostrze nieznacznie odsunęło się od skóry, grdyka tchórza poruszyła się nerwowo.
— Dasz mi przejść? — Dante przytaknął powoli. — Wyjść z wieży?
— Puść księcia — odparł, tracąc cierpliwość.
Strażnik zerknął na Bashara, popatrzył znów w stanowczy błękit, łamiący wszelki opór. Sprytnie nauczył się tego od swego księcia.
Sztylet opadł, ręka księcia wyciągnęła się po jego rękę, może Bashar usłyszał to ciche westchnienie ulgi, gdy paladyn złapał za smukły nadgarstek, pociągnął swego pana w tył, z dala od strażnika. Ten rzucił się w panice ku wyjściu z wieży, Dante na to czekał. Puścił księcia, z wampirzą szybkością uniósł miecz, złapał w połowie ostrza rycerską rękawicą i pchnął końcem w szyję mężczyzny, nim ten zdążył go chociaż minąć. Książę odwrócił się akurat w momencie, by zobaczyć, jak pozbawione życia ciało pada na posadzkę.
Klinga zniknęła w pochwie, syren jeszcze chwilę patrzył na poległego strażnika, jakby nawet po śmierci wciąż chciał mu wyperswadować, że nikt nie podnosi ręki na władców tego królestwa, a tym bardziej nie grozi im i liczy na uniknięcie kary. Spojrzał przez ramię, okręcił się z uśmiechem na ustach.
— Bashar — powiedział bez zastanowienia, porwany przypływem uczuć, porwany zwyczajnym szczęściem, że widzi go całego i zdrowego. Zamrugał, nagły rumieniec przypisując wysiłkowi po walce, stanął na baczność, wypiął pierś, uniżenie schylił głowę. — To znaczy książę. Książę Bashar. — Nieśmiało zerknął w górę. — Nic księciu nie jest? Błagam o wybaczenie za nietaktowne zachowanie, było podyktowane troską o książęce bezpieczeństwo.
— Nie ma czego wybaczać. — Wypuścił cicho wstrzymywane w piersi powietrze, delikatnie się uśmiechnął, wbijając ponownie wzrok w buty mężczyzny. — Twoje działania były jak najbardziej uzasadnione. Dzięki tobie nic mi się nie stało.
— To ja dziękuję, Wasza Książęca Mość. A teraz — błękit napotkał rubin — będę musiał błagać o wybaczenie za pośpiech, ale dobrze znany księciu bard Zapałka pojedynkuje się przed bramą i ten kmiot tam dalej długo nie pociągnie bez mojej pomocy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz