Dante odetchnął jesiennym powietrzem, biały obłoczek umknął mu z ust, zniknął równie szybko, co się pojawił. Marzł przed drzwiami domu, który niegdyś był mu bliższy od domu własnej matki. Miał się ubrać cieplej, ale w roztargnieniu wziął cieńszy płaszcz, ledwie pamiętał, żeby zabrać komórkę, zamknąć mieszkanie, nie zgubić nigdzie portfela. Zerknął po raz kolejny na dzwonek, schował zaczerwienioną z zimna twarz głębiej w różowy szalik, nasunął go mocniej na nos. Był jak łagodna dłoń przyjaciółki, ściskająca delikatnie jego ramię, cicho zachęcająca, by nie uciekł znów, by nie żałował, dawał wsparcie, którego Dante tak uparcie sobie odmawiał, którego tak desperacko potrzebował.
Pociągnął nosem, spojrzał na swoje drżące, zziębnięte dłonie, owinięte w świeże bandaże, choć co prawda nie tak ładnie i dokładnie, jakby to pan doktor zrobił. Gdy wydało się, do jakiego stanu je doprowadził, Petrus odesłał go do domu, dając minimum tygodniowy szlaban na wchodzenie na teren klubu, dopóki otarcia się nie zaleczą. Rozprostował palce, zwinął je powoli w pięści, zyskując nieco większe panowanie nad nimi. Zignorował w końcu dzwonek, zapukał bezpośrednio w drzwi.
Dobiegł go stukot niskich obcasów. Czas się zatrzymał, cofnął, Dante miał znów piętnaście lat i próbował po raz pierwszy stanąć w butach Giovanny, nieco przyciasnych, lecz i tak dających mu tyle radości z noszenia.
Klucz przekręcił się w zamku, nie było odwrotu. Giovanna stanęła w progu, pomimo twarzy zmęczonej od dłuższego czasu żałobą, mijających lat odciskających swe piętno na skórze i włosach, syren dalej widział w niej tę pogodność, dzięki której czuł się taki bezpieczny, zaopiekowany, gdy siedział w przytulnym salonie bliskiej jego sercu dwójki ludzi. Mimowolnie się uśmiechnął, tak jak zawsze to robił przy niej, niezależnie, czy pokłócił się znowu z matką, czy zawody mu nie poszły. Przy niej każdy się uśmiechał.
Kobieta spojrzała w górę, zmierzyła go szybko wzrokiem, zaskoczyła się. Przez chwilę bał się, że w ogóle go nie poznała. Lecz wtem oczy rozwarły się szerzej, zaszkliły, dłoń powędrowała do ust. Nie dała rady zatrzymać w nich niedowierzającego westchnienia.
— Bogowie — szepnęła, a jemu samemu zachciało się płakać na widok łzy spływającej po jej policzku. — Dante.
Uśmiech zadrżał.
— Hej, Giovanna — powiedział cicho przez zaciśnięte gardło.
Złapała go za łokcie, przyciągnęła się do syrena, nie dbając o wiatr, o zimno wdzierające się do domu, nie dbając o nic poza tym małym łobuzem, choć małym już dawno on nie był. Oplotła mu pierś, przytuliła się mocno, a Dante stał nieruchomo, nie wiedząc, co zrobić z rękami. Znał Giovannę dobrze, wiedział, jak łagodną kobietą jest, lecz mimo to przygotował się na wszystko inne, na złość, na rozczarowanie, nawet na to, że by mu nie otworzyła. A jednak ona po raz kolejny znalazła drogę do jego wnętrza, nie bojąc się pokazać tęsknoty za chłopakiem, który pewnego dnia już nigdy nie wrócił, przepadł, zniknął.
Silne, bokserskie ramiona opadły, gładząc powolnymi ruchami plecy Giovanny, próbując i ją, i swoje cisnące się do oczu łzy uspokoić.
— Na wszystkie świętości, to naprawdę ty. — Zniżył głowę, oparł policzek o siwiejące kosmyki spięte w luźny kok, nienawidząc się za smutek, do jakiego ją doprowadził. Jak się czuła po jego kłótni ze Scalą? — To ty, Dante.
— To ja — odparł, wzmocnił nieco swoje objęcia. W geście tym było coś przepraszającego.
— Wiesz, jak ja się martwiłam, że tobie też się coś stało? Nie dawałeś znaku życia od…
— Wiem — przerwał jej, zaciskając powieki. — Przepraszam. Nigdy nie chciałem, żeby to tak wyszło.
Odsunęli się od siebie, Giovanna odstąpiła na krok, przecierając prędko dłonią twarz, jeszcze raz lustrując go dokładnie, uśmiechając się tym szerzej, im dłużej na niego patrzyła.
— Jak ty… — prychnęła krótkim śmiechem, próbując znaleźć właściwe słowo — zmężniałeś.
Zaśmiał się również, popatrzył niepewnie po sobie, jakby dopiero teraz przez nią zauważył szerokie barki, umięśnione nogi, silną posturę.
— Może trochę.
— Chodź do środka. — Otworzyła szerzej drzwi, zachęciła syrena do przekroczenia progu. — Chodź, zrobię nam herbaty. Wiesz, gdzie jest salon.
Dante usiadł na swoim zwyczajowym miejscu, krześle z różową poduszką, której Scala serdecznie nienawidził, zaś syren wraz z Giovanną uwielbiali, przez co trener zawsze przegrywał we wszelkich dyskusjach jej dotyczących. Miał stąd dobry widok na obraz olejny wiszący po przeciwnej stronie pokoju, dzieło utrzymane w stonowanych, ciemnych barwach, trochę niewyraźnie przedstawiające dwójkę pojedynkujących się bokserów.
Było łatwiej patrzeć na nich, niż na Giovannę i malujące się w jej oczach współczucie.
— Och, Dante. — Ujęła jego dłoń, tę leżącą bezwładnie obok kubka z herbatą, ścisnęła. Syrenie usta zmieniły się w wąską kreskę, odpowiedział jej zaciśnięciem palców, wpiciem ich w skórę kobiety. Nie przejęła się tym. — Tak mi przykro, że dowiedziałeś się w ten sposób.
— Dobry jak każdy inny — mruknął, nie mając siły parsknąć nawet udawanym śmiechem w tym momencie.
Zapadła cisza. Dante trwał w swojej pozycji, kciuk Giovanny zaczął zataczać niewielkie koła na powierzchni bandaża.
— Jesteś taki do niego podobny. — Drgnął, przekręcił lekko głowę, kątem oka wyłapując ciepły uśmiech na wargach Giovanny. Patrzyła na jego ręce, ale spojrzeniem wydawała się nieobecna, pogrąża we wspomnieniach. — Cangrande też zbywał machnięciem ręki wszystko, co było dla niego za trudne do zniesienia, a potem szedł się wyżyć w samotności. Bardzo długo trwał w tym stanie, gdy Gilbert przestał się z nami kontaktować.
Nie wiedział, jak zareagować na wzmiankę o synu Scali. Powiedział tylko:
— Spotkałem Gilberta na cmentarzu. Tak mi się wydaje przynajmniej.
— Tak, po śmierci ojca coś się w nim… zmieniło — odparła, wyrywając się z zamyślenia, znów przybierając tą niewyleczoną z żałoby twarz, niby pogodną, lecz wciąż zbolałą. Pożałował, że coś w ogóle o Gilbercie powiedział, wolał widzieć chociaż to małe ukojenie w niej, jakie myślenie o zmarłym mężu dawało. — Jakoś dotarłam do niego i napisałam, co się stało. Przyjechał na pogrzeb, potem mieszkał chwilę ze mną… Jakby żałował tego wszystkiego, co się między nim a tatą wydarzyło. — Westchnęła, uciekła wzrokiem w stronę szafki ze zdjęciami, tam, gdzie fotografia młodego Gilberta stała obok uśmiechniętego syrena, zwycięzcy swoich pierwszych poważnych zawód, i jego dumnego trenera. — Tak mi go szkoda. Was obu.
Dante poprawił się na krześle, w końcu zebrał w sobie, by złączyć ponownie ich spojrzenia, Giovanny serdeczne, miłe, ze smutkiem na dnie, jego skruszone, niemogące znieść świadomości, jaką troskę mu oferowała, choć on nie miał odwagi nawet zajrzeć do niej przez te ostatnie lata.
— Mi ciebie szkoda, Giovanna — powiedział, błękit nie odrywał się od jej oczu. — Musiało być ci ciężko przez ten rok.
Jedna zabandażowana dłoń między tymi poznaczonymi zmarszczkami, nawzajem starające się sobie dodać otuchy w ciepłym uścisku. Giovanna się uśmiechnęła.
— Jest mi nadal ciężko, ale dzisiaj jest chyba jeden z lepszych dni.
Otworzył usta, lecz zabrakło mu słów, sposobu, żeby wyrazić swoje poruszenie. Więc także się uśmiechnął, mając nadzieję, że odpowie jej to po części, przekaże, że mu dawnej opiekunki także brakowało.
Nagle lekkie zaskoczenie błysnęło w kobiecych oczach, wypełniły się zakłopotaniem, pobłądziły po dywanie, jakby mogły z grubego materiału wyczytać właściwą decyzję dla spiesznych rozważań. Dante zmarszczył brwi.
— Coś się stało?
— Ja… — Zaczęła, zerknęła na niego, po czym wstała, kierując się powoli do innego pokoju. — Ja właściwie mam coś dla ciebie.
Stuknięcie obcasów, skrzypnięcie drzwi, zaraz pojawiła się z powrotem, trzymając w dłoniach parę zagiętych w listowny prostokąt kartek, przewiązanych cienkim, brązowym sznurkiem. Konsternacja na syreniej twarzy tylko się pogłębiła.
— Cangrande próbował się do ciebie odezwać. — Myśli pobiegły same, wyobrażenie, do czego właśnie zmierzała Giovanna, zmroziło. — Nie osobiście, bo najpierw się gniewał, to znaczy, nie tak naprawdę, bo on nie potrafił się do końca na ciebie gniewać, ale był zły, chyba bardziej na siebie niż na ciebie. Bał się, że zawiódł cię jakoś. A potem nie wiedział, jak się właściwie z tobą skontaktować, więc chciał zacząć od listu, sprawdzić, jak zareagujesz. Tylko że za każdym razem jak zaczynał go pisać, przerywał w połowie, bo dochodził do wniosku, że to i tak nie ma sensu. Skończył tylko jeden, dwa prawie skończył — Położyła przed nim listy. — Resztę wyrzucił.
Błękit spoczął na kartkach, zagubiony, niepewny. Scala próbował się do niego odezwać. Nie wykreślił go ze swojego życia, nie wymazał jego imienia z pamięci, przeklinając go przy najmniejszej wzmiance o byłym podopiecznym. Chciał jakoś naprawić to, co Dante zepsuł, nawet obwiniał samego siebie, tymczasem syren głęboko wierzył, wmawiał sobie, że nie ma już dla niego miejsca u boku trenera, że choćby próbował przeprosić, nie zostałby wysłuchany. Żył z tym przekonaniem aż do teraz, i pewnie dalej by się go kurczowo trzymał, gdyby nie odwiedzenie Giovanny, niezobaczenie na własne oczy realnego potwierdzenia, że Scala tylko czekał, żeby wyciągnąć do niego rękę na zgodę.
Czekał za długo. Oboje czekali za długo.
Zostały tylko listy, ostatnia szansa porozumienia się ze Scalą po śmierci, dowiedzenia się, co chciał, a czego nie zdążył mu powiedzieć.
Zdrętwiałe palce nieśmiało musnęły papier.
— Weź je, Dante — powiedziała łagodnie Giovanna, widząc jego wahanie. — Są twoje, do ciebie były adresowane. Nie wiem, co w nich jest, nie czytałam ich, ale może pomogą ci poradzić sobie z tym, co się stało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz