— Otwieraj tę pieprzoną bramę — wycedził przez zęby Dante, raniąc powierzchownie szyję wężowego strażnika przystawionym do niej mieczem — albo osobiście dopilnuję, że udławisz się zaraz własną krwią.
Mężczyzna drżał z przerażenia, nie wiedząc już, co było gorsze – zginięcie z rąk paladyna, gniewnego niczym sam nieokiełznany żywioł natury, czy wypadnięcie z wieży strażniczej, do muru której został przyszpilony, zmuszony do odchylenia się i znajdowania o ten krok od śmierci. Rozbiegane oczy po raz ostatni spojrzały w błękit, tnący głęboko duszę, odsłaniający każdy lęk i strach swoją morderczą stanowczością. Dante nie tyle co groził, ale obiecywał.
Strażnik skinął nerwowo głową, drżący podbródek wskazał pozostałym przy życiu dwóm towarzyszom na dźwignie otwierające bramę. Syren nie czekał dłużej, zbiegł po kamiennych stopniach w dół, przed oczami mając tylko dostrzeżony z muru przerażający obraz – Ignisa w uścisku Wężownika, krew na jego dłoniach, płomienisty oranż w oczach niebezpiecznie przygasający z każdą kolejną sekundą. Dante schylił się, nie bacząc na dopiero co podnoszące się, metalowe kolce bramy, nie mogąc sobie pozwolić na stracenie kolejnych chwil, w których bestia torturowała jego przyjaciela.
— Hej! — zakrzyknął, wbijając nienawistne, przesycone furią spojrzenie w obślizgłego gada, sprawnie przyciągając jego uwagę. Słońce grzało, wydawało się wlewać ciepłą nadzieję w ciało paladyna, mimo to zimny pot spłynął mu po plecach, gdy jasnozielone oczy zdrajcy omiotły lekko zaskoczonym wzrokiem przyjmującą szermierczą pozycję sylwetkę. Dante poprawił uchwyt na rękojeści, odetchnął głęboko, przekuwając strach w odwagę myśleniem o swoich bliskich. — Może walcz z kimś, kto może ci oddać!
Monstrum poruszyło z zaciekawieniem, ogon puścił barda, ten niczym kukiełka osunął się na ziemię. Paladyn powstrzymał chęć, by do niego podbiec, po stokroć przepraszał w duchu tego zapijaczonego frajera, że musi wytrzymać jeszcze, musi pozwolić mu to zakończyć. Przynajmniej ten przeklęty padalec zaczął się od niego odsuwać, zmierzając powoli w stronę syrena.
— Sssir Dante. — Niedobrze mu się zrobiło od samego jego głosu. Czuł, jak jad wylewa się prosto z gadziego języka, sączy w jego uszy zaklęcia próbujące złamać wolną wolę na przemian strachem i słodyczą. — Tyle się ciebie naszszukałem, a ty ssam przyjechałeś pod mój zamek.
Dante zacisnął szczękę, nie drgnął nawet o cholerne ziarenko piasku w tył, widząc zbliżającego się Wężownika. Słońce dalej grzało, lecz nie było skwarne, bardziej przypominało łagodnie o odbytych w nim letnich treningach, koiło nerwy, pchało do działania.
— Ten zamek nigdy nie był, nie jest i nie będzie twój.
Gad parsknął ohydnym, syczącym śmiechem.
— Przydałby mi się taki rycerz, jak ty, wiesz? — Zdrajca spróbował prześlizgnąć się za paladyńskie plecy, Dante zrobił krok, postawą i twardym błękitem zagradzając mu drogę. Wężownik uśmiechnął się w swój krzywy sposób, hipnotyzująco zakręcił się przed nim. — Sssilny, mężny… Wolałbym cię nie zabijać. Wolałbym widzieć cię u mego boku. Passowałbyś do mojej śśświty. — Pobieżnie go słuchał, wyćwiczonym umysłem analizując miejsca natarcia. Nie mógł dać się rozproszyć. — Wystarczy, że powiessssz jedno słowo, a ja wybaczę ci cały ten zamach na moją władzę.
Posłał zdrajcy zabójczy półuśmiech. Dante powiedział dwa słowa…
— Skończ pierdolić.
…i ruszył pierwszy.
Wężownikowi zabrakło czasu na stanowczą reakcję, zdegustowanie wraz z irytacją odmalowały się w ślepiach. Ogon zaszurał gniewnie po podłożu, łuskowate przedramiona wyszły na spotkanie mieczowi, zadrżały prawie niezauważalnie od uderzenia. Klinga zatrzymała się na twardej skórze, Dante obnażył kły w szerokim uśmiechu, napierając mocniej ostrzem, każąc zdradzieckim ramion opaść. Pysk monstrum i pobliźniona twarz zbliżyły do siebie na niebezpieczną odległość, pękającą od nadmiaru adrenaliny, magii i niezachwianej krnąbrności.
— Dałem ci sszansę — syknął Wężownik, starając się odepchnąć paladyna.
— Ja nie będę na tyle łaskawy — zakpił syren.
Padalec rozdziawił nagle paszczę, kłapnął, Dante mimowolnie się wzdrygnął, przelewana w miecz siła zelżała. Wróg znalazł swoje wyjście, drogę ucieczki z bliskiego starcia, zmusił paladyna do cofnięcia się, wprost na linię, po której leciał wężowy ogon. Tylko wrodzona szybkość uchroniła go przed atakiem, odskoczył, odzyskał równowagę. Lecz Wężownik był już gotów, nie zamierzał znów się dać zaskoczyć, uderzając nieustannie ogonem. Zanim Dante się obejrzał, musiał walczyć o każdy oddech, szukać sekund na wytchnienie, których pośród licznych uników po prostu nie było.
Warknął. Od kiedy to on się bawił w uniki?
Kolejny cios nadlatywał w stronę lewego ramienia. Mięśnie napięły się, niecierpliwie czekając.
— Nie wierć się! — krzyknął, gdy ogon spadł mu na barki.
Lecz miast złamać mężczyznę, powalić na ziemię, pokonać tym jednym celnym ciosem, ciało Wężownika zostało zamknięte w żelaznym uścisku paladyńskiej ręki, zbrojne buty zaryły w piach, z gardła umknęło stęknięcie, ale Dante wytrzymał. Uniósł głowę, potargany, złoty kosmyk przysłonił zawadiackie spojrzenie. Miecz, trzymany w jednej dłoni, chwiejnym pchnięciem trafił w podbrzusze gada.
Atak był niecelny, niezbyt silny, ostrze przemknęło po zgrubiałej skórze, nim w końcu zagłębiło się płytko w ciało, wydobywając głośny okrzyk z wroga. Dante spiął się, żeby wzmocnić pchnięcie, zanurzyć pół klingi w wężowej posoce, doprowadzić do szybkiego końca tę farsę. Szarpnięcie się ogona była silniejsze, niż mógłby przypuszczać.
Zielone łuski wymsknęły mu się z rąk, trzepnęły w szeroką pierś, na chwilę wybijając z niej dech. Paladyn zatoczył się w tył, okręcił, upadł ciężko na kolano.
— Ty nędzny… — Rzucił okiem przez ramię. Wężownik zasadzał się do złamania mu kręgosłupa.
Wszystko zadziało się w ułamku sekundy – instynktowny obrót, sparowanie mieczem, tępy ból przechodzący od przedramienia po bark.
Dante stracił broń.
Jedna ręka zaciśnięta na mieczu to było za mało, żeby wytrzymać natarcie przeciwnika, jego powalającą siłę i rozmiary. Wyratował się przed morderczym uderzeniem kosztem cichego brzdęknięcia upadającej na ziemię stali. Zdążył obejrzeć się w bok, ostatni raz spojrzeć na swój wierny miecz ofiarowany mu przez księcia Bashara, nim klinga pękła w pół od wymierzonego w nią ciosu Wężownika. Popękały brzegi, końcówka połamała się na jeszcze mniejsze kawałki. Dante przeklął tak, jak nigdy by przy swoim księciu by się nie odważył.
— Zginiesz, ssssir Dante. — Roześmiała się gadzina, a ta przytłaczająca, lepka magia padalca wezbrała, naparła na niego z nową pewnością siebie, z przekonaniem o swoim zwycięstwie.
Mroźny błękit łypnął na przeciwnika, oczy zmrużyły się niepokornie. Jego los nie był dyktowany przez byle zdrajcę, ten oszust nie miał nic do powiedzenia w tym, kiedy i jak Dante zginie, jedyną osobą z taką mocą sprawczą był książę Bashar, nikt i nic innego. Dlatego też paladyn powstał, nie bezradny, acz z szalejącym pod zbroją sztormem, wzburzonymi bałwanami morskimi sprzeciwiającym się każdą kroplą potu i krwi słowom Wężownika. Dawne lata odżyły na nowo, odżyły przyjacielskie pojedynki w stajniach.
Czasami miał wrażenie, że po prostu urodził się z tą wewnętrzną potrzebą chronienia słabszych, chronienia kogokolwiek na dobrą sprawę, kto znajdował się w opresji. Był to odruch, coś, nad czym się nie zastanawiał, nie pytał siebie „czy powinienem coś zrobić?”. Dante zwyczaje robił, kierowany swym sercem, a potem myślał. Wiele razy oberwał na podwórku i dziedzińcu od starszych, wstawiając się za innymi dzieciakami, lecz ani razu by nie zmienił swojej decyzji, nie zostawiłby tych, którzy potrzebowali pomocy.
I teraz, jak tak mierzył się wzrokiem z przygotowanym do rzucenia czaru Wężownikiem, zastanowił się, czym ten drań niby różnił się od tych wyrośniętych gnojków, którym wydawało się, że z racji wieku i nabudowanych przy przenoszeniu bel z sianem łap mogą pomiatać, zastraszać i gnębić? Czym różnił się od tych łajz, którym potem, nabierając w końcu zdolności, Dante nabijał rozumu do głowy?
Nie, on nie stracił broni. Paladyn szarpnął w dół barkami, jakby strząsał z nich ciężar dzierżonego do tej pory oręża, aby zrobić miejsce dla czystej i brutalnej siły własnych mięśni. Palce skryte w rękawicy rozprostowały się, powoli zwinęły.
Jeszcze miał swoje dwie pięści.
Gadzie dłonie kreśliły symbole w powietrzu, język syczał przy cichej inkantacji dobiegającej końca, idealnie wymierzonej, by uderzyć w syrena, gdy ten zacznie ostatnie, desperackie natarcie. Dante rzucił się w jego stronę, właściwie niepewny w pierwszej chwili, jaki miał plan na obronienie się przed magią, lecz coś szepnęło z tyłu głowy, zachęciło, więc pobiegł, ufając czemukolwiek, co właśnie próbowało mu pomóc.
Skrzętnie tworzone zaklęcie rozpadło się przy samym końcu, gdy światło, jaśniejsze od zwykłego promienia słonecznego, odbiło się od paladyńskiej zbroi, błysnęło w oczy zdrajcy, skutecznie oślepiając, zmuszając do przerwania czarów. Dante nie pytał, skąd się wzięło – zobaczył tylko otwarcie, te przymrużone, wężowe oczy, niemogące wychwycić jego ataku i nic innego się na razie nie liczyło.
Ile satysfakcji dał mu prawy sierpowy wymierzony w Wężownika. Pięść płynnie trafiła pod okiem, głowa odbiła się w bok, ślepia wytrzeszczyły, zaskoczone, próbujące zrozumieć co się dzieje. Dante nie zamierzał dać mu na to czasu, zaatakował ponownie, czując, jak ciało wpada w znajomy rytm, odnajduję się bez problemu w tym, do czego wydawało się być stworzone. Finezja miecza ustąpiła twardym, prostym ciosom, bezlitośnie łomoczącymi w czaszkę przeciwnika, obrona skupiła się na osłanianiu się własnymi rękoma.
Naiwnie myślał, że go ma.
Wystarczyło jedno, chybione uderzenie, żeby Wężownik otrząsnął się z jego szarży, wyraźnie dał popis tego, że czara goryczy powoli się dla niego przebierała. Wykorzystał wychylenie się paladyna przy wyprowadzaniu ciosu w przód, szponiaste łapska zacisnęły się na spoconej szyi, Dante zachłysnął się powietrzem.
— Nieudaczniku — warknął zdrajca, uchwyt momentalnie stał się silniejszy, grunt pod syrenimi nogami wyparował. Paladyn zgrzytnął zębami, chaotycznie uczepił się dłońmi pyska stwora. Ten się tym nie przejął. — Mogłeśśś mieć wsszystko.
Mam wszystko, a ty próbujesz mi to odebrać, pomyślał, bo słowa już siebie nie mógł wydusić. Szpony zaciskały się dalej, świat przybrał ciemniejsze barwy, i to nie tylko przez kończący się oddech, lecz także przez zaklęcie Wężownika. Czarno-zielona chmura magii zaczęła otaczać jego głowę, truć kłamstwami i strachem, kazać mu się poddać. Dłonie wczepiły się mocniej w pysk, powędrowały ku jasnozielonym ślepiom.
Nie zamierzał przegrać. Królestwo czekało na uratowanie, zamek na wyzwolenie. Kciuki znalazły oczodoły, naparły na nie, wyzbywając się wszelkich skrupułów.
Nie zamierzał umrzeć. Książę miał kiedyś wstąpić na tron, a on tego chciał doczekać. Ślepia strzeliły na boki, gad zasyczał.
Nie zamierzał polec. Maeve wciąż próbowała nauczyć się do niego tego skocznego tańca, Zapałka nadal nie radził sobie wystarczająco dobrze z mieczem. Dante uśmiechnął się z trudem, widząc, jak Wężownik nie odpuszcza w duszeniu go i rzucaniu zaklęć, choć oczy coraz bardziej bolały, paladyńskie dłonie wyczekiwały momentu, aż wyskoczą z czaszki. W jednym byli podobni – nie potrafili ustąpić. Co zatem miało nadejść wcześniej, jego złamana magią dusza, czy wydłubane oko?
Krzyk Wężownika był wystarczającą odpowiedzią.
Syren upadł na ziemię, kaszląc, upadł i zdrajca, wyjąć i skrzecząc, przyciskając łapy do lewego oczodołu zionącego pustką. Wił się w piachu, rzucał oszczerstwa, przeklinał dantejskie imię, lecz paladyn był zbyt skupiony na łapaniu oddechu, żeby posłuchać jego agonii. W końcu odwrócił wzrok na monstrum, a gnany poczuciem, że teraz albo nigdy, chwiejnie wstał, zignorował mroczki, zawroty głowy, zignorował dudnienie serca w uszach.
Gad spojrzał na niego jednym okiem, idealnie w czas, żeby dostrzec żądną jego krwi pięść.
— To — sapnął, wziął głębszy oddech — od księcia.
Stwór poleciał w tył, jęknął głośno. Kolejny cios przyszedł z drugiej strony.
— To od moich przyjaciół.
Nienawistne uderzenie zabolało w wężową pierś.
— To od królestwa.
Stal błysnęła mu w kącie oka, Dante zerknął w bok. Miecz był roztrzaskany, lecz część ostrza pozostała przytwierdzona do rękojeści. Sięgnął, złapał niepełny oręż w dłoń. Wężownik próbował się ocknąć z bólu, nie wiedział, co się dzieje, paladyn znalazł się w jego nowym, martwym punkcie.
Krew pędziła żyłami niczym wzburzone morze, kazała mięśniom działać. Dante złapał jedną dłonią pysk, odchylił go w tył, przestąpił nad piersią zdrajcy, nie bacząc na szpony próbujące rozerwać jego zbroję, na bezsilnie wierzgający ogon.
Pęknięta klinga zalśniła w górze.
— A to ode mnie.
Wbił z całej siły resztki miecza w gardziel Wężownika, aż jelec otarł się o łuski. Dante trzymał broń, czekając na ucichnięcie krzyków, zamarcie ciała, pojawienie się kałuży wężowej posoki wokół wroga. Dopiero wtedy pozwolił sobie odstąpić na krok, nieprzytomnie spojrzeć na poległego przeciwnika. Pierś płonęła od nierównych oddechów, mięśnie bolały od spięcia, rozum oswajał się myślą, że zagrożenie minęło.
Dante obejrzał się za siebie. Minęło, ale pozostawiło po sobie ślad.
— Ignis — wyszeptał łamiącym się głosem, nim nogami same poniosły go ku przyjacielowi, głos wrzasnął boleśnie. — Ignis!
Ostatni raz ścisnął delikatnie ramię Maeve, położył dłoń na świeżo nastawionym barku barda, po czym zostawił ich samych, dorzuciwszy kawałek drewna w żywo palący się kominek. Skinął głową strażnikom przy drzwiach komnaty, spiętym krokiem ruszył przed siebie, nie będąc pewnym, gdzie idzie, byle daleko od ludzi, byle mógł przez chwilę pobyć teraz sam. Miał nadzieję, że jego zwyczajowa, wyprostowana sylwetka i ten skromny półuśmiech wystarczą, żeby zbyć rozważania służby na temat jego stanu. Musiał w końcu wyglądać na silnego, prezentować się jak zwycięzca.
Poza największymi ogrodami, niedaleko obecnych komnat Ignisa znajdował się jeszcze jeden, skromny ogródek, przeznaczony w zupełności różom i kameliom. Część przestrzeni została otoczona przez konstrukcję w kształcie podkowy, złożoną z niewielkich kolumn, po nich pięły się kwiaty, dodatkowe wzmocnienia pozwalały łączyć się krzewom ponad głowami spacerujących, między kolumnami, tworzyły swoisty korytarz pachnący słodyczą i niewinną radością.
Dante szedł nim pomału, zanim przystanął, oparł się plecami o kolumnę, zsunął po niej na ziemię. Walczył, żeby się nie rozpłakać, lecz im dłużej o tym pomyślał, tym silniej emocje w nim wzbierały, cisnęły się do oczu. W pewnym momencie po prostu się im poddał, silne ramiona zadrżały, złota burza oparła się o podkulone kolana, cichy szloch ścisnął pierś, poniósł się na delikatnym wietrze.
Prawie się spóźnił. Myślał, że się spóźnił, gdy go zobaczył zaraz po swojej walce. Ignis żył, lecz paladyn nie potrafił jeszcze przestać zastanawiać się, czy mógł postąpić jakoś inaczej, prędzej dotrzeć do bramy, szybciej uwolnić przyjaciela od tego brzemienia i cierpienia. Potem gdy poćwiartował ciało Wężownika, przytroczył je na kilku sznurach do siodła i tak zajechał pod twierdzę, w której wciąż zwolennicy księcia się ukrywali, każde otarcie się truchła o kamienie dedykował przyjacielowi, i choć nie mogło to przywrócić mu nagle zdrowia, to dawało Dantemu poczucie, że ból genashiego rzeczywiście nie poszedł na marne. Bez niego nie ocaliliby królestwa.
Łzy płynęły, syren pozwolił się sobie wypłakać, przeżyć w zaciszu ogrodu szarpiące za serce uczucia. Poczekał cierpliwie, aż płacz sam ucichł, aż oczy przestały szczypać, a policzki wyschły. Nabrał nieco więcej spokoju ducha.
Była jeszcze jedna osoba, do której potrzebował zajrzeć, o której bezpieczeństwie musiał się upewnić.
Dante nieśmiało zerknął pomiędzy uchylonymi drzwiami sali rady. Spotkanie dawno się skończyło, lecz doradcy nie pozwolili łatwo odejść księciu, obskakując go z każdej możliwej strony. Przyszły król odpowiadał na pytania, zarządzał, decydował, głosem mówił władczym, acz łagodnym, jednak paladyn znał go już za dobrze. Wysiedział wystarczająco wiele godzin u jego boku jako strażnik, żeby łatwo móc dostrzec delikatną zmarszczkę na czole, wywołaną zmęczeniem.
Rubin uniósł się nagle ponad ramieniem wiekowego skarbnika, wyczuwszy na sobie czyjeś spojrzenie. Doradcy zostali odesłani w kilku słowach, ich dwójka została sama.
— Sir Dante — przywitał się książę.
Paladyn się ukłonił.
— Wasza Książęca Mość.
— Czy coś się stało?
— Pomyślałem, że… — Dante zawahał się, uciekł gdzieś wzrokiem. Pomyślałem, że sprawdzę, czy nic ci nie jest, czy nikt nie próbuję znów pozbawić królestwa następcy tronu, a mnie mojego pana. — Pomyślałem, że zrobię obchód — odparł w końcu.
Książęce brwi zmarszczyły się lekko. Syren nie był pewien, czy władca dał się na to nabrać.
— Dostałeś przyzwolenie ode mnie na tyle dni wolnego, ile potrzebujesz, żeby odpocząć i właśnie tego nie robić.
Śmiech umknął z szerokiej piersi, ciepły i pogodny. Mroźny błękit popatrzył po mężczyźnie, wzniósł spojrzenie, skrzyżował je z tym królewskim.
— Pamiętam. Ale chyba będzie mi musiał książę rozkazać odpoczynek. Jestem strasznie uparty w kwestii pełnienia obowiązku.
Książę uważnie mu się przyglądał, westchnął z delikatnym rozbawieniem.
— W porządku. — Bashar odchrząknął, dumnie uniósł podbródek, jakby właśnie szykował rozkaz wysłania wiernego paladyna na poważną misję. — Sir Dante, rozkazuję ci odpocząć i wybrać się na konną przejażdżkę po lesie.
Syrenie oczy błysnęły natychmiast pomysłem.
— Pojedzie książę ze mną? — wypalił, wcale się nie rumieniąc. Może trochę. Ale bardzo niewiele, praktycznie niezauważalnie.
Nastała cisza, Dante zdążył pogodzić się z myślą, że książę się nie zgodzi. Zadbane palce musnęły rozłożony na stole pergamin, rubin zerknął na tekst w zamyśleniu.
— Właściwie przydałaby mi się przerwa — odparł władca, posyłając mu skromny uśmiech. — Z przyjemnością.
Nie mógł się oprzeć, musiał trochę powypinać pierś przed lustrem.
Dante twardo opierał się otrzymaniu jakiejkolwiek nagrody za wypełnienie swego obowiązku, lecz w tym temacie nie miał za dużo do powiedzenia – książę już zarządził odpowiednie i głośne wywołanie z imienia obrońców królestwa, dary zostały przygotowane, a on miał się zjawić i grzecznie je przyjąć. Wydarzenie obrosło do bardzo podniosłej rangi, więc paladyna odziano w barwy królestwa, idealnie skrojoną szatę mogącą zawstydzić niejednego dworaka kunsztem wykonania, we włosy zaś wpięto z tyłu głowy spinkę z rubinem, delikatnie trzymającą część złotych loków, reszta swobodnie spływała na szkarłatną pelerynę z herbem jego pana. Tak dobrze to chyba jeszcze nie wyglądał.
— Gotowy zostać oficjalnie okrzyknięty bohaterem? — Głos Virgila poniósł się po komnacie, syren obrócił się zgrabnie w stronę przyjaciela.
Wilkołak, noszący nie mniej powalający strój, pojawił się w drzwiach, z zaczepnym uśmiechem przyglądając się wzdychaniu paladyna do swego własnego odbicia. Dante prychnął, charakterystyczny półuśmiech ozdobił usta.
— Gotowy bawić się do upadłego na dzisiejszej uczcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz