Wspomnienia barwnego balu, nieśmiałych spojrzeń w trakcie tańca, cichych drwin Dantego, które wcale nie były tak przykre, jak mogłyby się wydawać, zatarły się w obliczu wspomnień nie tylko przerażająco świeżych, ale też tak bolesnych, że trwale miały odcisnąć się w pamięci wszystkich mieszkańców królewskiego dworu. Okrutna napaść, niepewność co do kolejnych nawet nie dni, a godzin, podczas których niektórzy pozostawali bezradni w lochach, inni zaś walczyli o życie nie tylko swoje, ale też przyszłego władcy, przyjaciół i po prostu bezbronnych i niewinnych były poważną skazą, raną odzywającą się w najmniej oczekiwanych momentach. Nie pozwalała spać, gdy budził ją jej własny krzyk, powracała za każdym razem, gdy widziała zniszczenia poczynione zarówno przez obrońców, jak i wiernych wyznawców wroga księcia Bashara. Strach, zaciskający się żelazną obręczą na jej sercu, powracał do niej w najmniej spodziewanych momentach, kiedy spacerowała ogrodowymi ścieżkami, a nad jej głową świeciły gwiazdy, całkowicie nieporuszone tym, co jeszcze chwilę temu przeżywali mieszkańcy Torilu, tak bardzo odległe i bezstronne.
W tych chwilach starała się myśleć o tym, że było już po wszystkim. Nie musiała bać się o życie Ignisa i Dantego, chociaż na zawsze zapamięta swoje żarliwe modlitwy do Sune, szeptane cicho nie tylko w ciemnym, zimnym lochu, gdy czekała na Dantego, głęboko wierząc, że ją uwolni, ale też przy łóżku Ignisa, gdy przynieśli go ciężko poturbowanego spod bramy. Obawiała się, że ten widok, gdy nieśli jego bezwładne, zakrwawione ciało, wyrył się pod jej powiekami już na zawsze. Była przekonana, że nie żyje, a serce omal nie pękło, póki Dante nie wyprowadził jej z błędu.
Wspomnienie to po raz kolejny docisnęła delikatne skrzydła do pleców, przeszyło nieprzyjemnym, zimnym dreszczem, choć przecież wieczór był tak ciepły. Odetchnęła głęboko, wypełniając płuca słodkim zapachem kwiatów, skupiając na białych kamykach chrzęszczących pod trzewikami, którymi wysypane były kręte ścieżki. Choć była sama, to jednak nie czuła się samotna. Zupełnie tak jak wtedy, w lochu, czuła obecność swojej bogini, która wysłuchała jej modlitw. Książę Bashar, Dante i Ignis żyli i nic nie było ważniejsze. Uniosła twarz i z lekkim uśmiechem spojrzała w stronę rozświetlonych okien zamku. Nie chciała dziś zawracać głowy Dantemu. Nie miała go na wyłączność i wcale jej to nie martwiło. Wręcz przeciwnie, cieszyła się jego szczęściem.
Opuszki palców musnęły miękkie płatki białych lilii, które w zimnej poświacie księżyca zdawały się lśnić swoim własnym światłem. Ich słodka woń uniosła się wokół wróżki. Przymknęła oczy, rozkoszując się tym zapachem, próbując przegonić odór wilgoci, brudu i strachu ze swoich wspomnień. Drgnęła, szeroko otwierając oczy, gdy tylko usłyszała, że z drugiej strony ktoś nadchodzi. Uśmiechnęła się, dostrzegając znajomą sylwetkę. Ignisa. Stał przed nią, cały, choć jeszcze nie do końca zdrowy, to jednak już silny, zupełnie jakby przed tymi jakże odległymi teraz dniami nie wyciągnęła po niego swoją kościstą rękę sama śmierć. Co by z nią było, gdyby nie on? Gdyby nie Dante i reszta bohaterów, którzy bez strachu stawili czoła tyranom?
Wszystko wydarzyło się tak szybko. W jednej chwili czekała na powrót przyjaciół, w kolejnej zaś umykała zamkowymi korytarzami przy akompaniamencie szczęku żelaza, okrzyków przerażenia, bólu, agonii. Przeskoczyła nad rozciągniętym w korytarzu ciałem, nie patrząc nawet, czy to wróg, czy też poległy w boju przyjaciel. Serce boleśnie tłukło się o żebra, ciało rwało do jak najszybszej ucieczki. Z całych sił powstrzymywała się, by nie wylecieć pierwszym lepszym oknem, bo mogłoby ją trafić zaklęcie lub strzała. Musiała znaleźć inną drogę, jednak przede wszystkim musiała znaleźć Sapphire. Nie mogła przecież jej zostawić tutaj.
Cofnęła się gwałtownie, łykając powietrze, które z krzykiem próbowało wydrzeć się z jej gardła. Przylgnęła mocno do ściany, licząc na to, że nie zostanie zauważona przez rycerzy w czarnych, łuskowatych zbrojach walczących tuż za zakrętem. Pobiegła w przeciwną stronę, by wybrać jedno z tajemnych przejść i nim dostać się do skrzydła zamku, gdzie spodziewała się znaleźć przyjaciółkę. Pędząc wąskim, wilgotnym przejściem, o którym wiedziało niewielu, słyszała jedynie swój własny, świszczący strachem oddech i łomot uderzającego niestrudzenie o żebra mięśnia. Poślizgnęła się, z trudem znalazła wsparcie o mokrą ścianę. Nie chciała patrzeć w dół, nie chciała…
Stłumiła jęk, przyciskając dłoń do ust. Z trudem oderwała wzrok od okaleczonych zwłok i pobiegła dalej. Biegła ile sił, modląc się w duchu, by Sapphire nie spotkało to samo. Gryzący dym wdzierał się do oczu, wyciskając łzy. To z pewnością przez to płynęły po twarzy, nie przez paraliżujący strach odbierający oddech, sprawiający, że mięśnie tężały, niechętne do współpracy.
– Sapphire! – krzyknęła rozpaczliwie, nie myśląc o tym, co robi. O tym, że ściąga na siebie uwagę. Nie myślała o niczym innym, jak tylko o tym, by zobaczyć przyjaciółkę żywą. By obie mogły uciec z tego piekła, które jeszcze przed chwilą przecież było ich bezpiecznym domem. – Saph! – zawołała znów, choć głos jej się łamał, ginął wśród szczęku stali i wrzasków. Krzyknęła, gdy bolesne uderzenie omal jej nie przewróciło. Mężczyzna, który na nią wpadł, nawet się nie obejrzał. Pobiegł dalej, gnany paniką. Ramię promieniowało bólem, ręka drętwiała, jednak nie zwróciła na to uwagi, szukając pełnym przerażenia wzrokiem przyjaciółki wśród tych wszystkich sylwetek, starając się unikać wzniesionych mieczy i przerażonych uciekających.
– Saph, tutaj! – Krzyknęła na całe gardło, dostrzegając w końcu przyjaciółkę. Zamarła, widząc, jak w jej stronę zmierza jeden z wrogich rycerzy. To, co później, wydarzyło się poza jej świadomością. Biegła, ile sił w płucach, wpatrzona w plecy mężczyzny wznoszącego miecz. Ostrze błysnęło złowrogo, odbijając blask płomieni. Wróżka wyrwała pochodnię z żelaznej obręczy i zamachnęła się, z całych sił uderzając nią w tył głowy mężczyzny. Brzęk drewna uderzającego o metal chełmu zginął w kakofonii innych, przerażających dźwięków. Rycerz szarpnął się, obejrzał. Wiedziała, że go nie zabije, nie pozbawi choćby świadomości, nie miała na to dość sił. Ale dała przyjaciółce te kilka sekund na ucieczkę.
Jego ciemne oczy błyszczały w szparach chełmu. Widziała, jak odbija się w nich irytacja i rozbawienie, gdy w końcu pojął, kto go zaatakował. Maeve cofnęła się pół kroku, z trudem chwytając powietrze. Czuła, jak mocno bije jej serce, jak krew wartko krąży w żyłach. Powietrze przesycone dymem, potem i krwią nabrało nagle nowego, głębszego smaku. Zupełnie, jakby czuła je na języku po raz ostatni w życiu.
Rycerz nagle zachwiał się, gdy jeden z obrońców zamku rzucił się na niego. Miecz, który miał opaść na nią, spadł z donośnym, rozsadzającym bębenki łoskotem na zbroję oznaczoną herbem księcia Bashara. Przypadkowy cios ostrza o mało nie rozpłatał jej na dwoje, gdy przemknęła obok walczących, by chwycić dłoń syreny i pociągnąć ją dalej. Musiały stąd uciec, musiały jakoś wydostać się z zamku…
Ból niemal ją oślepił, krzyk wyrwał się z gardła, raniąc je niemal do krwi. Odziana w żelazną rękawicę dłoń, zaciśnięta na delikatnych skrzydłach wróżki, szarpnęła mocno. Plecami uderzyła w czarny napierśnik, męskie ramię objęło, wyciskając powietrze z płuc.
– Uciekaj! – krzyknęła do Sapphire, wpatrującą się w nią z przerażeniem, z dłonią wyciągniętą w jej kierunku. – Biegnij!
– Nigdzie nie uciekniecie. – Usłyszała tuż przy uchu. Uścisk wzmocnił się, wycisnął resztki powietrza z płuc. Obraz zamazał się, zniknął pod jaskrawą bielą, by ta w końcu ustąpiła miejsca ciemności. Krzyki, szczęk żelaza i płacz ucichły w błogosławionej ciszy.
Wciąż czuła dym, którym przesiąknęły jej włosy i ubrania. Czuła jednak też nieprzyjemny odór pleśni, rdzy i wilgoci, która wpełzała pod skórę, przenikała do kości, zmuszając zmęczone, obolałe ciało do drżenia. Jej policzek opierał się o coś ciepłego, żywego. Gdy uniosła powieki, dostrzegła mizerny blask pojedynczej, kopcącej pochodni tkwiącej w żelaznym uchwycie na ścianie po drugiej stronie krat. Słyszała kroki, cichy płacz. Żal, wściekłość i rezygnacja uderzyły w nią z taką mocą, że o mało się nie zachłysnęła.
– Obudziłaś się. – Sapphire odetchnęła z ulgą. Obejmowała mocno wróżkę, nie pozwalając, by jej bezwładne ciało leżało na kamiennej, mokrej posadzce. Maeve z trudem ruszyła odrętwiałe mięśnie, by wstać.
Cela, która w normalnych warunkach nie byłaby tak ciasna jak właśnie teraz, wypełniona arystokracją, była duszna i ciemna. Kobiety siedziały skulone pod ścianami, zajmując te niewielkie, żałosne fragmenty podłogi wyłożone pleśniejącą słomą, rozglądały się jak zaszczute, przestraszone zwierzątka. Mężczyźni, ponurzy i milczący, opierali się o ściany lub spacerowali w tę i z powrotem po ograniczonej przestrzeni, denerwując tym innych. Wróżka czuła strach przyjaciółki. Nie musiała patrzeć w jej stronę, aby wiedzieć, że syrena płacze.
– Nic nam nie będzie – powiedziała, ściskając jej ramię. Skryła własny strach i ból głęboko, chłonęła przerażenie Sapphire, zastępując je choć szczątkowym i nierealnym spokojem, by dać odrobinę pocieszenia. – Żyjemy, to najważniejsze. Dante po nas przyjdzie – posłała jej blady uśmiech. Sapphire spojrzała na nią wielkimi ze strachu oczami. Zmusiła się w końcu do uśmiechu i odwzajemniła uścisk zimnej dłoni wróżki.
W ciemnościach lochów traciło się poczucie czasu. Kolejne, ciągnące się w nieskończoność dni odróżniali jedynie dzięki nędznym ochłapom przynoszonym przez strażników, które miały służyć więźniom za strawę. Rozpacz, poczucie beznadziei i nieuchronnego końca otaczającego ją z każdej strony dławiło bardziej niż kolejna kromka starego chleba i kubek mętnej wody.
– To koniec. – Głos, choć osłabiony i pozbawiony życia poniósł się po pogrążonej w ciszy celi. Więźniowie spojrzeli na wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, który stał oparty o kraty, wpatrując się pustym wzrokiem w migoczący płomień pochodni. – To koniec – powtórzył, po czym potoczył gniewnym spojrzeniem po wpatrzone w niego, blade twarze. – Książę Bashar już na pewno nie żyje. Nikt nas nie uratuje. Możemy tu albo zgnić, albo poddać się nowemu władcy. Przecież tego właśnie chce, prawda? Inaczej dawno by nas zabił. Jeśli pokłonimy mu się, na pewno okaże ła… – nie dokończył zdania, nie zdążył. Wróżka doskoczyła do niego w kilku krokach i uderzyła w twarz. Cisza, która zapadła po donośnym plaśnięciu, niemal krzycząca.
– Jak śmiesz – wycedziła przez zęby, patrząc na niego z obrzydzeniem. – Jak śmiesz mówić coś podobnego! Jesteś tchórzem, Podłym zdrajcą! – krzyknęła. Pozwoliła fali własnej wściekłości, pożałowania, ale również bezgranicznej wierności prawowitemu władcy uderzyć w zdumionego arystokratę. Jej drobna dłoń odbiła się czerwonym śladem na jego bladym policzku.
– Czy ktoś jeszcze tak myśli? – Zapytała, rozglądając się wyzywająco po tłumie. Nikt nawet nie drgnął. – Gdy sir Dante nas uwolni, możesz być pewny, że książę Bashar dowie się o tym – syknęła i cofnęła się o krok. – Nie wierzę, że książę mógłby polec. Nie wierzę, że zamek nie zostanie odbity. – Skrzyżowała chude, zziębnięte ramiona na piersi, unosząc dumnie podbródek. – Przyjdą po nas. Przyjdą i ja pozostanę im wierna.
W głębi serca naprawdę w to wierzyła. To uczucie rozgrzewało odrętwiałą duszę, dodawało sił, których wszystkim już chyba brakowało. Odetchnęła głęboko, po raz kolejny pozwoliła własnym emocjom rozlać się po celi, podzielić między wszystkich uwięzionych. Uśmiechnęła się niemal lekko, widząc, jak niektóre ramiona unoszą się, podnoszą głowę, a w oczach dotąd przypominających szklane paciorki, wdziera się nadzieja.
Chciała pójść za ciosem. Zrobić coś więcej niż tylko dzielić się własną siłą. Nie chciała myśleć, że ma jej coraz mniej. Jej nadzieja i wiara w Dantego i Voxów, którzy, będąc poza zamkiem podczas ataku, mieli największe szanse na to, by przyjść im z odsieczą. Ale jednak choć wola pozostawała silna, tak ciało powoli odmawiało posłuszeństwa.
Znów rozejrzała się po towarzyszących jej jeńcach i odchrząknęła cicho. Nie miała takiej mocy jak Ignis, nie była w stanie pieśnią wlać magii i siły w ich serca, jednak chciała ich czymś zająć. Miała nadzieję, że nawet jej śpiew, choć cichszy i nie tak czysty, był w stanie zająć ich myśli, tchnąć nieco ciepła w serca, po prostu uwierzyć, że czeka ich jeszcze dobre zakończenie tej przygody.
Now rest you there, in spite of the storm that is raging
Faith goes and comes, as long as the seasons are changing
I am sure there is a safe valley for you and for me
Where we would fly, in joy we'd cry
For our blessed land
For what we strive, would come alive
And you would grieve no more
Drżący, cichy głos wróżki niósł się po lochu, odbijając od zimnych, kamiennych ścian. Z każdym kolejnym słowem nabierał mocy, gdy dołączały do niego inne tony, inne głosy tych, co pieśń rozpoznali. Niemal czuła, jak żywiej zabiły ich serca.
– Zamknąć się! – warknął strażnik. Uderzył drewnianą pałką w kraty, a jednak hałas nie był w stanie zagłuszyć śpiewających. Ich głos niósł się, niósł daleko i mogłaby przysiąc, że dociera wyżej, poza grube, więżące ich mury. Że sprowadzi do nich, do niej Dantego i znów będą wolni. Ta myśl nie pozwalała im zamilknąć. Śpiew niósł się, wsiąkał w ściany i rozgrzewał zastygłe serca, nie dając znów się zastraszyć. Wróżka spojrzała na mężczyznę, który tak jawnie chwilę wcześniej mówił o zdradzie. Odwrócił wzrok, wbijając go w ziemię, gdy tylko dostrzegł, że na niego patrzy. Czuła jego wstyd. Ale też żywo płonący gniew, który sprawiał, że nie mogła wiedzieć, czego się po nim spodziewać.
– Maeve?!
Uniosła głowę, słysząc znajomy głos odbijający się echem od kamiennych ścian. Serce zamarło na krótką chwilę, a umysł, wciąż karmiony tlącą się w duszy nadzieją, podszeptywał złośliwie, że tylko jej się wydaje, że nie mogła go słyszeć.
– Dante?! – odkrzyknęła jednak, a wymęczony mięsień zatrzepotał o żebra, gdy jej odpowiedział. Poderwała się z miejsca, odrętwiałe nogi niemal odmówiły posłuszeństwa, ale nie miało to znaczenia. Był tutaj. Naprawdę przyszedł, ocalił ją.
Zaledwie parę uderzeń serca na upewnienie się, że są cali i zdrowi, jednak ciężar świadomości, że to jeszcze nie koniec, nie pozwolił im długo cieszyć się ponownym spotkaniem. Wzięła od Dantego klucze, biorąc sobie do serca jego słowa. To oczywiste, że bała się o Ignisa. Bała się o ich obu, na zmianę pielęgnując najpiękniejsze wspomnienia o nich, to zadręczając się wszystkimi wizjami tego, co mogło ich spotkać. Musiała jednak wierzyć, że jej bard żyje, że chroni go Sune, do której tak żarliwie się o to modliła. Ochroniła Dantego, ochroni także i jego. Spotkają się znów, gdy już będzie po wszystkim.
– Wężownik pokonany! Sir Dante zwyciężył, jesteśmy wolni! – Okrzyk posłańca zaginął wśród powszechnej radości, płaczu niedowierzania. Choć wieści były tak pomyślne, to jednak nie czuła spokoju, który winien był się pojawić w jej sercu. Nie mogła być spokojna, póki nie upewni się, że ci najdrożsi jej sercu są cali, zdrowi i bezpieczni. Dała się porwać tłumowi, który wylał się na dziedziniec, wciąż noszący ślady okrutnej, bezwzględnej walki, jaka się tu odbyła. Podobnie jak inni, wypatrywała znajomych twarzy, starając się nie słuchać westchnień pełnych ulgi czy pełnego bólu i niedowierzania szlochu. Z każdym kolejnym krokiem, z każdą sekundą, gdy nie widziała ich twarzy, w jej zbolałe serce wkradał się coraz większy niepokój. Musieli przecież tu gdzieś być, musiała ich w końcu zobaczyć.
I zobaczyła.
Świat nagle zatrzymał się, czas zamarł, zostawiając ją w ciszy, w mrozie przenikającym do kości. Serce zamarło, skuło się lodem na widok marsowej miny Dantego, na widok muzyków, którzy nieśli bezwładne, blade ciało swojego towarzysza. Oddech uciekł jej z płuc, choć oczy pozostały suche, jakby nawet łzy odmówiły przyniesienia choćby odrobiny ulgi. Ciało drżało w buncie, poczuciu niesprawiedliwości, a grunt usunął się spod nóg. Nie, przecież to nie mogła być prawda. To nie mogło się wydarzyć, Przecież ufała…
Cichy jęk bólu przerodził się w krzyk. Głośny, domagający się sprawiedliwości, zadośćuczynienia. Wraz z krzykiem świat na nowo ruszył, dbając o swoje sprawy, ale bez niej.
– Nie! Ignis, nie! – Biegła w stronę Dantego i muzyków, zupełnie jakby jej sprzeciw mógł cokolwiek zmienić. Zatrzymała się dopiero gdy paladyn chwycił ją za ramiona. Słyszała, że coś mówi, jednak jego słowa kompletnie do niej nie docierały, wciąż zagłuszane jedną myślą: Ignis nie żyje.
Dopiero delikatne, ale stanowcze potrząśnięcie zmusiło ją, by przeniosła wielkie ze strachu oczy na Dantego. Oddech rwał się, płuca z trudem pompowały powietrze.
– Nie, Dante, to nie…
– On żyje, Maeve! Żyje! – Powtórzył z mocą. Sens jego słów dotarł do niej dopiero po krótkiej chwili. Nie umarł. Żył, żył, po prostu był ranny.
Kolana ugięły się pod nią. Oczy w końcu wypełniły łzami, a ściśnięte gardło wypełniło szlochem, który tłumiła tak długo. Opadła w ramiona paladyna, choć na krótki moment pozwalając sobie uwolnić ten ból i strach, który gromadził się w niej przez długie, zbyt długie dni.
Nie dbała o to, co mówią dworzanie, ignorowała docinki Dantego, niestrudzenie czuwając przy łóżku barda, odchodząc od niego tylko wtedy, kiedy naprawdę musiała. Opiekowała się nim, uważnie słuchając poleceń medyków, w których ręce jednak nie chciała go całkowicie oddać. Dbała o to, by w kominku zawsze płonął ogień, trzymała dłoń, niepokojąco chłodniejszą niż to zapamiętała. Ulga, którą poczuła, gdy w końcu otworzył oczy, była nie do opisania. W końcu tak wiele miała mu jeszcze do powiedzenia. Duma, która rozpierała ją podczas oficjalnego nagradzania przez księcia Bashara, była nie do opisania. Cieszyła się szczęściem Dantego, który zasługiwał na wszystko, co najlepsze. Cieszyła się z powodu bardów, którzy okazali się odważniejszymi wojownikami niż wielu rycerzy w czasie tamtych pamiętnych dni. Klaskała wraz z innymi żywo i głośno, aż bolały dłonie, gdy książę Bashar wręczył ostatni dar. Nie miała żadnych wątpliwości, że teraz bardowie staną się sławni na cały świat. Nie mogła się wręcz doczekać, kiedy w końcu będzie mogła zobaczyć się z Ignisem, powiedzieć mu wszystko to, co leżało jej na sercu. I właśnie dlatego tego wieczoru wyruszyła na spacer do ogrodu.
– Dobrze wyglądasz – powiedziała, powracając do teraźniejszości, jakże przyjemniejszej od tych wspomnień, które na krótki moment znów wzięły ją we władanie. – Miałam nadzieję, że cię tu spotkam. Zechcesz przejść się ze mną? – Ujęła go delikatnie pod ramię, gdy wyraził zgodę i ruszyli we dwoje białą, kamienistą ścieżką. Szli powoli, w milczeniu, nie potrzebując słów, by wyrazić to, co pragnęli sobie przekazać. Ta ulga, radość, że znów mogą się zobaczyć, odbyć kolejny spacer w blasku księżyca, pozwalając, by jedynie migoczące na niebie gwiazdy, bezstronne i obojętne, były świadkami ich przepełnionego emocjami spotkania. Dotarli do niewielkiej altany, gdzie przysiedli na białej, rzeźbionej ławeczce. Podpieranie się na lasce nie sprzyjało spacerom, Ignis wciąż musiał dużo odpoczywać, jednak to, czy szli, czy też skryli się przed ciekawską tarczą księżyca pod malowanym, drewnianym dachem, nie miało to znaczenia. Najważniejsze, że mogli być sami, otoczeni jedynie barwnymi kwiatami.
– Chciałam ci podziękować – powiedziała, przerywając ciszę. Chwyciła jego dłoń, na powrót tak ciepłą, jak zapamiętała to z balu. Uśmiechnęła się lekko, gładząc kciukiem gorącą skórę. – Za to, że wraz z Dantem ocaliliście królestwo, nas wszystkich – uniosła spojrzenie na jego twarz. Oranż jego oczu wywołał na jej policzkach rumieńce. Nie przerwała jednak, a drobne, jasne palce zaciśnięte na jego ręce przekazywały wszystko, co czuła, prosto z serca. – Jesteś prawdziwym bohaterem – powiedziała nieco ciszej. Nie ostrze i ramię, które potrafiło nim władać, świadczyło o prawdziwym bohaterstwie. Stanięcie w pojedynkę przeciwko armii wrogów, by dać przyjaciołom więcej czasu, waleczne serce, lojalność towarzyszom, to właśnie to tak naprawdę się liczyło. Ignis był wszak bardem, nie wojownikiem, a jednak nie wahał się ani przez chwilę. Podziwiała go za to z całego serca. Serca, które nim się obejrzała, stało się jego.
Cofnęła na chwilę dłoń, by z rudych kosmyków wydobyć gałązkę niezapominajek. Wsunęła ją w kieszonkę koszuli na piersi Ignisa, lekkim ruchem ułożyła kwiaty, zupełnie jakby wygładzała przypięty książęcą dłonią order. Pochwyciła jego spojrzenie, to samo, które sprawiało, że krew szybciej krążyła w żyłach. W płomiennych tęczówkach dostrzegła, że on wie, co chciała zrobić. Nie mógł nie wiedzieć. Ani przez chwilę nie ukrywała, że tego właśnie pragnie. Teraz, gdy miała świadomość, jak niewiele zabrakło, aby do końca dni żałowała, że tak długo się wahała. Skrzydła zatrzepotały delikatnie, gdy zacisnął dłoń na jej palcach. Przysunęła się lekko, tylko trochę, wystarczająco, by nieśmiało ustami sięgnąć jego ust, by ciepłym, czułym pocałunkiem wyrazić wszystkie swoje uczucia, teraz płonące czystym i niewinnym płomieniem w ufnym, dziewczęcym sercu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz