Schody prowadzące z ładowni na górny pokład zaskrzypiały cicho pod jego ciężarem, gdy obowiązek został wypełniony, skrzynie przeliczone, sprawdzone z prowadzoną przez nich dokumentacją co do zapasów. Virgil przymknął na chwilę oczy, czując znów letnie słońce zatoki na twarzy, przyjemnie grzejące w policzki, zachęcające do schłodzenia się w przejrzystej wodzie. Reszta kompanii dawno już do niej wpadła, ich śmiechy i krzyki łatwo docierało do wrażliwych uszu wilkołaka nawet w ładowni. Wiatr rozwiał ciemne włosy, zabawił się sznurkami koszuli, przyniósł ze sobą zapach rozłupanych kokosów i soli, załaskotał w nozdrza drobinkami magii. Vi zmarszczył brwi, obejrzał się na burtę, po stronie której pływali jego towarzysze.
Nie było dziwne, że Bashar wolał rozsiąść się z książką przy sterze i z lekkim uśmiechem oglądać zabawę, zamiast dołączyć, lecz Seymourowi siedzenia na statku, będąc wciąż całkowicie suchym, nie zamierzał przepuścić.
Łobuzerski uśmieszek zagościł na ustach, poszerzył się, gdy medyk zerknął na niego znad pożółkłych stron, wziął sobie do serca palec przyłożony do warg. Lekkie, skórzane buty wybierały te mniej skrzypiące deski, przystawały na moment, cierpliwie czekając, aż Seymour zmieni nieco pozycje, wróci do bezruchu i da się zaskoczyć.
— Seymour, kurwa! — Usłyszał roześmiany głos Dantego, jakimś cudem przebił się ponad krzykami Ignisa, siedzącego bezpiecznie w swoim zaczarowanym kółku, na temat jego obślizgłego ogona. — Właź, nie bądź taki!
Virgil przygryzł wargę, psotne iskierki rozjaśniły metaliczne oczy.
— Może potem, jak… — zaczął pirat. Reszta słów rozmyła się w siarczystym przekleństwie, gdy smukłe dłonie oparły się na plecach mężczyzny i pchnęły go prosto w objęcia cudownego ochłodzenia.
— Vi! — Poniósł się okrzyk brygady, zaraz zmienił się w głośny śmiech, widząc minę byłego czarodzieja. Seymour wynurzył się w gwałtownie z wody, jedną ręką odgarniając lepiące się do twarzy, mokre kosmyki, próbując dojrzeć w górze swojego oprawcę.
Ten z trudem łapał powietrze, starając się zdjąć koszulę, lecz przy każdej próbie wyciągnięcia ręki z rękawa, nowy napad wesołości skutecznie go przed tym powstrzymywał. Posłał szeroki uśmiech Seymourowi, zasalutował, nie czekając na zasłużone słowa podzięki.
Nie przewidział tylko jednej rzeczy, bo co prawda mężczyzna określał się mianem byłego czarodzieja, raz nauczone zaklęcia nie tak łatwo wywietrzały z głowy.
Wilkołak uwolnił się w końcu z cienkiego materiału, już miał brać się za buty, jednak pokład nagle umknął spod nóg, a raczej Virgil uniósł się w górę, wzięty w objęcia telekinezy. Brwi podskoczyły, ręce instynktownie rozłożyły się szeroko, szukając jakiegoś oparcia, równowagi w powietrzu, lecz całe ciało było zależne od tej szafirowej magii wylewającej się z tatuaży Seymoura.
— Hej! — zawołał, przesuwając się powoli w powietrzu za burtę statku. W dole dostrzegł uśmiech Seymoura, tak samo łobuzerski i pewny siebie, jak jego wcześniej. Dłoń umiejętnie przeniosła go nad głęboką wodę, krzyk kompanii zachęcił do uniesienia wilkołaka jeszcze kapkę wyżej.
— Cholera — mruknął, nim telekineza odpuściła, zostawiając resztę w rękach bezwzględnej grawitacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz