29 listopada 2023

Od Hugona – Eksperyment

Nadszedł ten wyczekiwany, zapowiadany przez proroków dzień, kiedy Hugo postanowił zupełnie sam upiec ciasto, bez pomocy internetu, Laury bądź swojego osobistego ulubieńca, czyli piekarni, raptem dziesięć minut piechotą od domu. Tylko książka kucharska, która zdążyła już się zakurzyć. Zbliżały się imieniny pani Lidii, a Hugonowi przypadło za zadanie zrobienie wypieku. Smacznego wypieku, jak dodał Fred, chociaż mykolog miał w głębi ducha przeświadczenie, że kiedy na scenę wchodzi on i piekarnik, to te dwa słowa stają się oksymoronami. Ale Koło Miłośników Grzybobrania bardzo poważnie traktowało imieniny w ogóle, samą panię Lidię też, więc kiedy zbliżał się Wyjątkowy Dzień ich przewodniczącej, wszyscy stanęli jak jeden grzybiarz przed truflą i postanowili, że zrobią imprezę życia.
No a Hugona postawili przed faktem dokonanym.
Zazwyczaj by to miał pewnie głęboko w poważaniu, ale mało kto trzymał tak długo urazę, jak grzybiarz, a bądź co bądź regularnie wybierał się z kimś stamtąd do lasu, i każdy miał chociaż scyzoryk oraz wiedzę, gdzie nikogo się nie spodziewać. I lubił panią Lidię. Była taką idealną babcią, która w dodatku nie pytała, kiedy to wreszcie pannę przyprowadzi, smaczki dla Borowika podrzucała też regularnie, więc czego chcieć więcej. Zrobi ten cholerny placek. Nie pamiętał, kiedy ostatnio nie wyszedł mu zakalec. Eksperyment niecodzienny, potencjalnie groźny, wiele rzeczy mogło pójść nie tak, ale to nie mikrobiologia. Ma w piwnicy jebane, jednoosobowe, w pełni wyposażone laboratorium. Ogarnie.
Padło, koniec końców, na pleśniaka. Nazwa może nie najpiękniejsza, ale lubił to ciasto. Dobrze mu się kojarzyło, żona profesora Himmersona zawsze im je robiła, gdy przychodził rozmawiać o projektach.
Hugo stanął przed składnikami: mąką pszenną oraz ziemniaczaną, masłem, jajkami, cukrem, proszkiem do pieczenia, kakao, i wreszcie gwiazdą, czyli dżemem porzeczkowym (przetwory akurat lubił i całkiem umiał robić), poukładał wszystko na blacie, zawczasu wyjął cztery miski (czyli chyba cały swój zbiór). Wszystkie mu się nie powinny przydać, ale licho wie. Wiadomo, saper i grzybiarz myli się tylko raz, ale miał wszystko wytłumaczone jak po sznurku.
Zaczął od robienia ciasta. Półkruche, jak dumnie nazwano je w przepisie, w każdym razie dużo mąki. Trochę wysypało się na podłogę, jeszcze więcej na blat, mniej (ale jednak) na fartuszek Hugona, już i tak całą upstrzony borowikową sierścią. Ale uznał, że i tak było niezłym pomysłem, że go założył, na coś się jednak wiedza ze sklepu nocnego przydała. Robot kuchenny, do którego kupienia zmusiła go już kilka lat temu Laura, złośliwie się zepsuł, a mykolog jeszcze się nie zebrał w sobie, by go rozłożyć na części pierwsze albo zapytać kogoś bardziej doświadczonego, więc polegał na sile własnych rąk. Ale w końcu całkiem okrągła, nielepiąca się prawie kulka dumnie leżała na dnie misy. Hugo podzielił ją na trzy części, jedną obtoczył hojnie w kakao, a potem tę i drugą zawinął ostrożnie w folię i wsadził do lodówki.
Zaczął rozprowadzać trzecią kulkę cienką warstwą na blaszce, porwał ciasto tylko dwa razy. Borowik przyglądał się temu krytycznie, ale nie komentował. Potem mykolog zaczął je podpiekać (zapomniał o podgrzaniu piekarnika, więc czekał kilkanaście długich minut). Tylko chwilę, ale uznał, że to dobrze się złożyło, bo porcje w lodówce będą zimniejsze, a on w nagrodę zrobi sobie herbatę i poczyta.
Piekarnik zapikał, obwieszczając gotowość, więc wsadził ciasto. Wrócił do czytania, ale już trzy rozdziały później (miał być jeden) wyjął je, nieco tylko podpieczone. Rozłożył dżem, starł na tarce kakaowe ciasto, ciemne wiórki opadały miękko na gorące ciasto.
To teraz beza. Zaczynała się jazda bez trzymanki.
Pamiętał podstawową zasadę, że nie może tam absolutnie pływać żółtko, inaczej świat się zawali. Pływało, oprócz białka, tylko parę skorupek, ale udało mu się je wyłowić większymi odłamkami. Chyba nawet zgarnął wszystkie. Zaczął mieszać.
– Bo słuchaj – zerknął na Borowika – to tutaj to głównie woda i białka. Najwięcej jest owomucyny i konalbuminy, a one mają właściwości emulgacyjne. No i te białka zawierają cząstki: hydrofobowe, które się nie lubią z wodą, i hydrofilowe, co już jak bardziej, razem tworzą magię. I kiedy się ubija pianę, to na pęcherzykach, co już chyba powinny być, białka się wiążą ze sobą. Najpierw jako kłębki, bo tu są wiązania wodorowe między aminokwasami. A potem się rozwijają i otrzymasz sztywną pianę, ta-dam, bo te wiązania wychodzą podczas tworzenia się poza jedną cząsteczkę. Tak w skrócie.
Ręka się męczyła, ale ewidentnie nie była to jeszcze sztywna piana. Raz już kiedyś chciał zrobić test głowy i biała masa wylądowała mu na czuprynie, więc nie zamierzał powtarzać tego błędu. Mieszał. Kot nie był pod wrażeniem wykładu, ale Hugo miał nadzieję, że piana jednak załapie dzięki temu szybciej, co ma robić. Białka były skubane.
Zadzwonił telefon, zerknął na wyświetlacz: Laura. Miał się do niej nie odzywać w sprawie pomocy, ale cóż, to ona pierwsza się dała znać. To mogła być sprawa życia i śmierci.
– Halo?
– Siema, kopyta ci walą – ziewnęła mu prosto do słuchawki, dumna z siebie jak rasowa nastolatka. – Idziesz na kluby?
– Że dzisiaj?
– Nie, kurwa, wczoraj.
– A to nie mogę, już sobie zrobiłem plany.
– Jakie niby?
– Mam życie – parsknął.
– Ta, filmy z Borowikiem albo zloty miłośników Muchomorka. Żwirek będzie zazdrosny.
– Brzmi genialnie.
– Do dupy.
– Jak tak za mną tęsknisz, to wiesz, gdzie mieszkam.
– Dlatego mnie tam nie będzie – parsknęła śmiechem, zaskakująco ciepłym. – No, to tam się baw grzecznie.
– Taa – chwila ciszy. – Ej, słuchaj, ile się zwykle ubija białka?
– Chwilę.
– Bo ja je piętnaście minut maltretuję.
– To coś zjebałeś. Ten robot działa jak marzenie.
– Nie działa w ogóle. Widelcem ubijam.
Znowu śmiech.
– No i tak to, kurwa, jest, jak chłopa z kotem zostawisz. Mikser masz w drugiej szufladzie od okna, ostatnio jak coś robiłam, to zapomniałam wziąć. 
– Genialnie.
– Świat się wali, Rosenthal piecze ciasto. Kim jest ta szczęściara?
– Lidia.
– Kiedy ją poznam?
– Jak przyjdziesz na spotkania z Muchomorkiem.
– Prędzej bym zeżarła muchomora. Do potem, nie spal kuchni.
Rozłączyła się, tradycyjnie równocześnie z pożegnaniem Hugona. Wzruszył ramionami, poszedł po mikser, w międzyczasie przyszła wiadomość od dziewczyny, bo radziła mu jeszcze dodać szczyptę cukru i soli, bo o tej magicznej sztuczce nie wiedział na pewno.
Zastanawiał się, czy już aby nie przebił tej nieszczęsnej piany, ale chyba było dobrze. Teoretyczna wiedza z budowy jajka nie za bardzo tu pomagała, ale co zrobić. Ogarnie najbardziej puszystą pianę na świecie.
O dziwo, nawet się udało, chociaż miał duże wątpliwości, gdy robił test głowy. Dosypał resztę cukru, ku niezadowoleniu Borowika włączył znów mikser, obrażony kot czmychnął gdzie indziej, w cichsze miejsce.
– No to już jakoś wygląda – mruknął, całkiem dumny.
W ostatniej chwili przypomniał sobie jeszcze o dodaniu mąki ziemniaczanej, w końcu całą białą masę wyłożył na blachę, obsypał z ulgą ostatnią warstwą startego ciasta. Płatki miękko opadały na powierzchnię, trochę jak kwiaty.
Wsadził blachę, wreszcie pełną, do piekarnika. Ciepłe, pomarańczowe światło było miłe, zwłaszcza w deszczowe popołudnie. Hugo już się dzisiaj nigdzie nie śpieszył, otrzepał tylko fartuch, niedbale odwiesił go na wieszak razem ze ścierkami, potem się wypierze czy coś. Usiadł na podłodze z książką, oparł się plecami o nogę stołu.
W sumie nie najgorsze to pieczenie. Nudne i zostaje sterta garów, ale raz na kilka miesięcy może, może. Pewnie nie będą wychodziły, jak te spod ręki pani Marie, ale zawsze coś.
Nie zauważył, kiedy przysnął, ale coś go zdecydowanie obudziło. Zapach.
Zapach ciasta.
Które spalił.
– Kuźwa! – doskoczył do piekarnika, otworzył, kaszlnął, gdy wydobył się kłąb ciemnoszarego dymu. Część uleciała przez wiecznie uchylone okno, ale jeszcze więcej zatańczyło wokół nieszczęsnego mykologa.
Nie stanęło może w płomieniach, ale do jedzenia się za bardzo nie nadawało. To jednak kierunek – piekarnia.
Znowu telefon.
– I jak tam, cukierniku? – zagadnęła Laura.
– Nie zrobiłem zakalca.
– Tego jeszcze nie grali.
– Ale mogło się zdarzyć, że węgiel już tak.
– Coś tak czułam, że ten dym mnie woła – zaśmiała się, w tle usłyszał, jak naciska na klamkę. Z jego przedpokoju dobiegł dźwięk kroków. – Szykuj się, robimy szarlotkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz