26 listopada 2023

Od Bernarda – Drzewo [AU]

Pustynia suszyła ich gardła od dłuższego czasu. Żaden deszcz, nawet ten kwaśny, nie zaszczycił Stref przez wiele dni. Załoga DZIKICH PSÓW, składająca się z sześciu niedożywionych piaskowych szczeniaków, traciła powoli nadzieję. Ich główny środek transportu, spalony słońcem pickup otagowany tysiącem rebelianckich symboli, z rozbitymi szybami i dachem załatanym kocami, też jechał na oparach. Jeszcze chwila i musieliby zostawić furę na pastwę padlinożerców, czy innych zmutowanych zwierząt krążących po zwałach piasku. Ale przedzieranie się przez Strefy pieszo to jeszcze gorszy pomysł niż wycieczka pod Skrzynkę z pustymi dłońmi i sczerniałym sercem. Pustynia nie wybacza, a DZIKIE PSY popełniły wielki błąd — nie racjonowały odpowiednio swojego zaopatrzenia.
Skowyt przeciągnął językiem po zębach, mając wrażenie, że ciągnie nim po papierze ściernym.
– Niech to wszystko Feniksowa Wiedźma trafi – przeklął pod nosem Blond Burza.
Burza miał w mieście na imię Artur. Poznali się ze Skowytem w Holach Poprawczych, z mlekiem pod nosem, świeżo po odstawce z koktajlu tabletkowego, którym karmił ich system.
(Skowyt nie lubił wspominać o swoim miastowym imieniu. Wysunął się przez szpary w ogrodzeniu Battery City jeszcze jako dzieciak, niewiedzący nic o życiu w Strefach, zapchany koszmarami szeptanymi w ucho przez Better Living industries, o tym, że rebelianci to największe potwory po tej stronie Wolnej Kalifornii. Jakby to nie BLind wysadziło wszystkie południowe stany w powietrze, zostawiając za sobą nuklearne piekło, by schować się w ochronnej kopule, odizolować od wszystkich problemów, które sami stworzyli. Jakby to nie BLind szprycował każdego mieszkańca Battery tysiącem prochów dziennie, by tylko stłumić ich indywidualność. Teraz imię Bernard nic nie znaczyło. Nie, Skowyt nie lubił wspominać o niczym związanym z miastem.)
– Przymknij się, bo jeszcze Feniksowa Wiedźma po ciebie przyjdzie przed czasem i gówno będzie z kolejnego koncertu – odszczekała Jonowe Echo, zaciskając palce na kierownicy, żeby wolną ręką zdzielić Burzę po głowie. O dziwo, to go zamknęło na dłuższy czas. Ale trudno było się dziwić, jedną z najbardziej ulubionych sposobów spędzania czasu DZIKICH PSÓW było chodzenie na rebelianckie koncerty i pustynne rejwy.
DZIKIE PSY nigdy nie miały własnego motta ani specjalnego celu, jak większość innych rebeliantów. Oczywiście, najchętniej zrzuciliby z tronu cały BLind (kto by nie chciał), ale co może zrobić grupa dzieciaków, która ledwie potrafi poprawnie wycelować blasterem w najbliższą butelkę. Więc DZIKIE PSY po prostu latały wte i wewte po pustyni, szukając kolejnej zajawki. To koncert, to kolejny wyścig, czy impreza w Gnieździe. Kilka razy nawet udało im się zetrzeć (oczywiście wychodząc z otrzasku triumfalnie) z patrolami Drakuloidów, żerujących między Strefowymi przejściami, suszącymi zęby na kolejne trofea rebelianckich głów, które mogliby posłusznie przyciągnąć do miasta.
Jonowe Echo była jedyną właścicielką nieprzepalonej idiotyzmami głowy w całej bandzie. Echo też, jakimś cudem, była płytą, którą Skowyt puszczał bez przerwy, ulubionym singlem, najsłodszym winylem. Jego partnerką. Sam nie wiedział, jakim cudem ktoś tak inteligenty, sprytny, obeznany w Strefach postanowił dołączyć do grupki sklejonej z największych nieogarów w całej Kalifornii.
– Mam sznurki – z tylnego siedzenia odezwał się głos Laserowej Turni. Cholera wie, skąd udało nu się wyciągnąć sześć różnokolorowych sznurków. Skowyt miał tylko nadzieję, że wszyscy mają nadal sznurówki w butach. Abo chociaż wystarczającą do zasznurowania ich ilość – Ten, kto wyciągnie najkrótszy, zostanie zjedzony pierwszy.
W aucie zapadła cisza, co mogło oznaczać kilka rzeczy. Najbardziej prawdopodobną było to, że Turnia rzuciłu żartem, ale jakimś cudem, ogołocone ze składników odżywczych mózgi załogi wzięły propozycję pod uwagę. Echo westchnęła ciężko, próbując przywrócić spokój niedożywionej bandzie. Wykopać koncept kanibalizmu z ich głów.
Coś zamajaczyło się na horyzoncie. Skowyt zmrużył oczy.
– Nikt nie będzie nikogo zjadał. Znajdziemy coś–
– Drzewo!
Skowyt wychylił się przez okno tak mocno, że Echo i Burza musieli złapać go za kolory, inaczej wyleciałby na pysk, na żarzący się piasek. Kiedy już wrócił na siedzenie, Burza rzucił mu dziwne spojrzenie.
– Tam jest drzewo, jak Wiedźmę kocham – Skowyt wysunął rękę poza auto, próbując wskazać miejsce, gdzie widział roślinny kontur, ale prędkość prawie wyłamała mu łokieć na drugą stronę. Echo bacznie obserwowała drogę przed sobą, ale po chwili kiwnęła głowa.
– Ufam ci.
Pickup zrobił ostry zakręt, piszcząc zniszczonymi oponami, wzbierając wokół siebie góry kurzu i piasku.
– Przegrzałeś się? Jesteśmy w środku Piątki, tu nie ma żadnych drzew – Skowyt zignorował fuknięcie Burzy, mimo tego, że Turnia i inni (Krwisty Sen i Gadzi Kurz, ściśnięci razem na tylnym siedzeniu) tylko mu przytaknęli.
– W żadnej ze Stref nie ma drzew. To nie las.
– Stul baterię, Turnia, ty nawet nie wiesz, co to las.
– A ty niby wiesz? Lasów nie ma od pierwszych Wojen Analogowych. Już ci stuknęła setka, czy to dopiero za następną burzą piaskową?
– Znalazł się rezoner od siedmiu boleści, szczeniak napchału się piasku i już myśli, że zjadłu wszystkie rozumy. Chyba ci się odbiornik rozstroił–
– Znicz! Już! – głos Echo emanował czymś, czemu nikt nie chciał się przeciwstawić. W furze zapadła cisza.
Kropka na horyzoncie przeistoczyła się w kontur z rozczapierzonym czubem, aż wreszcie cała załoga musiała przyznać Skowytowi rację – to było drzewo. I to jakie.
Jego konary były dość wyschnięte, a zżółkłe liście skruszyły się między palcami Skowytu, gdy ten wzniósł ku nim dłoń. Ale to drzewo miało owoc. Nawet kilka. Trzy. Co prawda nie wyglądały na najświeższe, ale nie były pokryte pleśnią, ani żadnym radioaktywnym osadem. To mogło być uważane za największą wygraną na loterii, jeśli chodzi o pustynne zdobycze.
– Granat. Jebany granat – Echo gwizdnęła pod nosem, gdy tylko udało jej się wyłączyć silnik pickupa. Reszta zdążyła już rozłożyć koc na ziemi i rozebrać jeden z owoców na części pierwsze.
Kurz sięgnął ku Skowytowi zabarwionymi soczystą czerwienią palcami, by wymalować mu pozostałością soku wielkie serce na policzku. Wszystko było lepkie, Skowyt poczuł cukier aż pod okiem. Ale nie mógł przestać się uśmiechać. Kurz odwzajemnił krzywy grymas.
– O. Nasz wspaniały zbawiciel.
Krwisty Sen zachichotała, wpychając w usta garść nasion. Echo usiadła na skrawku koca, wciskając się między Skowyt i Turnię. Złapała jeden z nieotwartych owoców, by pojedynczym, silnym ruchem rozerwać go na kawałki. Podała jedną z ćwiartek Skowytowi, który od razu wsunął kilka nasion pod język. Soczysty, słodki sok prysnął w ustach.
Skowyt przeciągnął językiem po zębach, nie czując już papieru ściernego, tylko smak granatu.
– Widzisz, Turnia – wyszczerzyła się Echo, świecąc czerwonymi od soku zębami pełnymi pestek – I nikt nie musiał nikogo zjadać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz