28 listopada 2023

Od Ignisa - Walka [AU]

Jak łatwo przyszło mu zapomnieć o wszystkim, co działo się poza zamkowymi murami.
Ignis pogrążył się w uczuciach i emocjach, te zaś nie miały w sobie wiele logiki, zawładnęły jego sercem, skorym do nadto płomiennych porywów, gdy to głowa powinna obserwować świat, skupiać się na tym, co kątem ucha słyszał, że mówili doradcy i posłowie. Lecz problemem Ignisa było to, że jego serce było wiecznie spowite płomieniami, zawsze zbyt mocno reagowało na wszelkie zdarzenia, a dopóki zdarzenia te były relatywnie neutralne, związane z ekonomią czy polityką, póty serce to dawało się okiełznać i obłaskawić, póty dawało się wytłumaczyć kierujące nim emocje. Lecz ostatnimi czasy Ignis wypatrywał jednych tylko spojrzeń, a jego wzrok przestał skupiać się na czymkolwiek innym. Nawet ten debilny Karp, Dante, nie wkurwiał go tak monstrualnie, jak zazwyczaj, a spływające ze strun lutni dźwięki, o ile to w ogóle było możliwe, splatały się w coraz głębiej przepojone magią melodie. Czas zdawał się zatrzymać, gdy życie pobiegło spokojnym nurtem, a jedyne turbulencje, jakie w nim powstawały, to ten zachwyt budzący się ciepłem w sercu za każdym razem, gdy spotykał Maeve.
Lecz jego baśń się jeszcze nie skończyła, narrator nie powiedział „I żyli długo i szczęśliwie”, rzeczywistość zaś postanowiła wydrzeć mu z rąk szczęście tak samo gwałtownie, jak mu je ofiarowała.
To miała być krótka misja, ledwie jakiś niewielki wypad gdzieś dalej, mniejszą ekipą, bo tak poruszali się szybciej, stanowili dobrą drużynę. Ignis wywracał oczami na konieczność podróżowania z Karpiem, wciąż oskarżającym go o brak gustu, gdy to on, w tej zbroi i z tym koniem, świecił się jak, nie przymierzając, psu jajca. I kto tu nie miał gustu?
Przymusowa przerwa od spacerów z Maeve sprawiła, że nastrój genashiego zważył się jak pozostawione na słońcu mleko, wkurwiało go wiele rzeczy (głównie zachowanie Dantego), a tęsknota gniotła serce, uciskając, zostawiając na obolałej duszy nieprzyjemne sińce. Chciał już wrócić, chciał już…
I wtedy nadeszły wieści.
Ignis słuchał ich z pobladłą twarzą, Dante zacisnął dłonie na ramionach tak, że niemal wgniótł płyty zbroi. W oczach reszty kompanii niedowierzanie mieszało się z gniewem, strachem, bólem – Virgil popatrywał na Seymoura, łzy płynęły po twarzy Ioannisa, Arieth zastygł w bezruchu, Raam zaś pierdolnął pięścią w drzewo, zdzierając korę i skórę z kłykci. Spokojna i prosta misja stała się nagle koniecznością ratowania całego królestwa. Ignis nie przypuszczał, że kiedykolwiek sprawy przybiorą aż tak dramatyczny obrót.


Zmierzali w stronę jednej z twierdz, wciąż lojalnej wobec księcia. Dante popędzał rumaka bardziej, niż to było konieczne, a ten zacięty wyraz twarzy nie zwiastował niczego dobrego. Ignis sam czuł w kościach, że cokolwiek miało się wydarzyć, będzie wymagało od niego wiele, a serce ściskało się w piersi, myśląc o Maeve, którą przecież zostawił w zamku. Wydawało mu się, że grube mury ochronią ją przed wszystkim, co mogłoby się wydarzyć, królewski zamek zaś będzie dla niej najbezpieczniejszą ostoją i nie przyszło mu go głowy, że przeciwnik uderzy właśnie tam i że jego zdradzieckie machinacje doprowadzą do czegoś takiego. Genashi westchnął, zmarszczył brwi.
Była noc, a cała drużyna, złożona z Voxa, Dantego i Virgila, drzemała wokół resztek ogniska. Gwiazdy świeciły jasno, księżyc uśmiechał się do śpiących mężczyzn, jakby zapewniając, że cokolwiek się stanie, nie zostaną z tym sami. Ignis pełnił wartę, czuwał nad bezpieczeństwem reszty, lecz jego serce pozostało ciężkie, pełne niepewności i obaw, gdy myśli same uciekały w stronę zamku i jego załogi, wszystkich tych, których ten podły padalec zapewne uwięził, jeśli nie zrobił czegoś gorszego. Usta Ignisa zaciskały się w wąską kreskę, dłonie zwijały w pięści, gdy bezsilność gryzła od środka, a umysł próbował znaleźć moment, w którym on sam popełnił błąd – czy mógł zrobić coś inaczej? Co przeoczył? Mężczyzna westchnął głęboko, odchylił się na pniaku, zatopił spojrzenie w płonącym spokojnie ogniu.
Przypomniał sobie słowa swojego mentora, tego samego, po którego troskliwą opieką nauczył się wszystkiego, co wiedział o muzyce, a także w końcu rozwinął skrzydła i zebrał odwagę, by żyć tak, jak pragnęła tego jego dusza. Dla większości znany jako pan Macleod, edukowany muzyk i szanowany nauczyciel, w rzeczywistości był kimś o wiele więcej, a jego słowa, wypływające z głębokiej empatii i życiowego doświadczenia, prostowały nadto żarliwy charakter Ignisa, jednocześnie nie próbując zgasić ani utemperować jego ognistego serca.
„Ogień, który płonie stabilnym, jednolitym płomieniem, nie poddaje się wiatrowi i nie tańczy z każdym jego powiewem, jest stokroć silniejszy od tego, który zależy od kaprysów powietrza. Nie daj się porwać wypadkom, nie daj przeciwnościom losu zawładnąć twoim sercem. Walcz z tym, co znajduje się w zasięgu twojej broni, lecz nie trap duszy tym, co czai się daleko za horyzontem. Jest różnica między przygotowaniem się do starcia a martwieniem tym, co może nigdy nie nadejść”.
Ignis odetchnął głębiej, wyciągnął dłoń do ognia. Ciepło splecionego z jego duszą żywiołu wlało się przez opuszki palców, przebiegło wzdłuż ramienia i sięgnęło serca, powoli roztapiając zaciskające się na nim obejmy, pozwalając emocjom zmienić się i przekształcić. Dla genashiego ogień nigdy nie był żywiołem kojarzonym ze zniszczeniem i destrukcją, lecz raczej pierwszym krokiem ku przemianie i światłem wskazującym drogę. Okowy lęku i zgryzot zamierzał przekuć w miecz odwagi i działania, lecz prócz tego odwiecznego ciepła, Ignis potrzebował jeszcze narzędzia, które zaś było lepiej dopasowane do jego dłoni, niż instrument?
Bard potarł rozgrzane opuszki palców, jego dłonie nie zaciskały się już same w pięści. Sięgnął po swą lutnię, a gdy trącił struny, płynąca z nich melodia niosła słodycz i ukojenie, sprawiając, że wszyscy wokół, choć przejęci sytuacją, zapadali głębiej w spokojny, miękki sen. Muzyka otaczała ochronnym kręgiem, sięgając burzących się w sercach emocji, łagodnie wyciszając je, by z tego turbulentnego prądu obaw i rozterek uczynić zgodną siłę zdolną przeciwstawić się losowi. Ignis uśmiechnął się do siebie. Odpowiednich słów prawie nigdy nie potrafił znaleźć, w rozmowie tak często plątały mu się, nie potrafiąc przekazać tego, co faktycznie chciał powiedzieć. Lecz gdy wsparła je muzyka, wtedy wersy splatały się same, niemal bez udziału jego woli, gdy tak naturalnym było dla niego mówić językiem muzyki. Harmonia rozbłysła wraz ze światłem gwiazd, wskazującym drogę w nocy, rozgrzała snopem iskier, mieniła się kolorem magii, właściwej dla duszy genashiego, rozganiającej mrok, dotykającej emocji w ten niepowtarzalny sposób.


Dotarli do twierdzy, po drodze spotkali jeszcze garść patroli, więc gdy przekroczyli bramy fortyfikacji, morale skoczyło, wsparte liczebnością wojska, obecnością znanego paladyna i reszty kompanii.
Sam Vox rozdzielił się – Ignis trochę dziwnie się z tym czuł, lecz wiedział, że tego właśnie wymagała od nich sytuacja. Raam wyruszył z jednym z patroli, stanowiąc silne, zbrojne ramię, zdolne zwyciężyć każdy opór. Mocarny asura nie chciał zostać w twierdzy czując, że jego zdolności lepiej przydadzą się w boju. Ioannis był jego przeciwieństwem – zaszył się w kaplicy swego bóstwa, modląc się dzień i noc, czuwając przy rannych, lecząc każdego, kto tylko potrzebował pomocy, a jego wiecznie spokojne oblicze odganiało wszystkie troski i zmartwienia. Arieth robił co mógł, biorąc pod uwagę jego zdolność do zmiany kształtu, będąc posłańcem między kolejnymi drużynami i przekazując w okamgnieniu raporty z powrotem do kwatery głównej. Seymour odkurzył swe magiczne zdolności, zajął się zaklinaniem broni i naprawą ekwipunku, klnąc pod nosem, od czasu do czasu tylko znikając w zieleni druidycznego gaju, gdy zapach smaru i metalu dawał się mu we znaki, Ignis zaś… Ignis dbał o morale załogi, dłonie nie opuszczały strun lutni, a głos odzywał się na każde wezwanie, splatając pogodne i silne słowa, obdzielając każdego, kto je usłyszał, dodatkową energią. Starannie rozpalał coraz silniej gorejący ogień w sercach żołnierzy, nie pozwalając im zwątpić, choćby wieści były niepomyślne, a pozorny bezruch sytuacji odbierał chęci do działania.


O brzasku ruszyli w stronę zamku księcia, Ignis zaś trawił w myślach ich plan, trawił jego implikacje. Mogli śmiać się z tego, że Dante wynajmie wszystkich nekromantów w królestwie, by dalej naprzykrzać się bardowi, mogli działać sobie nawzajem na nerwy, żartować ze swych umiejętności bojowych, lecz na koniec dnia zostawała tylko prawda.
Udało im się dowiedzieć, że podły Wężownik opuścił królewski zamek, zostawiając w jego murach nieco mniej wojska, lecz nieobecność zdrajcy była zbyt krótka, by zamek dało się odbić większymi siłami. Pozostawał element zaskoczenia i silna grupa uderzeniowa, zdolna wedrzeć się do twierdzy, obezwładnić wraże wojska i uwolnić tych, do których według prawa należała władza i korona. Problem był tylko taki, że gdyby Wężownik wrócił, nim udałoby się tego dokonać, wszyscy znaleźliby się w jego zdradzieckich łapach, a losy królestwa byłyby przesądzone. Potrzeba było kogoś zdolnego zatrzymać go na tyle długo, by reszta miała szansę przebić się przez zamek, Ignis zaś, mając pełną świadomość tego, jaką mocą włada i jak pewnie miecz leży w jego dłoni, zgłosił się właśnie do tego zadania. Wiedział, na co się pisze. I wiedział, że nawet, jeśli wszystko się powiedzie i uda się uwolnić dwór i księcia, moment pożegnania pod zamkiem może być ostatnim, w którym widzi swoich towarzyszy.


I znów ciemność kładła się nad obozem, gdy reszta drużyny poszła spać, a Ignis pilnował ognia, pilnował wszystkich, czuwając nad ich bezpieczeństwem. Przysypiający las westchnął snem, spokojem, ukojeniem, genashi zaś wyczuł w tych emocjach barwę fosforycznej zieleni, tak dobrze znanej i kojarzonej z jego mentorem.
Mężczyzna chwycił lutnię, wstał, bez lęku podążył w stronę spowitej nocą kniei.
Krok za krokiem, młody las, przez który do tej pory podróżowali, ustępował miejsca sędziwym dębom i rozłożystym olchom. Otoczenie zmieniało się, subtelnie i powoli, Ignis poczuł, że wkracza do odmiennego miejsca, dryfującego gdzieś poza czasem i przestrzenią – tam, gdzie spędził tyle czasu, oddając się muzyce pod okiem swego mentora, poświęcając w końcu swoje życie temu, co od zawsze było mu przeznaczone. To samo uczucie ciepła i spokoju, towarzyszące mu zawsze wtedy, gdy patrzył w stronę ognia, przepełniało każdy fragment głębokiej puszczy, stanowiącej dominium wiekowego fae, i choć to noc panowała niepodzielnie wśród spękanych konarów, Ignis nie mógł oprzeć się wrażeniu, że las pełen jest słonecznego światła.
Znalazł go u stóp tej najstarszej olchy, siedzącego na jednym z wrośniętych w ziemię korzeni. Na widok Ignisa, skinął dłonią, uśmiechnął się, wskazał miejsce tuż obok, zbierając jednocześnie rąbek lejącej się ku ziemi, czarnej szaty. Genashi dołączył, między mężczyznami zapadła wygodna, spokojna cisza.
— Wziąłeś na siebie ciężkie zadanie — zaczął pan Macleod, spoglądając na swojego ucznia.
— Wiem.
Wiatr ziewnął cicho, sennie przeczesał liście pochrapujących wokół drzew. Fae splótł dłonie, wzrok na dłuższą chwilę zatopił się w ogniu tych płomienistych tęczówek, nim mężczyzna westchnął miękko, wyciągnął dłoń. Coś poruszyło się w otchłani strzępiastego rękawa, coś żywego i trzeszczącego. Pnącza wychynęły posłusznie, wygięły się, splotły w ten charakterystyczny kształt, zalśniły magią strun harfy. A potem blada dłoń spoczęła na nich, dobywając dźwięku, tak naturalnie płynącego przez spokój lasu, mieszającego się ze spowijającą go ciszą, przelewającego emocje, trudne do ujęcia w słowa, brzmiące jasno wraz z melodią. Zaraz dołączyły do niego dźwięki lutni, z tym odważnym ogniem, płonące jasnym, jednostajnym blaskiem.
Gdy muzyka płynęła z serca, nie dało się niczego ukryć. Zieleń mimowolnie zadźwięczała obawą, niepokojem, oranż odpowiedział podobnie, bo kto chociaż trochę nie bał się ostatecznego? A jednak nuty podjęły zaraz szybsze tempo, brzmiąc znów ciepłem, dumą, wspomnieniami tego, jak daleko Ignis zaszedł, jak wiele się w nim zmieniło. Odpowiedziały im rozżarzone iskry przywołujące momenty wspólnie spędzone na muzyce i rozmowach, będące teraz samym fundamentem wypływającej z głębi serca siły. Czas płynął jakoś inaczej, gdy odmierzały go takty improwizacji, gdy wokół lśniła magia nienazwanej krainy, odłamek królestwa, którego nie dało się znaleźć na żadnej mapie.
A potem muzyka ucichła, ułożyła się do snu. Instrumenty zniknęły. Pan Macleod wyciągnął dłoń, pogładził nią włosy Ignisa, tym samym gestem, którym robił to, gdy ten był ledwie małym dzieckiem.
— Wróć już do swoich. Świt niedługo wstanie.


Ignis ostatni raz odprowadził wzrokiem kompanię, westchnął, gdy nawet mocarna sylwetka Raama rozpłynęła się gdzieś w perspektywie. Poprawił wiszącą na ramieniu lutnię, poprawił ciążący przy biodrze miecz. A potem ruszył, wartkim i odważnym krokiem, by stawić czoła przeznaczeniu.
Na szczycie zamkowej bramy tkwiło ledwie paru strażników. Ciężkie wrota zamknięto na głucho, zabarykadowano od wewnątrz – jakże inaczej wszystko wyglądało, niż jeszcze nie tak dawno temu, gdy siedziba władców znajdowała się w rękach księcia Bashara, a wrota były wiecznie otwarte, wpuszczając i wypuszczając patrole, kupców i podróżnych, mających jakieś sprawy w zamku, spieszących w sobie znanym celu, wymieniających się plotkami ze strażnikami, narzekających na pogodę i mnóstwo innych rzeczy. Teraz zamek zdawał się martwy i cichy, gdy nawet okiennice na najwyższych piętrach zamknięto na głucho.
Brukowany trakt prowadził daleko, rozciągał się pustą przestrzenią w stronę horyzontu. Sama załoga zamku ograniczyła się do obrzucania barda wpierw zdziwionym, potem drwiącym spojrzeniem, nie wierząc, by jeden człowiek z lutnią, samotny pod bramą, miał cokolwiek zmienić, zagrozić warowni. Lecz to nie warowni Ignis zamierzał zagrozić, ustawiwszy się plecami do zamkniętych wrót i utkwiwszy spojrzenie w odległej linii horyzontu.
Nie musiał czekać długo, niestety – wraża chorągiew z tym obmierzłym padalcem pojawiła się zbyt szybko, zbliżając się z każdą chwilą, aż Ignis dostrzegł kolumnę jeźdźców, dostrzegł lśniące zbroje i chyba samego zdrajcę, podążającego wraz ze swą obstawą. Genashi zmrużył oczy, wzrok przeskakiwał między zbrojnymi.
— Przecież to sir Siegbald — mruknął do siebie, marszcząc brwi.
Jeden z królewskich obrońców, sir Siegbald, postawny mężczyzna zbliżający się ku jesieni życia, stanowił uosobienie rycerskich cnót, a w jego wierność nie wątpił nikt z poddanych księcia. Teraz zaś mężczyzna podążał u boku tej zdradzieckiej gnidy, za nic mając składaną na ręce władcy przysięgę. Gorzka żółć wezbrała w piersi barda na to jawne sprzeniewierzenie się kodeksowi rycerskiemu.
A potem zbrojni zbliżyli się na tyle, że rozpoznał i innych rycerzy, tych, którzy mieli być wierni koronie do śmierci, mieli własną piersią bronić władcy i chronić jego poddanych. Ignis zmarszczył brwi. Jeden zdradziecki rycerz to już było dużo, lecz tylu…? Coś było nie tak, coś było mocno nie tak, Ignis zaś…
Wężownik uniósł dłoń, wstrzymał kolumnę, zmierzył spojrzeniem samotnego barda. Prychnął kpiąco, kącik wąskich ust uniósł się leniwie.
— Czy jaśnie książę Bashar wysłał swego ulubionego klauna, by swymi żałosnymi żartami umilił mi powrót do należnego mi zamku?
Ignis obdarzył go uśmiechem, który nie sięgał oczu. Dobył lutni, uderzył w struny.
— Owszem. Ja, wierny księciu Basharowi klaun Zapałka, postanowiłem uraczyć cię, o panie, wspaniałą balladą. Nazywa się „Na Pohybel Jebanemu Wężowi”, na pewno ci się spodoba.
Pierwsze akordy popłynęły, rycerze zjeżyli się, paru odwróciło się w stronę swego „patrona”, gotowi dobyć broni, uderzyć na przeciwnika, zdrajca jednak zdawał się bardziej rozbawiony, niż rozeźlony poczynaniami barda. Uśmieszek wciąż nie schodził z tej gadziej twarzy, gdy palce genashiego gładko przebiegały po strunach, dobywając z nich pogodną, skoczną melodię. Wersy splotły się z muzyką, Ignis radośnie grał na zwłokę, wymyślając kolejne, kreatywne strofy, starając się balansować na cienkiej granicy między żartem a faktyczną obelgą, której wąż nie będzie w stanie zdzierżyć. Wplatał iskry magii między słowa, odrobinę tylko, maleńki ułamek, tworząc podwaliny pod to, co miało się niedługo wydarzyć, badając ciemność zaciskającą się na sercach rycerzy i mgłę otulającą ich umysły. Byle sekundy płynęły, byle reszta jego przyjaciół pokonała kolejne korytarze zamku. Byle tylko…
— Nudzisz mnie, bardzie — przerwał mu nagle zdrajca, zwrócił się do rycerzy. — Zajmijcie się tym krzykaczem.
Wydarzenia przyspieszyły.
Ignis był gotowy.
Z mocą uderzył w struny, nasycił melodię swą magią. Ta zaś rozwinęła się z siłą pożaru, wzniosła ogniem, wybuchła feerią barw i parzących iskier, mówiąc o wierności i odwadze, wypalając popielną ścieżkę w sercach rycerzy. Nie zdążyli nawet pchnąć swych rumaków do galopu, nim słowo sięgnęło dusz, nim złapało płomienistym chwytem, rozświetliło panujące w nich ciemności. I tak jak Ignis się spodziewał, zaklęcie zaczęło opadać z wojowników, popatrywali na siebie z niezrozumieniem, spoglądali na dłonie, na wiszące przy pasie miecze, darowane przecież przez prawowitego władcę.
Wężownik zmarszczył brwi, spojrzenie jasnozielonych oczu przeskakiwało między bardem a rycerzami.
— Naprawdę sądzisz, żałosny grajku, że zdołasz mi się przeciwstawić?
Drwiący uśmiech powrócił na tę odstręczającą twarz. Zdrajca uniósł dłoń, magia popłynęła, ponownie wiążąc dusze, zmuszając je do posłuszeństwa.
Ignis poczuł, jak coś gotuje się na dnie jego serca. Wolność była dla niego nadrzędną wartością, sam przecież przeciwstawił się swemu losowi, byle żyć tak, jak tego pragnął. Myśl o tym, że ludzie, których znał, szanował, którzy przysięgli wierność koronie, a teraz czarna magia łamała ich wolę, sprawiła, że głos genashiego zapłonął nowym, wyzwalającym żarem, przelewając go w wydobywające się ze strun dźwięki.
Śpiewał o sprawiedliwym sercu ich prawdziwego patrona, o tym, jak bogowie namaścili suwerena, by to on panował. Jak poddanie się tej prawowitej władzy, było dobre i właściwe, a honor wzrastał pod dotykiem jedynego księcia, który nigdy nie poprosiłby swych rycerzy o nic, co naraziłoby ich reputację.
Zdrajca jeszcze mocniej zmarszczył brwi, resztki uśmiechu zniknęły z twarzy, gdy nowy strumień plugawej magii próbował z powrotem zawładnąć umysłami wojowników.
— Zapłaciszsz za to — wysyczał gniewnie Wężownik, nim jego dłonie złożyły się w czarnomagiczny gest, zaś towarzyszący mu wojownicy zachwiali się w siodłach, nie wiedząc już, komu winni są posłuszeństwo.
— Nie! — zawołał Ignis, mocniej uderzając w struny zaklętej lutni.
Pomyślał o swych przyjaciołach, o reszcie zespołu, przebijającej się przez zamkowe straże, próbujących zaprowadzić przeznaczony krainie porządek, i ogień niezgody wybuchł nowym żarem w jego piersi. Nie pozwoli, by ich starania poszły na marne, zatrzyma tu Wężownika tyle, ile będzie trzeba. Nic więcej się nie liczyło, było tylko pragnienie wypełnienia misji, tylko pierwotna chęć tego, by chronić ważne dla niego osoby. Głos Ignisa wzniósł się ponad trakt, popłynął ponad bramą, ponad proporcami, miażdżąc kierującą umysłami magię, rozrywając okowy omamów, uwalniając w końcu tych, których zdrajca postanowił spętać.
Rumak sir Siegbalda zarżał, rzucił łbem. Dosiadający go rycerz wypuścił wodze, oczy przymknęły się, a potem tułów opadł ciężko na końską szyję, gdy umysł wojownika, zbyt długo będący pod wpływem magii, tak nagle spod niej uwolniony, odmówił współpracy, zapadając w głęboki, należny mu sen. Wężownik z niedowierzaniem patrzył, jak otaczający go rycerze zsuwają się ciężko z siodeł, jak cała kolumna idzie w rozsypkę.
— Bezużyteczne śśśmiecie. — Głos nabrał jakiegoś nieludzkiego, świszczącego brzmienia, nim zdrajca odwrócił się do zagradzającego mu drogę barda. Spojrzenie obiecywało śmierć w męczarniach. Genashi wyszczerzył się do niego.
— Co, bez obstawy ogon zmiękł?
— Zamilszszsz, śśśmiertelniku!
Ignis odkaszlnął, odgarnął dłonią włosy. Czoło miał gorące, wilgotne od wysiłku. Palce lekko drżały. Da radę. Przecież nie miał wyboru. Zerknął w tył, ku warowni.
Tymczasem zaś zdrajca ponownie sięgnął własnej mocy, sięgając nią ku samemu Ignisowi.
Bard ledwie zdążył znów położyć dłoń na gryfie, ledwie nabrać tchu, nim magia uderzyła, wyduszając powietrze z płuc, wdzierając się wprost do duszy, plącząc myśli. Lodowata, gryząca, wpiła się niczym wężowe kły, zatruwając umysł poczuciem porażki, niemocą, dusząc nadzieję i determinację. Ignis nie dostrzegł nawet momentu, gdy kolana ugięły się pod nim, gdy runęły na bruk, lecz dłonie nie puściły lutni, wzrok nie opadł, wciąż rzucając wyzwanie nieprzyjacielowi. Próbował go złamać? Zgasić jego serce? Niedoczekanie.
Ignis parsknął śmiechem, tylko pogłębiając wściekłość malującą się na tej wyciągniętej, gadziej twarzy. Jego dłonie, stworzone do strun, instynktownie wydobyły z nich dźwięk, a głos, choć przyduszony, znów przywołał melodię. Był uczniem pana Macleoda, a cały ten przemożny ogień pasji, zachwytu nad muzyką, grającą nieprzerwanie w jego duszy, cała wrażliwość i rosnące każdego dnia serce nie były czymś, co dało się tak łatwo stłamsić.
— Udław się, padalcu — warknął Ignis, z satysfakcją obserwując niedowierzanie malujące się na pysku Wężownika.
Genashi napiął mięśnie, zakołysał się lekko, a potem chwiejnie wstał, wyprostował plecy. Zignorował metaliczną strużkę ściekającą mu po górnej wardze, myśląc tylko o tym, co teraz zrobić, jak kupić reszcie jeszcze więcej czasu. Widok rozmywał mu się na granicy widzenia, genashi potrząsnął głową, próbując otrząsnąć się z resztek uroku.
Tymczasem zaś Wężownik nie próżnował.
Ignis spodziewał się wielu rzeczy – kolejnych zaklęć, kolejnych prób opętania umysłów rycerzy, może przyzwania jakiejś piekielnej kreatury, ale nie spodziewał się tego.
Zdrajca zsiadł z konia, rzucił się na barda.
Genashi mimowolnie krzyknął.
Wykrzywiona gniewem twarz obróciła się w wężowy pysk, zielony i łuskowaty, wyszczerzone zęby stały się kapiącymi jadem kłami, wąskie ramiona obrosły twardą łuską, rozerwały szlachecki strój. Po nogach nie było śladu, teraz stanowiły olbrzymi, silny ogon, pewnie niosący stwora w stronę przeciwnika. Jeśli Raam był wyrośnięty, to ten wąż to było monstrum.
W ostatniej chwili, instynktownie, Ignis odrzucił lutnię w trawę, dobył miecza. Wzniósł stal, ostrze wybiegło na spotkanie uzbrojonej w mordercze szpony łapy. Miecz prawie wypadł z dłoni, siła uderzenia przytłoczyła, genashi momentalnie wylądował na bruku. Zdążył odtoczyć się kawałek, nim kamień pękł pod ciosem mocarnego ogona, łuski zaszurały po trakcie.
Ignis zebrał się odskoczył przed kolejnym ciosem. Nie miał czasu obmyślić strategii, nie miał czasu na atak, uniki były wszystkim, co mu pozostało. Musiał kupić więcej czasu, jeszcze parę sekund, nim… zanim…
I wtedy bard się potknął.
Nie zdążył nawet dotknąć ziemi, nim ohydnie zielony ogon oplótł się wokół niego, zacisnął na nogach, biodrach, łuski wpiły się w brzuch, opasały żebra. Potwór podniósł go, jakby Ignis był jedynie szmacianą kukiełką, a ten odstręczający pysk wygiął się w podłym uśmiechu. Potwór zasyczał, z satysfakcją zacisnął lekko ogon. Ból rozdarł prawą nogę, coś pękło w środku, Ignis krzyknął.
— Żałosssny szszczurze — wysyczał, zbliżając do niego swój pysk. Rozdwojony język wysunął się, niemal dotknął barda. — Co chciałeśśś ossiągnąć?
Ból zaćmił myśli, widok tych jasnozielonych, wężowych ślepi, mamił i hipnotyzował. Wzrok Ignisa przepłynął nad ramieniem monstrum, pobiegł w stronę zamku. Za nim pobiegły i myśli, zbierając się pomimo bólu, mimo tego, że los był już dla niego przesądzony. Z głębi serca przybyło wspomnienie balu maskowego, otulającej go z każdej strony muzyki i tego roześmianego, błękitnego spojrzenia, płomienistych włosów rozwianych w tańcu. Pomyślał o tym pogodnym śmiechu, o ciepłych słowach, o tym, jak zdania mu się trochę plątały, ale ona i tak rozumiała, jak między ich emocjami nie było żadnych barier. Mimowolnie się uśmiechnął.
— Jeszcze… trochę czasu — wydusił Ignis.
Miecz wysuwał się z na wpół bezwładnej dłoni, genashi ostatnim wysiłkiem chwycił go i drugą, w połowie ostrza, nie bacząc na to, jak metal tnie skórę. Ramiona dźwignęły się do desperackiego zamachu, metal trafił w łuski, na odlew, niecelnie, lecz wystarczająco, by zranić, utoczyć wężowej posoki, urazić dumę. Stwór zasyczał wściekle, ogon ścisnął, tym razem mocno.
Żebra popękały jak suche gałęzie. Fala bólu, porażająca, zaćmiła umysł, zaćmiła wzrok, lecz Ignis przyjął ją w absolutnej ciszy, gdy płuca, podbiegające krwią, nie potrafiły nabrać tchu. Miecz poleciał na ziemię, wypuszczony z bezwładnej dłoni. Serce tłukło się o połamane kości, ciemność zaciskała wokół barda, myśli pogodziły się z tym, że oto nadszedł koniec, że jego płomień gasł.
Wargi poruszyły się, potwór nachylił się bliżej, sycąc wzrok bezradnością swej zdobyczy.
— Nic nie powieszsz? — zakpił, szczerząc kły.
Ignis nic nie powiedział. Ostatkiem sił spiął się w sobie i napluł zdrajcy w pysk.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz