Wszystkie próby już dawno dobiegły końca, aktorzy z ulgą opuścili budynek teatru, pogrążając go w niemal całkowitej ciszy. W części administracyjnej było jeszcze kilku maruderów, którzy rozliczali rachunki czy układali repertuar na najbliższy miesiąc, jednak piętro teatru było pogrążone w niemal całkowitej ciemności. Niemal, bo jednak w jednej z sal, dużej i nieco zagraconej, wciąż świeciło się światło.
Maeve przechyliła lekko głowę, przyglądając się marmurowej balustradzie, a właściwie jej imitacji wykonanej z kartonu, którą właśnie skończyła malować. Stojąca obok Cyntia splotła przed sobą dłonie i westchnęła cicho.
– Podobne były na tarasie w mojej willi – powiedziała, ocierając nieistniejącą łzę. Maeve spojrzała na nią i uśmiechnęła się delikatnie. Skoro duch nie wyraził żadnej negatywnej opinii na temat jej dzieła, to oznaczało, że wyglądał wystarczająco wiarygodnie.
– Dziękuję – powiedziała, podchodząc do stołu i odkładając tam paletę z resztką farb. Od razu zabrała się za mycie pędzli, aby nie zaschły. Później byłyby już tylko do wyrzucenia. Pobrudzone dłonie mechanicznie niemal wytarła w nogawki dżinsowych ogrodniczek, co Cyntia skwitowała pełnym zgrozy okrzykiem.
– Maeve! – zawołała oburzona, na co wróżka jedynie wzruszyła ramionami.
– To robocze ubrania. Jedna plama więcej nie zrobi różnicy – odpowiedziała spokojnie. Faktycznie, ogrodniczkom brakowało guzika przy jednej z szelek, przez co trzymały się tylko na jednym ramieniu. Podwinięte do połowy łydki nogawki skrywały rozprucie szwa. Nad wypłowiałymi trampkami wystawały różnokolorowe skarpetki w neonowych barwach. Pasiasta koszulka, którą miała pod spodem, też czasy świetności miała już dawno za sobą. W końcu nie było sensu zakładać niczego lepszego do budowy scenografii.
– Niepokoi mnie to, jak bardzo się staczasz, młoda damo. Najpierw aktorstwo, później malowanie płotów, niechlujny ubiór… strach pomyśleć, co będzie później. – Cyntia znów załamała ręce, kręcąc głową nad upadkiem panny Everett. Maeve przechyliła lekko głowę, patrząc na ducha. Kąciki ust drgały w ledwo kontrolowanym śmiechu.
– Zacznę zadawać się z jakimiś łobuzami o nieobyczajnym zachowaniu, to z pewnością… a nie, już za późno – powiedziała, gdy drzwi sali otworzyły się, a po chwili ukazała jej się blond czupryna Dantego. Pomachała do niego.
– Tutaj jestem! – krzyknęła, a Cyntia obejrzała się na syrena. Skrzywiła się wyraźnie na jego widok.
– Skoro to czupiradło tu jest, to ja nie jestem potrzebna – oznajmiła, unosząc dumnie podbródek.
– Naprawdę, polubiłabyś go, gdybyś tylko dała mu szansę – powiedziała cicho Maeve i uśmiechnęła się do zbliżającego Dantego. Cyntia zmierzyła go zimnym, krytycznym spojrzeniem.
– Nie sądzę – rzuciła wyniośle, po czym odpłynęła, przenikając przez najbliższą ścianę.
– Cześć. Tak wydawało mi się, że widzę tu światło. Co robisz tak późno? – zapytał Dante, cmokając wróżkę w nadstawiony policzek. Maeve wzruszyła ramionami i machnęła ręką, prezentując syrenowi niedokończoną scenografię. – Zobowiązałam się, że podrasuję to i owo. Następnej premierze przyda się nieco błysku – dodała, wskazując czystym pędzlem na pudełko wypełnione brokatem. Część misternej konstrukcji, fantazyjnego zamku, była nią już pokryta, to, co opadło w trakcie precyzyjnego nakładania pędzelkiem, spoczywało na rozłożonym pod drewnianą budowlą kartonie.
– Pomóc ci? – zapytał Dante, a Maeve spojrzała na niego czujnie.
Nie chodziło o chęć pomocy samą w sobie. Wróżka czuła, że coś jest nie tak. Pod pozorną wesołością, tym zawadiackim uśmiechem i oczach starannie skrytymi za różowymi szkiełkami okularów kotłowało się coś innego. Nieprzyjemnie chłodnego, lepkiego, coś, co sączyło się wprost do umysłu i nie chciało odpuścić mimo starań. Smutek i strata, kładące się cieniem na gorącym, tak wiernym sercu jej przyjaciela.
Nie zapytała. I tak by nie odpowiedział. Zamiast tego uśmiechnęła się delikatnie i poprawiła kosmyk włosów, który umknął z upięcia i łaskotał ją teraz w policzek.
– Pewnie – powiedziała – Tylko przebierz się może, albo chociaż coś na siebie narzuć. W garderobie na pewno coś znajdziesz. Nie chcemy przecież, żebyś wybrudził ciuchy. – Dłonią wygładziła klapę wściekle różowej marynarki, którą miał na sobie, a gdy syren zniknął za drzwiami, przygotowała dla niego wszystkie niezbędne narzędzia. Obejrzała się przez ramię, kiedy wrócił, a gdy podszedł, wręczyła mu pędzel i pudełko z migoczącym brokatem.
– Na zamek, nie na oczy – powiedziała z szerokim uśmiechem. Ten został odwzajemniony, jednak wciąż wyczuwała tego małego, ale krwiożerczego, okrutnego potworka, który czaił się w rzucanym przez Dantego cieniu. Tego, który przypominał o sobie w najmniej odpowiednich momentach, który pozwalał o sobie zapomnieć, by później uderzyć z jeszcze większą siłą. By kąsać, rwać pazurami i rozkoszować się zadawanym cierpieniem.
– Jak minął ci dzień? – zapytała, skupiając wzrok na wyrysowanym konturze u szczytu zamku. Nie potrzebowała drabiny. Skrzydła wystarczyły w zupełności, aby utrzymać się w powietrzu w miarę stabilnie. Zanurzyła koniec pędzla w brokacie i delikatnymi ruchami zaczęła go przytwierdzać do mokrego kleju, którym wysmarowana była powierzchnia. Kilka drobinek, mimo całej uwagi, opadło z włosia, wolnym, kołyszącym się ruchem zaczęły spływać w dół, migocząc w świetle sztucznej żarówki. Zatrzymały się dopiero na blond włosach syrena.
– Właściwie w porządku – odpowiedział. Nie miała mocy, żeby sprawdzić, czy mówi prawdę, czy też postanowił coś przemilczeć. Wiedziała jednak, że lepki, zimny potworek wciąż gdzieś tam się czai.
Pociągnęła więc niezobowiązującą rozmowę choćby o tym, że Zapałka nie ma gustu (nie szata zdobi człowieka), że właścicielka The Web na pewno musi być oszustką (po prostu jest utalentowaną przedsiębiorczynią), a nawet przez chwilę o pogodzie. A jednak samopoczucie Dantego wciąż kłuło niczym drzazga, której nie dało się wyjąć spod skóry. Nie mogła znieść, gdy był smutny. Nie zasługiwał na to. Był wspaniałą osobą, kimś, kogo bez najmniejszego zastanowienia nazywała bratem. Kimś, kto pomagał jej w najczarniejszych momentach życia, kto zawsze był gotów ją przytulić, rozśmieszyć. Kimś, przy kim nie czuła się samotna i taka… niepasująca do wszystkiego, co ją otaczało. Chciała mu pomóc, zrobić cokolwiek, byle przegnać tego potwora, który żerował na jego złotym sercu. Chciała być dla niego takim samym wsparciem, jakim on był dla niej – choć czy to w ogóle możliwe?
Czuła narastającą złość. Jej własną. Nie zastanawiając się długo, zanurzyła dłoń w pojemniku z brokatem. Migoczące drobinki przykleiły się do skóry, osypały na dół, gdy zamykała je w garści. Widziała, jak dłoń syrena zamiera nagle.
– Dante…
Syren uniósł twarz, a jego brwi zmarszczyły się. Nie zdążył jednak niczego powiedzieć, bo garść migoczącego pyłu poleciała prosto w jego stronę, tworząc w powietrzu barwną, lekką falę, osiadającą ostatecznie na jego twarzy, ramionach, włosach. Maeve parsknęła śmiechem.
– Od dziś mam mówić do ciebie Edward? – zapytała zaczepnie. Złośliwy, ale pełny sympatii uśmiech wywołał dołeczki w jej policzkach, również przysypanych nieco brokatem.
– Pożałujesz tego – powiedział Dante. Sam zanurzył dłoń w brokacie, patrząc na nią złowieszczo. Tak złowieszczo, że zaśmiała się głośno.
– O ile mnie złapiesz – rzuciła zaczepnie, po czym zaczęła uciekać. Niemal nie poczuła, jak brokat uderza ją w plecy. Uświadomiła jej to chmura błyszczącego pyłu, która ją wyprzedziła. Znów się zaśmiała, obracając w powietrzu i szykując kolejny pocisk.
W końcu nic tak nie poprawiało humoru, jak bitwa na brokat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz