Cheoryeon ze szkolnymi zajęciami wychowania fizycznego prowadził relację na zasadzie miłość-nienawiść. Tyle że bez miłości. Sama nienawiść. Dobra, nie był aż tak wielkim hejterem, ale nie lubił wu-efu. Sam sport? Oki, da radę. Wu-ef? Na-a. Stop.
Najbardziej go wkurzał system oceniania. Tak głośno o tym, że sport to sprawa dla każdego indywidualna, a w szkole wszyscy byli wrzucani do jednego wora i mieli te same progi zaliczeń. Większego idiotyzmu Cheoryeon nie pamiętał. I tak, on też się wykłócał, bo należał do tych, którzy mimo starań nie zawsze potrafili dogonić tych prosów, którzy zamienili mózgi na kondycję lub wzrost. Nie skoczy tak daleko, jak jego mierzący dwa metry kolega z klasy, nie zegnie się też w pół jak drobniutka znajoma. Po prostu ból.
Na szczęście tego dnia nie musieli niczego zaliczać. Nauczyciel jakiś czas trochę ich cisnął z rozgrzewką i ćwiczeniami, a potem zarzucił taktyczną grą w koszykówkę. Cheoryeon parę minut przeleżał na ławce (nawet po tym, jak ktoś go wybrał do swojej drużyny), potem został zaciągnięty przez wcześniej wspomnianego dwumetrowego ziomka na boisko. Zawiązał buta, zajął swoją pozycję.
Fanem koszykówki też nie był. Podobał mu się element biegania, ale „zabawa” polegała na tym, że niesamowicie małe prawdopodobieństwo postanowiło się obudzić i w całej klasie był najniższym z chłopaków. Kiedy on nawet nie był niski! Miał równe sto siedemdziesiąt dwa centymetry, to wcale nie było tak mało! Do tego mógł jeszcze urosnąć (spoiler: urósł potem tylko trzy centymetry)! Ale nieeeeeeee, wszyscy pozostali przedstawiciele płci męskiej w jego klasie musieli codziennie rano grupowo wstrzykiwać sobie dożylnie mieszankę mleka z drożdżami, ponieważ nie było innego wyjaśnienia na to, jakim trafem każdy z nich mierzył przynajmniej metr osiemdziesiąt! Co to miało być?! Czemu jego rodzice nie dawali mu tyle mleka za dziec...!
Ach, no tak.
Gra się rozpoczęła; całkiem szybko przeszła z gry w walkę przypominającą tę dwóch bogów w wizji, którą wieki temu dostał i nigdy nie udało mu się sprawdzić ani wyjaśnić. Zgodnie z podpisaną z nauczycielem nieformalną umową czarodzieje pomagali sobie zaklęciami, a jasnowidz niewytłumaczalnymi gestami pełnymi nadziei, że nikt nie zauważy, że koło magii to one nigdy nie leżały. Czemu chłopcy i dziewczyny musieli mieć osobno wu-ef? Suyeon mu nie mogła pomóc!
Biegł gdzieś bokiem boiska, gdy nagle się zatrzymał. Otworzył nieco szerzej oczy, wzrok miał utkwiony w tylko sobie znanym kierunku.
Ujrzał lecącą z niebywałą, zapewne dzięki magii, szybkością piłkę, która z impetem trafiła go w głowę. Przewrócił się, nie mógł wstać, usłyszał przygłuszony gwizdek nauczyciela.
Zamrugał.
Okej, bardzo fajna wizja, normalnie nie mógł się doczekać.
Uwielbiał swój dar jasnowidzenia. Nie wyobrażał sobie życia bez niego. Nawet na głupim wu-efie się przydawał. Mógł nie tylko zawczasu przygotować się do tego, z czego będą zaliczenia, ale też uchronić się przed niespodziewanymi zdarzeniami. W końcu w życiu szkolnym wychowanie fizyczne było pierwszym krokiem do załatwienia sobie uszczerbku na zdrowiu. Rekordem, który widział na własne oczy, było chyba złamanie nogi przez chłopaka z klasy w gimnazjum. Pochodził on z tego samego sierocińca, co bliźniaki... Nie, koniec, na tym zakończy się historia. To był wypadek.
— Joe Ryan, nie stój tak, rusz się, no! — usłyszał wtem krzyk wuefisty.
Mhm, to było do niego.
Stone Age (tak mówili o nim uczniowie od nazwiska Stones oraz, em, usposobienia) był nauczycielem, któremu totalnie się nie chciało uczyć jego imienia. Cheoryeon rozumiał tę nie za bardzo przyjazną formę zapisu, ale wymowa naprawdę nie była trudna! Jego znajomi ładnie skracali do Cheory, podobał mu się wymyślony przez siostrę pseudonim Cherry, ale Joe Ryan? Co on, papież jakiś, pokrzywdzone dziecko małżeństwa, które nie mogło się zdecydować na imię?
— Joe Ryan!
— AAARRRRG! — warknął i zaczął biec.
Chwila, gdzie piłka?
Coś z impetem uderzyło go w tył głowy. Nie dostał szansy na odzyskanie równowagi; padł jak długi na podłogę, czując powalający z nóg ból. Wokół zrobiło się jakoś tak ciemniej. Wszystkie dźwięki były stłumione, wyraźnie słyszał tylko nieprzyjemny pisk w uszach.
Losowo pomyślał sobie, że jeśli ogłuchnie, to postara się, żeby inni też, ale od jego darcia mordy. Jemu to już by nie przeszkadzało.
Uch.
Gdy otworzył oczy, nie znajdował się na sali gimnastycznej, a kozetce w gabinecie pielęgniarki. Poruszył się, przypadkowo strącił z głowy zimny okład. Postanowił podnieść się do pozycji siedzącej. Bólu praktycznie nie czuł, więc domyślił się, że pielęgniarka go uleczyła.
— O, obudziłeś się — zachrypiała siedząca przy biurku starsza kobieta w kitelku.
— Dziękuję za pomoc — powiedział spokojnie, wykonując delikatny ukłon.
— Płacą mi za to.
— Mi nie.
Chwila ciszy.
Pielęgniarka trochę niechętnie wstała. Podeszła do kozetki, obejrzała głowę ucznia, coś tam mruknęła, że chłopcy nie powinni mieć długich włosów, bla, bla, bla, niech się uspokoi, jego włosy przecież nie były aż tak długie. Przyjrzała się jego lewemu oku, marszcząc brwi, w końcu przypomniała sobie, że ono tak naturalnie wyglądało. Wróciła za swoje biurko, z głośnym westchnieniem usiadła na krześle.
— Solidnie oberwałeś, musiałeś nie zauważyć piłki — rzuciła.
— Bo sobie cwaniaki pomagają magią! — fuknął Cheoryeon, krzyżując ręce na piersi.
— To ty też sobie pomagaj magią, przecież taki dobry w niej jesteś.
Nie był, ale reputację w szkole trzeba trzymać.
— Preferuję tradycyjną wersję koszykówki — udał, że się napuszył niczym paw. — Też muszę oszczędzać energię do konkursu.
— Matko, kolejny? — na mniej podekscytowaną nie mogła zabrzmieć. — Wam się jeszcze nie znudziło?
— Trzeba się starać, prawda?
Kobieta leniwie wysunęła jakąś szufladę (jasnowidz wiedział, że chowała w niej paczkę papierosów). Odchrząknęła cicho, zasunęła ją z powrotem.
— Żebyś jeszcze potrafił przewidywać wypadki na wu-efie, to już w ogóle byłbyś najlepszy.
Oj, zdziwi się, bo Cheoryeon to potrafił, a i tak oberwał.
Taki cudowny miał dar jasnowidzenia, że nawet z nim nie umiał momentami sobie pomóc w życiu. Tak ładnie zobaczył wizję, perfekcyjnie, full HD, 4K, to nie, to nadal mu ta piłka przypieprzyła, bo on debil i nie ogarnął się w porę. Aż pewnie Wszechświat się dziwił, jakim cudem on jeszcze żył.
Dobrze, że nie dostał piłką lekarską.
Po paru minutach został wypuszczony z gabinetu. Wrócił na salę gimnastyczną, z racji, że do końca lekcji zostało niewiele, Stone Age wyjątkowo pozwolił mu iść do szatni się przebrać, z czego od razu skorzystał.
Gdy zadzwonił dzwonek, pierwszy wyszedł na korytarz.
Suyeon dość szybko go odnalazła. Zmierzyła brata wzrokiem, uniosła brew.
— Byłeś u pielęgniarki — to nawet nie było pytanie.
— Ta, skąd wiesz?
Popatrzyła odrobinę ponad niego. Cheoryeon chwilę się jej przyglądał, po czym zaczął macać ręką po swojej głowie, aż natrafił na spinkę z małą, zieloną sadzonką. Jednym ruchem wyrwał ją z włosów, z minimalnym skrzywieniem zignorował, że przypadkiem pociągnął za kosmyk i cisnął nią o podłogę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz