Rzadko się zdarzało, żeby tata był dłużej w domu i jednocześnie nie siedział w Kuźni albo nie spędzał całego popołudnia w bibliotece, każąc Siri przynosić sobie coraz to nowe książki. Seymour lubił sobie czasem coś poczytać, najbardziej takie historyjki, że coś się w nich działo, ale atlas minerałów też mu się podobał. Gdyby nie trzeba było zapamiętywać grup przestrzennych, w jakich krystalizowały poszczególne minerały, nie trzeba było uczyć się ich właściwości, powinowactwa magicznego i innych takich rzeczy, Seymour zdecydowanie bardziej lubiłby te wszystkie błyszczące, barwne skały, i nawet ich skomplikowane albo zabawne nazwy by mu nie przeszkadzały.
Mały czarodziej wyciągał sobie najczęściej jedną książkę, siadał w fotelu i w spokoju czytał. Lecz tata nigdy nie wyciągał tylko jednej książki i nie siadał z nią w fotelu. Nie, tata wyciągał ich co najmniej dziesięć, rozkładał na tym wielkim stole w samym środku biblioteki, przysuwał sobie jeszcze taki mechaniczny, obrotowy pulpit, wyciągał do tego całą ryzę wielkich kartek, i na tym coś tworzył i projektował. Seymour nie rozumiał toku myślenia ojca, nie miał pojęcia, jak wygląda proces twórczy artysty w swej dziedzinie, ale na pewno wiedział, że musi być trudny, skomplikowany i bardzo ważny, więc tacie nie można przerywać.
Tata chyba niespecjalnie lubił chodzić gdzieś poza sam budynek posiadłości. Kiedyś chodził z mamą na spacery po ogrodzie, potem przestał, a odkąd mama wyjechała, to w ogóle już nigdzie nie chodził, chyba że do stajni albo wozowni, żeby siedzieć i podłubać w miotłach. O pójściu w te dziksze rejony na ziemiach Silverthornów nie mogło być mowy.
Dlatego tak dziwne było, że pewnego poranka tata stwierdził, że idą na łyżwy, zaś małego Seymoura mało nie rozniosło z emocji, że coś takiego w ogóle się działo.
Od postanowienia do wykonania nie było daleko. Jak tata postanowił to zaraz przechodził do działania, więc Seymour nawet się nie obejrzał, a już siedział z tatą na miotle i lecieli gdzieś ponad zaśnieżonym lasem, z dwiema parami łyżew spakowanymi do torby podróżnej. Nie lecieli daleko, więc tym razem tata wziął niewielką, drewnianą miotłę spacerową, Seymour zaś dziwnie się czuł, gdy nie siedział okrakiem na tej gigantycznej bestii z vibranium, na której tata latał zawsze do stolicy. Seymour też chciał mieć miotłę, latać sobie na niej, gdzie by mu się podobało, ale tata mówił, że to jeszcze nie czas i że musi jeszcze trochę podrosnąć, dać swej własnej magii dojrzeć, by móc stabilnie przekierować ją ku zaklętemu drewnu.
Miotła niby spacerowa, lecz nadal szybka, i już po chwili obaj wylądowali w śnieżnym puchu, na samym brzegu jeziora. Mroźna, błękitna tafla, ciągnęła się daleko, do samej granicy ośnieżonego lasu, w większości gładka, tylko miejscami przyprószona śniegiem. Ojciec zsiadł, ściągnął syna z miotły, podszedł do jeziora. Zsunął rękawiczki, ułożył dłonie wprost na lodzie.
Złocista barwa rozlała się z geometrycznych tatuaży, wnikając w regularną strukturę kryształu, badając jego grubość i wytrzymałość, sprawdzając, jak daleko sięga ta najgrubsza warstwa, ile będzie w stanie udźwignąć, czy wymaga jeszcze wzmocnienia. Jasne brwi ściągnęły się w wyrazie skupienia, gdy bystry umysł analizował fakty, przebiegał przez wszystkie możliwości, co może pójść nie tak, byle wspólna zabawa nie skończyła się wypadkiem. W końcu Cedric skinął głową – analiza wypadła pomyślnie, można było bezpiecznie jeździć.
— Chodź, Seymour. Pomogę ci z tymi łyżwami.
Jeśli Seymourowi wydawało się, że tata po prostu założy mu łyżwy na stopy, to grubo się pomylił. Cedric zaczął od wykładu z budowy łyżwy, i powtórki z fizyki, dlaczego łyżwiarz jeździ gładko po lodzie, i co ma do tego diagram fazowy wody. Seymour kiwał głową, ale wzrok uciekał mu w kierunku lodu, chłopiec chciał już coś porobić, niech coś się zadzieje.
Chyba rok minął, nim tata skończył wykład o tym, że lód jest niebezpieczny, że trzeba sprawdzić, czy utrzyma ciężar ciała i żeby Seymourowi nigdy nie przyszło do głowy jeździć w pojedynkę. Obiecał jednak, że to nie jest ich pierwsze wspólne jeżdżenie, więc na tym się chłopiec skupił i już nic więcej nie miało znaczenia.
Pierwsze kroki na lodzie skończyłyby się wywrotką, gdyby nie magia ojca. Oczywiście, że dziecięce stopy rozjechały się na śliskim, kolana ugięły, a kostki wykręciły do środka, gdy nawet ciasno owijające się wokół nich sznurowadła łyżew nie usztywniły ich na tyle, by były w stanie utrzymać ciężar ciała. Ale Seymour był zdeterminowany – by porobić coś innego, by pobyć trochę z tatą, by go nie zawieść, skoro postanowił już spędzić z nim czas jakoś inaczej, niż czytając mu książki z fizyki. Nie chciał, żeby Cedric żałował, że poświęcił na niego czas.
Dziecięcy upór i determinacja stanowiły siłę, z którą trudno było walczyć. Ciężko i pokracznie, ale Seymour w końcu puścił ojcowskie dłonie, sam spróbował swych sił z lodem. Szło mu różnie. Ale nie wywracał się, z trudem utrzymując jakieś tempo, stukając łyżwami o lód i machając rękami, gdy czuł, że balans mu umyka.
— Tato?
— Słucham — odparł Cedric, bez wysiłku podążając u boku zdyszanego syna.
— Lubisz jeździć na łyżwach?
O dziwo, mężczyzna się zawahał.
— Powiedziałbym… że wcześniej były mi obojętne. — Czarodziej skręcił łagodnie, dopasowując się do zjeżdżającego na bok Seymoura. — Ale teraz… Teraz myślę, że są nawet przyjemne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz