Seymour siedział na przystanku autobusowym, opierając łokcie na kolanach, ze wzrokiem wbitym w splecione dłonie. Tatuaże na rękach zgasły, a szafirowe spojrzenie, nie do końca przytomne, błądziło po skomplikowanych szlakach i magicznych runach. W głowie panowała pustka. Myśli ucichły, pozostała tylko głucha cisza, gdy wszystko, co żyło w jego duszy, rozpadło się i umarło, zgaszone raniącymi słowami.
Coś złamało się w jego duszy, rozpadło po tym, co powiedziała mu Megajra, i Seymour po prostu nie był w stanie dalej funkcjonować po tym, nie potrafił wrócić do normalnego życia, wszystko to, co go napędzało, rozpadło się w pył.
Nie, żeby w ogóle było tego wiele.
Czarodziej zerknął w bok, na miotłę i futerał z gitarą, oparte o pobazgraną, starą ławkę. Niczego więcej nie zabrał z domu, choć może raczej powinien powiedzieć z mieszkania, bo wynajęte lokum nigdy nie było jego domem. Nie mógł go tak nazwać.
Czy było miejsce, które mógł naprawdę nazwać domem?
Seymour westchnął, zerknął znów na miotłę, zerknął na instrument.
Nie chciał teraz grać, nie chciał nigdzie lecieć, chciał po prostu, by czas upłynął, by uleczył jego rany.
Autobus podjechał, otworzył drzwi. Wylało się z nich trochę osób, kolejne próbowały wsiąść. Seymour czekał do ostatniej chwili, nim złapał swój bagaż, wpakował się do autobusu. Nie wiedział, gdzie jedzie, nie miał nawet biletu, nic go nie obchodziło. Potrzebował tego kołysania, lekkiego terkotania i turlania się po ulicach Stellaire, by ukoić umysł, uspokoić nerwy. Miał wrażenie, że jego życie, gdziekolwiek by nie biegło, zmieniło się w film, on zaś, zamiast być głównym bohaterem, był jedynie widzem, przewijającym kolejne sceny.
Serce odezwało się szarpiącym bólem.
Parę przystanków, Seymour wysiadł. Popatrzył, złowił wzrokiem mały sklep, kupił trochę piwa. Usiadł znów na przystanku, otworzył pierwszą puszkę, wlał całą zawartość do pustego żołądka. Alkohol znieczulił, ból wydał się mniej realny.
Jeszcze parę puszek, troski odeszły w niebyt, czekający na autobus ludzie popatrywali na niego z niepokojem, nikt nie odważył się nawet podejść. A potem alkoholu zrobiło się na tyle dużo, że zakręciło się w głowie, sen wydał się dobrą opcją, nawet ławka wyglądała tak zachęcająco. Seymour, dziedzic bogatego, magicznego rodu, objął ramionami swą gitarę, wyłożył się na ławce i zamknął oczy, nie trudząc się tym, by walające się po ziemi puszki wrzucić do stojącego w pobliżu śmietnika.
Czas płynął, ciemność zaległa na ulicach, a młodzieniec zasnął, kuląc się z zimna, nie patrząc nawet na rzucane mu, zdegustowane spojrzenia. Jego życie się skończyło, teraz została mu tylko pusta egzystencja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz