— On nie jest dla ciebie dobry — skomentowała Annikki, wysłuchawszy jakże rzewnej historii towarzyszącej jej panienki przy popijaniu popołudniowej herbaty. Reszta domowników wybyła gdzieś albo zaszyła się w dalszej części posiadłości, więc ogród, ze swoim cykaniem owadów i letnim wiatrem, został w całości dla ich dwójki i prywatnych rozmów. — Lepiej by było, gdybyś odrzuciła te zaloty.
Panienki ten komentarz nie zadowolił, oględnie mówiąc. Westchnęła głęboko, zadarła mały, szlachecki nosek, choć barki przygarbiła jak pierwszy lepszy wiejski chłopaczyna, podpierając brodę na dłoni.
— Ale ja go kocham, naprawdę — próbowała tłumaczyć, rozmarzonym wzrokiem patrząc w horyzont, gdy myśli orbitowały wokół osoby tego jedynego. Zaraz nieładna zmarszczka pojawiła się między brwiami, drobna dłoń machnęła lekceważąco na Annikki. — Chociaż co ty możesz wiedzieć o miłości.
Zdradziło ją wszystko – okryte jedwabną rękawiczką palce, nagle mocno zaciśnięte na uszku filiżanki, wargi stanowczo złączone ze sobą, by nie wypuścić sekretu na świat i te oczy, te idealnie mieszające się z herbacianym brązem, miodowe oczy, które na nic i na nikogo nie patrzyły z podobną wrażliwością, tak jak teraz przyszło im to uczynić. Zdradziło ją wszystko, bo wszystko w niej tęskniło za osobą, której portret zawirował w umyśle przez słowa towarzyszki.
Chwila przyglądania się starszej koleżance, niedowierzania, wreszcie zrozumienia.
— Ty wiesz coś — szepnęła panienka, zakrywając usta dłonią. — Niemożliwe, naprawdę wiesz coś. I mi nie powiedziałaś? — Dziewczyna pochyliła się mocniej przez szklany stolik, ożywiona niesłychanie odkryciem, nawet nie zwróciła uwagi na wylaną na spodek herbatę. — Kim on jest?
Annikki spojrzała uważnie na pannicę. Mogła przedstawić jej od razu pięć różnych kłamstw, pięć opowiastek, które zaspokoiłyby młodzieńczy pogląd na wielkie romanse. Nie była jej winna prawdy, a i rodzice wyrazili się jasno, że ich jedyna córka poważnie się doigra, jeśli komukolwiek powie. Lecz nie strach przed starszymi, nie zmartwienie opadały ciężko na barki, tylko zmęczenie tymi próbami wymazania z jej życia części, która najbardziej z całej reszty się liczyła. I może, choć do tego Annikki przyznać się nie odważyła, gdzieś głęboko tkwiący lęk, że bez powiedzenia wreszcie komuś, przekazania listu ze swoimi emocjami do czyjegoś umysłu, pogodzi się pewnego dnia, że tamte chwile były jedynie snami, i gdy cały świat wokół niej ruszył dalej, ona wciąż ganiała w chmurach, szukając w nich kształtu znajomej, wyśnionej twarzy.
— Była służką w mym domu — powiedziała cicho, łagodnie, z niecodzienną czułością.
Towarzyszka zamarła. Na jej kwiatowej broszy przysiadł motyl, zmylony szafirowym chabrem i perłową lilią.
— To nigdy nie miało prawa bytu, czyż nie? — podjęła Annikki, tym razem sobie pozwalając na spojrzenie w dal, w przeszłość. — A jednak. Przez te wszystkie lata myślałam, że nauczyłam się zakładać smycz na własne emocje, nie pozwalając sobie na żadne spoufalanie, te zaś zerwały się jak gończaki ojca, gdy obdarzyła mnie pierwszym uśmiechem.
— Czyli ona zaczęła… — podchwyciła szybko panienka, niemogąca uwierzyć, że ktoś pokroju jej koleżanki zaplątał się w podobną sytuację z własnej winy, lecz Annikki przerwała jej pokręceniem głową.
— Nie zaczęło się od niej, nie zaczęło się ode mnie. Zaczęło się od nas dwóch, po prostu, nieśmiałych i równocześnie pewnych, że bogate panienki nie patrzą tak na służki, że służki nie czują się w ten sposób przy bogatych panienkach.
Motyl zatrzepotał fioletowo-zielonymi skrzydłami, odleciał ku kwiatom, gdzie kręciły się inne owady, bodajże nawet świetliki. Usta Anniki wygięły się w szczególnym uśmiechu.
— Nakryłam ją raz, gdy tańczyła. Na brzegu fontanny, u schyłku dnia, rodzice już szli do sypialni, starsza służba pewnie pozwoliła jej wcześniej złapać oddech. Mogła pójść spać lub zahaczyć o miasto, ale ona tańczyła. Człowiek by wpierw pomyślał, że zaraz wpadnie do wody, jednak jej krok… — Palce poruszyły się po stoliku, naśladując wspomnienie. — Był pewniejszy od słońca każdego dnia kierującego się po jednej linii ze wschodu na zachód. Włosy miała wyjątkowo rozpuszczone i tańczyły wraz z nią, jak ta purpurowa wstążka w dłoni, nie plątając się na twarzy, lecz łapiąc rytm, wirując w piruetach. W tamtym momencie nie byłam pewna, czy istniało cokolwiek piękniejszego od niej.
— Co zrobiła, jak cię zobaczyła? — Głos panienki także przeszedł w cichsze tony, oczy, jak te spodki od filiżanek, wpatrywały się z zafascynowaniem w całkiem inną Annikki, taką… pogodną. Lecz miodowe oczy nie dostrzegły tej uwagi, uciekając nieco w lewo, ku szumiącej fontannie.
— Przestała szybko, rzecz jasna. Przeprosiła. Ja zapytałam, czy może to znów zrobić. Była tak zakłopotana, nie mogła uwierzyć, że chodziło mi o taniec. I tak kolejny wieczór, i kolejny, aż zgubiłam rachubę, ile dni z rzędu spotykałyśmy się przy fontannie, a także straciłam opory, by odmówić jej poprowadzeniem mnie w tańcu.
— I co było dalej?
Błogie westchnienie umknęło z piersi, Annikki odchyliła się w tył na ogrodowym krzesełku, przymknęła oczy, by znów potrzeć policzkiem o szorstkość pracowniczego podołka, przypomnieć sobie sposób, w jaki palce przegarniały jej włosy.
— Szczęście — szepnęła tak cicho, że panienka musiała nachylić się, by dobrze słyszeć słowa, które zdradliwy wiatr mógł ponieść gdzieś dalej, gdyby wybrzmiały głośniej, pewniej. — Największe, jakie zaznałam w życiu. Niejednokrotnie próbowałam je opisać, lecz żaden słownik nie zawiera w sobie słów, które oddałyby ciepło jej bliskości.
Bezwiednie dłonie wspięły się na ramiona, ponownie spróbowały rozmasować przeszywający je chłód, mimo że lato przybyło z doskonałą pogodą.
— I była również rozpacz. Nieunikniona, wiem, lecz z nią wieczność była jak na wyciągnięcie ręki. Wieczne chwile, wieczne życie. — Dopiero z czasem zrozumiała, dlaczego to nie nienawiść gościła na jej obliczu, gdy przywoływała tamto popołudnie spędzone na przyjmowaniu na siebie zażenowania rodziców, tępego wysłuchiwania ich postanowień. Po prostu nie zostało na nią miejsca pośród cierpienia spowodowanego nadciągającym końcem jasnych dni. — Ktoś, już nie wiem kto, doniósł moim rodzicom o jednym, małym pocałunku. O tym, że nie wydawał się być pierwszym. Że panienka Annikki poczyniła błąd.
Motyle i świetliki, jeszcze chwilę temu tańczące wśród równo przyciętych kwiatów, zniknęły z pola widzenia i nieważne jak mocno uniosłoby się z krzesełka, starając się zerknąć za słodko pachnące rabatki, drobnych istot nie dało się znaleźć. Młodej panience przestał się podobać kierunek, do którego opowieść zmierzała, nie w taki wierzyła koniec, ale życie nie szanowało marzycieli.
— Wyrzucili ją? — spytała, a ile naiwności kryło się w jej głosie, choć słowa jasno wskazywały, że zrozumiała.
Annikki odwróciła wzrok. Patrzyła na fontannę.
— Już następnego dnia. Została nam ostatnia noc i nawet zamknięte drzwi mojej sypialni nie powstrzymały mnie przed zobaczeniem się z nią. Wyszłam oknem, drąc odzienie o krzak róży, a ona już czekała tam ze łzami w oczach. — Drżące dłonie uniosły się, złapały to, co tylko dusza widziała. — Ujęłam jej twarz, delikatną pod moim dotykiem — kciuki potarły policzki, blade i tak wyraźne dla niej — odgarnęłam te brązowe, wstążkowe pasma i powiedziałam: jeśli mają cię nazwać moim błędem, to wiedz, że jesteś każdym błędem, który chciałam kiedykolwiek popełnić.
Wypuszczenie z objęć swojej tancerki ze świadomością, że ich wspólne jutro nie nadejdzie, było najcięższym, najbardziej bolesnym zadaniem, które przyszło jej wykonać. Ale Annikki niczego nie żałowała. Żadna z nich nie żałowała.
— Czy… czy to właśnie była twoja…
— Miłość? Musiała. Nadal jest. — Annikki popatrzyła na siedzącą po drugiej stronie stolika panienkę oczami szklącymi się od łez bólu i nadziei, że gdzieś tam, w wielkim mieście czy innym kraju, ta jedyna wciąż czeka, a los poruszy ciężkimi trybikami i splecie znów ich ścieżki. — Bo czy coś boli na tym świecie bardziej od stęsknionego serca?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz