Trasa koncertowa Seymoura trwała rok. Rok rozbijania się po największych stadionach Novendii, Solmarii i Medwi, nadal ledwo mieszczących w sobie tłumy, które pragnęły na żywo doświadczyć fenomenalnej muzyki Vox Metalliki. Rok podpisywania setek tysięcy autografów, podgrzewania atmosfery niewypuszczonymi kawałkami, publikowania zdjęć nowego merchu. Rok zachwycania fanów gitarowymi riffami, dawania im scenowych przekomarzań zespołu do nagrywania, trendowania we wszystkich mediach społecznościowych. Rok podróżowania również przez portale, by dotrzeć do niespodziewanie licznej grupy słuchaczy w odległej Senkawie czy Bharacie. Rok najlepszych momentów z życia muzyka.
Rok bez Seymoura, gdy Vi już innej codzienności nie znał.
Wiedział, że podobny wyjazd był nieunikniony, zaakceptował przeżycie tej rozłąki w momencie wejścia do mieszkania Seymoura tego jednego wieczoru pełnego słownych i czynionych przez dłonie wyznań. Wiedział, że nie będzie łatwo i przetrwanie tego czasu będzie ich obojga wiele kosztować, mimo że tyle dobrego miało się również wydarzyć. Wiedział, że dadzą sobie radę. Ta świadomość jednak wcale nie przygotowywała tak dobrze na nadejście rzeczywistości.
Wpierw musiał oduczyć się gotowania na dwie osoby – machinalnie robił dwa razy więcej ryżu, więcej kurczaka, więcej warzyw i dopiero na koniec łapał się na tym, że przecież ta porcja starczy mu na cztery dni, skoro nikt poza nim jej nie jadł. Pizzy też zamawiał więcej z czystego przyzwyczajenia. Potem wysyłał Seymourowi zdjęcie tekturowego pudełka wciśniętego między butelki z piwem, pisząc, że obiad czeka. Butelki Vi wcześniej opróżnił. Całe szkło miało etykietę jednego z ulubionych trunków muzyka.
Potem z bólem przypominał sobie, że Seymour magicznie nie pojawi się za drzwiami, jego znajomy krok nie dotrze do wyczulonych uszu. Wilkołak siadał w studiu, niby skupiony na rzeźbie, lecz jakaś część jego nieustannie wyczekiwała najmniejszego znaku obecności czarodzieja w okolicy – zapachu szafirowej magii, dźwięku głosu. W przerwach od rzeźbienia spoglądał na drzwi i wyobrażał sobie, co by zrobił, gdyby w tym momencie Seymour przez nie przeszedł.
Przywyknięcie do spania samemu przypominało katorgę. Pierwszego tygodnia trasy Virgil prawie nie przespał, przepływając między snem a jawą, zagrzebany w ubrania pachnące Seymourem na łóżku, rozgoryczony brakiem ukochanego Księżyca. Zmieniał się z człowieka w wilka, piszczał i wył żałośnie, nie mogąc podrapać się tam, gdzie tylko Seymour wiedział, że najbardziej drażniło, odmieniał się znów i zakładał bluzę, w której najwięcej przed wyjazdem czarodziej chodził. Pisał do Seymoura, a ten odpowiadał mu w niej niż minutę, również obudzony w środku nocy i chory z braku Vi.
A czasami niemożliwymi do przeżycia okazywały się pojedyncze dni. Te słabe, pełne niepowodzeń dni, gdy jedyne, na co miał ochotę, to przytulić się do Seymoura.
Rzeczy wypadały mu z rąk, szefowa denerwowała się na przekroczone terminy, wokół było za głośno, za ciasno, świat zaciskał się na nim i wyduszał oddech z wilczej piersi. Obiecał Dantemu, że pójdą gdzieś na lunch razem i nie miał serca tego odwoływać, jednak przyjacielowi wystarczyło jedno zmartwione spojrzenie na te potargane włosy, zmęczoną twarz oraz drżące dłonie, by pokręcić głową na ten plan.
— No popatrz — spróbował zaśmiać się Vi, wyciągając ostatniego papierosa z paczki kupionej dzisiaj rano. — Ty zacząłeś mniej palić, a ja co robię.
Zapalniczka się opierała, nie chciała utrzymać wystarczająco długa ognia, ale Virgil nie dostał za wielu szans na zmuszenie jej do współpracy. Dante znalazł się przed nim, bez słowa zabrał mu i zapalniczkę, i papierosa, położył dłonie na barkach rzeźbiarza.
— Vi — powiedział cicho, ściskając go lekko. Metaliczne oczy się zaszkliły. — Wszyscy wiedzą, jaki jesteś silny. Nie musisz cierpieć i się z tym ukrywać. Możesz naprawdę wypuścić trochę tego bólu z siebie.
Przez chwilę nie odrywali od siebie wzroku, a lata znajomości pozwalały im spojrzeć na wylot – przez ten troskliwy błękit, który zrobiłby wszystko dla swoich bliskich, przez ten stęskniony metal, który starał się w ciszy znosić swoje problemy, by nie obarczać nimi innych. Virgil wziął głęboki oddech, a gdy wypuszczał go, kawałek po kawałku załamał się pod ciężarem tęsknoty i samotności w swoich czterech ścianach. Łzy bezwolnie spłynęły na poliki.
— Po prostu… bardzo mi go brakuje, Dante — odparł między atakami płaczu, pozwalając syrenowi przyciągnąć go i objąć, pozbawionego sił niczym martwa kukiełka. — I zwykle jest w porządku, jakoś daję radę, ale dzisiaj już mam tak zwyczajnie dość, że jeszcze nie wrócił…
Głos urwał się, zastąpiony niekontrolowanym szlochem. Dante trzymał go tak mocno, że Vi nie musiał stać na własnych nogach i dotarło do niego, ile wysiłku kosztowało go tego dnia samo chodzenie, jak bardzo jego ciało odmawiało poruszania się, nieutulone zeszłej nocy przez Seymoura. Uczepił się kurtki syrena i płakał w jego ramię, czując, jak ból raz jeszcze wstrząsa jego ciałem, po czym opuszcza je wraz z łzami.
— Cieszę się, że robi to, co kocha. — Załkał, pociągnął nosem. — Nigdy bym go nie poprosił, żeby nie jechał w tak długą trasę, co nie zmienia faktu, że… że…
— Że jest ci trudno — szepnął Dante, nie popuszczając uścisku.
— Ciągle, dzień i noc.
Czas płynął, najpewniej przerwa w pracy dawno temu mu się skończyła, ale Dante nie popędzał go. Był tym ostatnim kołem ratunkowym na otwartej wodzie, stabilnie dryfującym i obiecującym pomóc dotrwać do brzegu, gdy łapy nie znajdowały w sobie woli, by dalej przebierać w słonej toni. Dał mu cały potrzebny czas, aż po śniadej skórze spłynęła ostatnia kropla goryczy, a Vi uwiesił się na ramionach przyjaciela, dalej, co prawda, będąc zmęczony, acz zarazem lżejszy.
— Mi trochę tego debila Zapałki brakuje — mruknął Dante po chwili ciszy, Virgil słabo parsknął, choć wcześniej sądził, że syrenowi nie uda się go rozśmieszyć.
— Powiem to Ignisowi — wychrypiał.
— Ani mi się waż.
Nagle telefon wybrzmiał dzwonkiem, chat z genashim zniknął pod dużą ikoną informującą o połączeniu.
— Ignis? — rzucił zaskoczony.
— Siemasz, Vi, nie pozdrawiaj tego ohydnego karpia, jeśli jest tam gdzieś w pobliżu.
Wilkołak wywrócił oczami, dla pewności rozejrzał się po mieszkaniu, jakby syren miał się zmaterializować obok, przywołany znienawidzonym głosem, w pełnej gotowości do opierdalania Ignisa.
— Nie, nie ma go. Dlaczego dzwonisz?
Ciężkie westchnienie dobiegło z telefonu, a potem genashi warknął jakieś przekleństwo, coś zwaliło się na podłogę, czy on ukrywał się w jakimś składziku?
— Bo musisz mi pomóc — podjął w końcu muzyk. — Bardzo dobrze wiesz, jaki jest Seymour. Wszystko w siebie wsadzi, zakorkuje, lakiem czy innym pierdolonym silikonem zaklei i myśli, że nie widać, że mu ta butelka pęka od środka. I niby gramy i jest wszystko dobrze, ale ja widzę, że chłop jest rozpierdolony od kiedy cię zostawił w Stellaire. Nie powie ci tego tak dokładnie, jak ja, bo nie chce, żebyś się martwił.
Virgil podwinął nogi na kanapie, przycisnął do piersi poduszkę. Wyobrażał sobie bardzo dobrze, że tak jest. Ile razy pisali do siebie w nocy, a ile razy próbowali to przetrzymać, mając złudną nadzieję, że ten drugi jednak wypoczywa? Na zdjęciach Seymour dużo się uśmiechał, jednak co mogło dziać się z rana i w podróży…
— I ja widzę — ciągnął Ignis, jakby jeszcze musiał wilkołaka jakoś przekonywać — że on chce się ogarnąć, ale psychicznie i fizycznie chłop nie może, jak ciebie tyle nie ma obok.
— Ignis — odparł Vi, wyczuwszy już, do czego wokalista zmierza.
— Miał już takie zajebiste wejście w jedno solo na próbie, ale coś jebło i się wycofał z tego, a ja…
— Ignis — przerwał mu stanowczo, bo jeśli Ignis zaczynał gadać o muzyce, to przez kolejne pół godziny Virgil mógłby nie dostać prawa głosu. Spróbował przypomnieć sobie, ile ma dni wolnych, ale machnął ręką, stwierdził, że nawet jakby żadne mu nie przysługiwały, to i tak by zostawił pracę. Seymour go potrzebował, sprawa była przesądzona po jednym słowie genashiego. — Kiedy mogę przylecieć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz