22 listopada 2024

Od Dantego – Słońce

Możliwie jak najciszej przekręcił klucz w zamku, wsunął głowę między framugę a drzwi, wypatrując czyjeś obecności w przedpokoju bądź światła łazience. Względny spokój i bezruch zmyliły go, brak głosu matki chłodnym tonem objaśniającej klientowi, że piąty punkt umowy nie ulegnie zmianie, brak stukających z poddenerwowaniem obcasów, gdy kręciły się po biurze, przechodząc od półki do półki z opasłymi segregatorami. Może jej nie było. A jeśli była, to spała. Może da radę przemknąć po schodach, zamknąć się w pokoju i wyściubić co najwyżej nos, by zgarnąć coś na kolację.
Dante zamarł w pół kroku, wychynąwszy z przedpokoju. Barki mu się spięły, jakby walczył z gwałtowną falą i próbował utrzymać się na nogach wbrew gniewnemu morzu.
Matka siedziała przy stole w salonie, przeglądając jakiś nowy stos papierów, z którego Dante rozumiał tylko tyle, że patrzył na litery znanego mu alfabetu. Wiecznie zapatrzona w porządek rubryczek i tabelek, cen i wykresów, procentów i rat, odnajdująca się doskonale w konkretnych ramach wyznaczanych przez umowy, marszcząca brwi na każdą niedoskonałość, która próbowała wpłynąć na jej plany i obrócić je w pył. Chłodna ocena, kalkulacja i wymierzone uderzenie podczas negocjacji. Tak jak Dante brnął przez życie jak nieopanowany ocean, tak Sappho z subtelnością cichych, acz niebezpiecznych fal zabierała pod powierzchnię wody to, co wymakało się jej ustaleniom. Skrupulatność i perfekcja potrafiły nieść ze sobą piękno, lecz im dłużej Dante przyglądał się matce, tym większą czuł niechęć do niej. Równocześnie chciał oderwać wzrok i wciąż patrzeć, by napędzać swą złość jej widokiem, nie mogąc już nawet w świetle słońca dojrzeć tego, co w jego pamięci zachowało się jako przebłyski dziecięcych wspomnień i silnie płonące, ciepłe uczucie. Kiedyś ciepłe, bo do tego stwora przebywającego w salonie Dante powoli zapominał, by czuć coś innego poza nienawiścią.
Wyczuła na sobie jego spojrzenie, odwróciła wreszcie głowę, zerknęła na zaciśniętą szczękę oraz pięści. W szaroniebieskich oczach pociemniało, burzowe kłęby chmur zebrały się nad wodą.
— Dante — odparła, w głosie dało się słyszeć napięcie. — Jak w szkole?
— W porządku — skłamał gładko, czując, że coś więcej się kryje za tym pytaniem. Matka nigdy bez powodu nie pytała go, jak zleciał mu dzień.
Ostre paznokcie stukały o blat, Sappho trwała w miejscu, przyglądając mu się uważnie, niewypowiedziane słowa zawisły w powietrzu. Dante westchnął, pogodził się, że kłótnia była murowania, i odważył się przejść obok kreatury, by dotrzeć do kuchni, wyciągnąć sok z lodówki. Nawet nie miał ochoty na ten cholerny sok, po prostu liczył, że swoją obecnością na parterze sprowokuje szybciej wybuch, niż żeby ten dostał szansę narastać przez kolejne godziny.
Drzwi lodówki nie zdążyły się zamknąć, Sappho przestała udawać, że szuka czegoś w laptopie, rzuciła przez ramię:
— Byłeś znowu na wagarach, prawda?
No i nadszedł. Wybuch. Przedsmak krzyku i upychania go w idealne ramy wymyślone przez matkę.
— A co cię to interesuje? — warknął ostrzej, niż zamierzał.
Sappho odwróciła się mocniej na krześle, mierząc go wzrokiem.
— Jestem twoją matką.
Ton wahał się między groźbą a pouczeniem. Może gdzieś była troska, ale Dante nie wierzył, że ją faktycznie usłyszał.
— Serio? — prychnął, opierając się o ścianę dzielącą kuchnię i salon. Tę bliżej schodów, ucieczki.
— Szkoła wysłała do mnie maila. — Matka wstała z krzesła, ruszyła ku niemu. Wedle swej naturalnej krnąbrności, Dante powstrzymał się przed zrobieniem kroku w tył. — Martwią się ilością twoich nieobecności i mnie też to martwi.
Znów prychnął. Dawno przestał myśleć, że matkę naprawdę cokolwiek związanego z nim obchodziło.
— Niepotrzebnie.
— Nie możesz opuszczać tak zajęć.
— Bo co mi zrobisz? — sarknął.
Rzucał wyzwanie, prosto w ten bezmiar sztormowego morza, kazał pokazać, jak bardzo również i ona nienawidziła jego, jak przestała kochać i troszczyć się, odkrywszy, że Dante nigdy nie będzie tym, kim ona chce, by został. Nigdy nie będzie nią, z tymi bujnymi lokami niczym burza na jego głowie, złotymi, nie wchodzącymi w platynę, jak te matki; z tymi oczami nieznającymi uległości, błyszczącymi jasno upartością, mroźny błękit lodowców stawiający się ciemnej burzy; z tym pieklącym się w nim żywiołem, który nigdy nie przybierze jej maski obojętności.
W niczym nie będzie przypominał jej.
— Nie skończyliśmy! — uniosła się Sappho, gdy Dante spróbował zwyczajnie odejść od niej, uciec do swoich czterech ścian, na odchodne rzucając matce pełne niechęci spojrzenie. — Dante!
To wydarzyło się tak nagle, niespodziewanie, przez chwilę nie wiedział, czy to się naprawdę stało. Matka wyciągnęła rękę, próbując go zatrzymać, ale młodzieńcze ramie było już poza zasięgiem, co innego włosy. Szarpnęła, lekko, jakby momentalnie wystraszyła się tego, co zrobiła. Zabolało, tak jak zawsze przy niej bolało, tępe uczucie rozniosło się po głowie, Dante wciągnął ostro powietrze. Powoli, bojąc się tego, co zobaczy, spojrzał przez ramię, na obrzydliwego stwora zastygłego w swej wyprostowanej pozie. Ten ślad poczucia winy w spojrzeniu zniknął, równie dobrze mogło go tam nie być. Stwór przemówił przeszywająco zimnym głosem, łudząco podobnie brzmiąc do osoby, której ciepła tak Dantemu brakowało.
— Nigdzie nie pójdziesz bez mojej zgody, Dante.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz