Bar huczał rytmem muzyki, pulsował światłem parkietu, pachniał alkoholem i tańcem. Robiło się późno, faceci się trochę rozeszli, a resztki nachosów zalegały w koszyku. Mimo to Seymour nie czuł się specjalnie zmęczony i nie miał ochoty jeszcze wracać. Piwo przyjemnie szumiało mu w głowie, ten medwieński porter trochę mocno mu wchodził, jednak to uczucie, zamiast sprawić, że posiedziałby jeszcze trochę, strzelił szklankę jakiegoś gazowanego napoju i poleciał na autopilocie do domu, sprawiało raczej, że jego dłonie troszkę odważniej poczynały sobie, błądząc po przyjemnie ciepłym boku.
— Seymour! — W głosie nie było wiele nagany, raczej rozbawienie, gdy ręka grafika czmychnęła w bok, próbując pochwycić wsuwające się pod koszulkę palce.
— Przecież nikt nie patrzy — wymruczał Seymour, ani myśląc zabierać ręki.
Siedzieli grzecznie za stołem, nic nie było widać, gdy kciuk powolutku przesuwał się na samej linii bielizny, ledwie wyczuwalnie muskając skórę. Naprawdę nikt nie patrzył. Raam brylował właśnie na parkiecie, przyciągając uwagę połowy klientów baru, a jego mocarne ramiona podrygiwały w takt huczącej o żebra muzyki. Ignis i Dante zniknęli gdzieś pod ścianą, pewnie próbując się nawzajem ojebać w kolejną grę, jak na razie nie ściągając sobie na głowy ochrony przybytku. Seymour nie wnikał, czy znów poszło o tego nieszczęsnego cymbergaja, pinballa czy cholerne piłkarzyki – chłopakom wystarczyło pokazać cokolwiek i już jeden próbował prześcignąć tego drugiego, wśród salw śmiechu, przekleństw i lecących zbyt szybko shotów.
— Przyniosę ci coś z baru — powiedział w końcu Seymour, widząc, że szklanka po rumie stoi już od pewnego czasu pusta.
— Wróć szybko. — Oddech musnął ucho, muzyk uśmiechnął się przelotnie, przymknął oczy. Normalnie do piwa nie miał ochoty na nic słodkiego, ale Vi był wyjątkiem.
— Wrócę, jak tylko zdążysz zatęsknić.
— Już tęsknię.
Uśmiechnął się, z lekkim ociąganiem puścił talię, cofnął dłoń, przesunął się na otaczającej stół ławie. Jeszcze na odchodnym musnął opuszkami ten rozpraszająco ciepły policzek, nim oddalił się w kierunku baru, odprowadzany charakterystycznym, metalicznym spojrzeniem.
Sporo osób chciało czegoś od barmana, ludzie tłoczyli się, lekko już wstawieni, nie zwracając uwagi na innych dookoła, niespecjalnie pilnując jakiegokolwiek porządku i kolejki. Barman robił, co mógł, ale ręce miał tylko dwie, głośna muzyka nie ułatwiała sprawy. Jakaś wyraźnie pijana dziewczyna próbowała nieskładnie zamówić cztery sambuki, nim koleżanka odciągnęła ją, śmiejąc się ze słabych, półprzytomnych protestów. Seymour nachylił się mocniej w stronę barmana, to wcale nie było tak, że musiał przytrzymać się blatu. Przekrzyczał refren piosenki, w końcu doczekał się rumu i kolejnej butelki cudownie ciemnego piwa. Zgarnął szkło, zaczął oddalać w stronę stolika. Po drodze pociągnął jeszcze łyk piwa.
Vi siedział tak, jak go zostawił… Tak przynajmniej chciałoby się powiedzieć, tylko że to nie była prawda. Wilkołak usiadł trochę głębiej, trochę mocniej się odchylił, dłonie leżały splecione na blacie, tworząc lekko spięty mur między nim a jakimś nachylającym się w jego stronę patafianem. Seymour zmarszczył brwi, przyspieszył kroku, pociągnął kolejny łyk z butelki. Widać Vi nie wkurzył się jeszcze wystarczająco, by w dosadnych słowach pozbyć się cymbała, któremu zachciało się spróbować szczęścia z samotnie siedzącym przy stole pluszakiem. Ale Vi nie musiał się wkurzać i używać żadnych dosadnych słów – od tego miał Seymoura, a czarodziej był więcej, niż szczęśliwy, mogąc pogonić natręta.
— Hej, chłopie — odezwał się, podchodząc bliżej, stawiając na stole alkohol, przyciągając uwagę nieznajomego. — Trochę tu głośno, to pewnie nie słyszałeś tego subtelnego „spierdalaj”, co?
Tatuaże zalśniły gniewnym, ostrym szafirem, rozświetliły nawet koszulkę, gdy Seymour pozwolił magii popłynąć podle gotującej się w piersi irytacji.
— Zrób sobie przysługę i wypierdalaj w podskokach, nim przemodeluję ci ten zapijaczony ryj. Nie twoja liga, złamasie.
Czarodziej złożyłby się od jednej fangi w nos, i to takiej wymierzonej przez Ignisa, lecz mężczyzna o tym nie wiedział. Widział tylko te groźne, magiczne tatuaże, absolutną żądzę mordu w oczach i ten władczy gest, gdy Seymour wsunął dłoń w ciemne, przetykane białymi pasmami kosmyki, jasno zaznaczając, do kogo należy siedzący przy stole wilk.
Nieznajomy cofnął się jak niepyszny, zmełł pod nosem jakieś przekleństwa, lecz Seymour nie zwracał już na niego uwagi. Wrócił na swe miejsce u boku Virgila, może tylko trochę ciężej usiadł, może rozpłynął się mocniej na ławie. Z powrotem objął swojego pluszaka, kciuk wrócił sprawnie pod koszulkę. Vi naparł mocniej na ramię czarodzieja.
— Nie musiałeś mu od razu grozić. Co by było, jakby zaczął być agresywny?
— Wylewitowałbym go stąd nogami do przodu — odparł hardo Seymour.
Vi parsknął śmiechem, musnął wargami jego policzek.
— Mój dzielny obrońca.
Seymour zapadł się głębiej w oparcie siedziska, mocniej przyciągnął do siebie wilkołaka i uśmiechnął, czując, jak ten opiera głowę na jego ramieniu, a ciemne loki łaskoczą lekko szyję.
— Za słodki jesteś, Vi, i zbyt uroczy. Muszę ci sprawić obróżkę z moim imieniem, bo inaczej nie będę mógł cię zostawić samego na pięć minut — mruknął Seymour, sięgając po butelkę, by pociągnąć długi łyk. Jakoś podejrzanie lekka była ta butelka, niemożliwe, żeby tak szybko ją opróżniał.
Vi zaśmiał mu się w obojczyk.
— W takim razie ja sprawię ci taką samą z moim — odparł, też sięgając po swój trunek. — Nosiłbyś? Obróżkę z moim imieniem?
Seymour uśmiechnął się szerzej, szafir patrzył trochę nieprzytomnie.
— Pewnie, że nosiłbym obrączkę z twoim imieniem.
Vi podniósł na niego wzrok, zamrugał.
— Co?
— Co? — spytał Seymour, błądząc trochę wzrokiem po ukochanej twarzy i do reszty gubiąc wątek. — Jak od ciebie, to bym wszystko nosił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz