24 listopada 2024

Od Dantego – Pióro [AU]

Żołnierski krok, mocny, pewny, żwawy, odbijał się od ścian wysokich korytarzy, echo wracało i mieszało się ze szczękiem połyskującego metalu, z cichym syknięciem ostrza wysuwającym się kawałek ze skórzanej pochwy i zaraz wracającym do środka. Nabrał takiego nawyku, już dawno temu, gdy jeszcze jeździł po królestwie ze swoim mentorem. Drobny ruch i charakterystyczny dźwięk działały na niego jak ściągnięte wodze na konia, niecierpliwy dosiad, który chwila moment miał się poderwać, odciążyć wierzchowca i pozwolić mu pognać cwałem. Wyostrzał zmysły, przygotowywał, cucił ze spokoju codziennego życia w zamku, bo Dante nie godził się na żadną słabość u siebie w czasie pełnienia służby. Teraz tylko, gdy tak wyciągał lekko miecz, kciuk dodatkowo uciekał w stronę osadzonych w rękojeści rubinów i zaskakująco czule, jak na tę dużą dłoń okrytą paladyńską rękawicą, pocierał kamienie.
Zapałka już czekał przed komnatą księcia, pewnie podobnie jak syren wyciągnięty rankiem z zamkowego placu na audiencję, nim jeszcze dostał szansę zająć się swoimi obowiązkami, choć w jego przypadku obejmowało to raczej brzdąkanie do nocy. Dante porzucił próby domyślenia się, dlaczego ta wypalona pochodnia razem z nim miała pojawić się u księcia, ale najwidoczniej przyszły władca tak chciał, zaś jego osądowi syren wierzył zawsze. Wzrok genashiego uniósł się znad trzymanej na piersi lutni, zmierzył paladyna, grymas pojawił się na skrzywionej gębie.
— Ty zawsze taki wystrojony? — rzucił.
— Ty zawsze taki z rynsztoka wyciągnięty? — odpowiedział Dante, wprawnie poprawiając źle leżący naramiennik. Nowy giermek jeszcze miał dużo do nauczenia.
Padło jeszcze jakieś ogniste sarknięcie, lecz właśnie wielkie, dębowe drzwi komnaty się otworzyły, strażnik wpuścił ich do środka i świat wokół przestał się dla Dantego liczyć, gdy wszystkie jego barwy, dźwięki i piękno zebrały się w jedno – w osobę jego księcia. Widział go tak niedawno, sercu jednak nie dało się przetłumaczyć, że jedna rozłąka jest mniej bolesna od drugiej, każde pożegnanie i wypuszczenie ze swoich objęć ukochanego odzywało się uciskiem w piersi, który nie pozwalał zaczerpnąć dobrze powietrza, póki nie znaleźli się znów przy sobie.
Choć rzeźbiony w ciemnym drewnie tron, obity miękkim aksamitem, by można było spędzić w nim długie godziny poświęcone sprawom królestwa, nie prezentował się równie wyniośle, jak ten ustawiony za biurkiem króla w północnym skrzydle, to książę Bashar wydawał się naprawdę zajmować całą oferowaną mu przez siedzenie przestrzeń, tak że ni cień wątpliwości nie pozostawał co do tego, czy następca dorasta do swoich obowiązków. Nawet więcej – on przerastał wszelkie oczekiwania. Po lewicy trzymał na blacie stos wciąż zapieczętowanych pergaminów, czekających na książęcą ocenę, po prawicy rozłożył odpowiedzi, mające niedługo dotrzeć do wasali. Komnata, jak na królewskie standardy, była skromna, lecz książę, poza oknami wpuszczającymi duże ilości naturalnego światła, nie potrzebował więcej do prowadzenia administracji, ten wzorzysty dywan przed biurkiem też bardziej ułożył tam dla interesantów niż siebie.
Spojrzenia spotkały się na ulotną chwilę, nim Dante przyklęknął, chyląc czoła, za jego przykładem podążył Ignis.
— Wzywałeś, mój panie.
Dwójka strażników ustawiona pod ścianami wyszła na jedno machnięcie książęcej ręki, ciekawość i niepokój paladyna wzrosły. Tylko on i Zapałka, żadnych innych uszu…
— Wzywałem — odparł książę, zaraz prosząc ich, by wstali. Spisywany w tym momencie list odszedł w niepamięć, mężczyzna odłożył gęsie pióro do kałamarza, splótł dłonie na blacie. — I będę przeciągał, bo jeszcze dzisiaj chcę, żebyście wyruszyli – ze wschodnich rejonów królestwa dochodzą mnie niepokojące wieści o kimś, kto bodaj może być czarnoksiężnikiem.
Pauza pozwoliła implikacjom właściwie wybrzmieć, otworzyć szerzej mroźnobłękitne oczy. Jeszcze za czasów panowania dziadka księcia buńczuczni czarnoksiężnicy zostali wygnani z królestwa, ich magia ograniczona licznymi dekretami, które praktycznie zabraniały jej używania. Drogi spłynęły nie tylko wtedy poddańczą krwią, lecz również królewską, gdy owym magom zamarzyło się mieszać w najwyższe spraw królestwa, wynieść swojego kandydata na tron, aż wkrótce i samemu na nim zasiąść. Wydawać by się mogło, że po tym, co spotkało ostatnich zdrajców, wojujących podobnym orężem, nikt więcej przez najbliższe lata nie odważy się wypowiedzieć czarnomagicznej inkantacji.
— Ludzie różne rzeczy widzą w lesie — podjął książę — pokazując placem rusałki na bagnach, a w istocie jest to przeżarty przez korniki pień. Ale nie zamierzam bagatelizować tak pełnych niepokoju i strachu opisów tego, co podobno zamieszkało w starej wieży magów, na obrzeżach Bergellon.
— Wieżę zapieczętowano — zauważył Dante, dobrze znając nazwę niewielkiego miasteczka przez jego powiązania z dawną siedzibą czarnoksiężników. — Były też doniesienie o podpaleniach jej.
— Wątpię, że zwykły, ludzki ogień mógł uczynić prawdziwe szkody. I tylko mocniej martwi mnie fakt, że ktoś wiedział, jak pieczęć zdjąć i obudzić znów sekrety wieży.
Usłyszeli – o pierwszym zniknięciu drwala, który nigdy się nie gubił w lesie, o drugim i trzecim zaginięciu, aż ludzie zaczęli się obawiać wejścia między drzewa. O zwierzynie, której na próżno szukali, o zwłokach lisów, wnętrznościach przegrzebanych gorzej niż przez wygłodzonego niedźwiedzia. Im dłużej książę opowiadał, tym bardziej ciemniało jego spojrzenie i tylko Dante widział, ile zmartwienia wkrada się w tę wystudiowaną maskę dumnego władcy. Zadanie było dalekie od łatwego, lecz jeśli mógł zdjąć z tych ukochanych barków część ciężaru, wykonując książęcą wolę, nie zamierzał się wahać.
— Nie wiem — Bashar pozwolił sobie na westchnięcie, ciche i krótkie — kto tam właściwie czeka albo co planuje, ale wierzę, że podołacie i to odkryjecie, zanim ktoś więcej ucierpi. Nie wysyłam całej drużyny w obawie przed nadmiernym zaalarmowaniem naszego wroga. — Rubin przeskoczył między dwójką mężczyzn. — Musicie dać sobie radę we dwójkę.
Bard i paladyn spojrzeli po sobie, skinęli głowami. To oni w tamto piekące lato stanęli najbliżej podłej ciemności, najsilniej odczuli działania wężowej magii, próbującej wyszarpać z nich duszę. Mogli kłócić się i kąsać, wyzywać, pluć, kląć na siebie, ale w walce wiedzieli, jak działać razem. I znali na własnej skórze część tego, co kryło się w wieży. Dante skłonił się.
— Nie zawiedziemy, mój panie.
Powinni teraz oboje wyjść, by zacząć przygotowywać się do rychłej drogi, ale tylko Zapałka wykonał zwrot, skierował się do wyjścia, Dante z ociąganiem uczynił podobnie, dobrze wiedząc, co za słowa wciąż czekały na wypowiedzenie. Nie było sensu wychodzić.
— Sir Dante. — Uśmiech wypłynął na syrenie wargi, lekki, czuły. — Zostań. Mam do ciebie jeszcze jedną sprawę.
Ignis wyszedł z komnaty, nie oglądając się za siebie, zatrzasnął drzwi, Dante zaś nie czekał. Z nienaturalną prędkością odwrócił się ku ukochanemu, rzucił rękawicę na biurko, znalazł się przy nim nie mniej niż w czasie potrzebnym księciu, by westchnąć już tęsknie, gdyż te pocałunki były ostatnimi, na które oboje mogli sobie pozwolić przed nadchodzącymi dniami.
— Martwię się tym posyłaniem cię w nieznane — wyznał szeptem Bashar, nakrywając tę silną dłoń spoczywającą na jego policzku własną, napierając czołem na czoło swego paladyna.
Łapiąc za podłokietnik, Dante ostrożnie odsunął nieco tron od biurka, zrobił dla siebie miejsce, by uklęknąć przed panem swojego serca, oprzeć się o jego nogi, czule ująć gładkie dłonie, ucałować każdy ze smukłych palców.
— Nie pierwszy, nie ostatni raz to będzie, moja Miłości — powiedział cicho, starając się przypomnieć Basharowi te wszystkie misje, które nie zdołały złamać tego złotego karku. Nie, gdy służył w imię swego księcia.
Dłoń następcy tronu wywinęła się z delikatnego chwytu, sięgnęła upiętych w warkocz włosów, przesunęła się na pobliźniony policzek. Dante wtulił się w nią momentalnie, sycąc się ukochanym dotykiem przed nadchodzącą tęsknotą.
— Uważaj na siebie. I wracaj do mnie prędko.
Wiedział, że będzie mu tylko trudniej wstać, lecz mimo to ułożył głowę na książęcych kolanach, ukoił duszę znajomym zapachem lawendy.
— Wrócę najszybciej, jak tylko będę mógł. Przecież wiesz.
— Wiem, mój Dante.


Konie parskały cicho, równym stępem krocząc po drodze, zostawiając za sobą bezpiecznie obwarowania zamku. Tylko czasami, niby przypadkiem, Dante wykręcał się mocniej w siodle, by rzucać tęskne spojrzenia za siebie, patrzeć w drobne punkty kamiennych ścian, jakby jeszcze dał radę dojrzeć gdzieś tam swojego księcia.
— To co właściwie wiemy o tej wieży? — zapytał Ignis, gdy paladyn zagroził mu związaniem i przerzuceniem przez siodło, jeśli w czasie pierwszych kilku godzin podróży zacznie mu miauczeć.
— Szczerze? — Syren uśmiechnął się krzywo. — Gówno. Tak naprawdę mamy jedynie historyczne raporty, które opisują, do czego czarnoksiężnicy doprowadzili, gdy urzędowali tam, ale żadnych informacji na temat wnętrza samej wieży. Ci magowie bardzo starali się, by ich sekrety nie wyszły na jaw – ścigali tych, co widzieli wieżę od środka, kładli łapska na wszystkich spisanych domysłach, sami sobie wymazywali wspomnienia o wieży, gdy odjeżdżali w inne strony świata.
— No ale był rajd królewski urządzony na tych magów, wieżę wtedy zapieczętowano. To nikt przed tym nie wszedł do środka?
— Podobno nie — odparł, przywołując z pamięci to, co przeczytał w królewskiej bibliotece. — Bali się zgubić.
Zapałka ucichł, zapatrzył się gdzieś w dal, zmarszczył brwi.
— We wieży?
— Też nie mam pojęcia, co to znaczy, a niewiele więcej zapisków się uchowało. Zostały nam tak naprawdę domysły. — Dante westchnął. Zapadła między nimi ciężka cisza, frustrująca brakiem pewności, więc syren spróbował powołać się na to, co było mu lepiej znane – na sposoby wkurwiania Zapałki. — Co, tchórzysz? — rzucił zaczepnie, zerkając na barda z tym półuśmiechem, który go najbardziej drażnił.
— Prawie każdego dnia znajduję w sobie odwagę, żeby spojrzeć na tę twoją rybią gębę i nie zemrzeć od smrodu wody — prychnął Ignis. — Lepiej własne porty sprawdź.
Gdy już zaczynali, przepychankom nie było końca, ale może to i lepiej, podróż ku nieznanemu o tę krztę mniej martwiła. Brzemię, które przyjęli na siebie, mimo wszystko łatwiej niosło się we dwójkę, gdzieś z tyłu głowy dobrze wiedząc, że w potrzebie lutnia wzmocni miecz, błyszczący napierśnik osłoni ognistą kurtę.


Fantail opierał się samemu wejściu w las – jednorożec, stworzenie czyste, wyczuwające złe siły z zadziwiających odległości, parskał ostro i machał łbem, przestępował w miejscu z nogi i na nogę i tylko to oddanie swemu jeźdźcowi, tylko bojowe treningi i budowanie rycerskiej odwagi sprawiły, że rumak porzucił bezpieczeństwo rozświetlonego pola, wkroczył w leśną głuszę, choć każdym krokiem dawał znać o swoim niepokoju, spięciu goszczącym w łopatkach i grzbiecie. Dante gładził uspokajająco złotą szyję, szeptał coś do ogiera, lecz sam rozglądał się uważnie na boki, wędrując spojrzeniem tam, gdzie odwróciło się końskie ucho, a dłoń sama szukała miecza. Góra, dół, potarcie rubinów.
W miasteczku nie zawitali, prosto ze swojego ostatniego obozu rozbitego nieopodal lasu wjechali między drzewa, niewiele różniące się od tych zajmujących kawał połaci terenu przy zamku. Lecz tam zwierzyna buszowała wśród zarośli, lisy przecinały dróżki, myśliwskie psy tropiły dziki. Las, cichy na tyle, że po zatrzymaniu konia nie słyszało się choćby trelu ptaków, puszczał dreszcz po plecach.
— Jak mamy właściwie znaleźć wieżę? — zapytał Ignis, brnąc z własnym wierzchowcem przez gęste paprocie.
— Nie znasz przysłowia? Im dalej w las, tym gorzej — mruknął paladyn. Naprawdę chciał, by w tym momencie były to tylko słowa, kolejna zaczepka, ale położenie wieży wszystkie notatki opisywały w jeden sposób – to ona znajdowała ludzi, nie oni ją, ściągając ku sobie tych, co zawędrowali za daleko.
Musieli zwyczajnie wejść, z pełną tego świadomością, w pułapkę.


Żaden z nich nie zauważył, w którym momencie ziemia stała się jakaś rozmiękła, drzewa się przerzedziły, całość terenu zaczęła przypominać bardziej bagna, szare, spowite gęstą mgłą, niosące chlupot stąpających po błocie koni w dal. Słońca nie widzieli od więcej niż dwóch godzin, a może trzech? Czas rozmył się, gdy szli wciąż naprzód, głębiej i głębiej w zamykające się nad nimi drzewa. Głosy same z siebie ucichły, jakby gdzieś podświadomie chcieli ukryć się, by coś nie zwróciło na nich swej uwagi. Co i dlaczego miałoby to zrobić, nie wiedzieli. Ale lepiej było milczeć.
I wtedy dostrzegli, idealnie na wprost od ich, rozpadającą się wieżę. Ledwie jej zarys majaczył zza mgły, jednak nieubłaganie to właśnie ku niej zmierzali, czy tego chcieli, czy nie. Jej kamienie pochłonął mech, okna zarosły winoroślą, kamienny dach skruszał, wpuszczając do wnętrza chłód i wilgoć. Natura wzięła, co należało do niej, budowla przypominała bardziej wysoką roślinę niż dzieło ludzkich rąk. W tym wszystkim Dante najbardziej nienawidził faktu, że w jego umyśle pojawiła się nieproszona myśl, urzeczona przegniłym wyglądem, zachęcająca go, by ośmielił się pchnąć barkiem zbutwiałe drzwi do źródła dawnej zarazy.
— Nie wygląda za bardzo jak dawny dom niepokonanych czarnoksiężników. — Ignis ściągnął go do rzeczywistości, Dante zamrugał, niepomny nawet tego, że odleciał na chwilę. Spojrzał na zsiadającego barda, jeszcze raz wieżę.
— Nie. I dlatego tym bardziej mi się nie podoba — odparł twardo, wbrew temu, co odzywało się w jego środku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz