Song An przytulił mocno szopa. Śmieciarz uchylił powieki i zerknął na swojego właściciela. Jako jedyny nie wydawał się być specjalnie przejęty opowieścią Yunru Lei’a. Zamiast tego przewrócił się na plecy w oczekiwaniu na drapanie po brzuszku.
Bóg burzy wyprostował się. Przez chwilę obserwował swojego ucznia i jego zwierzaka. Wiedział, że nie może dłużej odkładać reszty opowieści. Była to część, która budziła w nim dość ambiwalentne uczucia. Z jednej strony nie potrafił czuć dumy ze wszystkich swoich działań, z drugiej wiedział, że cokolwiek by się nie stało, nie żałował niczego i za nic na świecie nie cofnąłby swoich decyzji.
— Później wydarzyło się trochę rzeczy — powiedział w końcu.
Nastał wtedy straszny czas. Nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich ludzi spoczywających pod moją domeną. Świat ogarnął szereg niekończących się burz. Słońce przez długi czas nie mogło przebić się przez ciemne chmury. Jedynym blaskiem przecinającym niebo były ostre pioruny. Morza zostały spiętrzone setkami sztormów. Gromy huczały nad głowami śmiertelników, którzy wznosili swe błagalne modły o koniec tego koszmaru. Ja jednak byłem niepowstrzymany. Song Ning nie żył. Nic już nie miało znaczenia.
Tak przyjemniej wyglądały pierwsze dni po odejściu mężczyzny. Nie wiedziałem, jak sobie poradzić z zaistniałą sytuacją, więc panującą wewnątrz mnie pustkę zastąpiłem gniewem. A on, mieszany z rozpaczą i żalem, z każdą dobą przybierał tylko na sile.
Doszedłem wtedy do prostych wniosków. Nie ze wszystkich jestem specjalnie dumny, ale w tamtym momencie wydawały mi się najbardziej logiczne. Inne poglądy zostały ze mną do dziś.
Dużo rozmyślałem nad losem zwykłych śmiertelników. Był kruchy i żałosny, kompletnie niepodobny do przywilejów boskości. Każdy człowiek w moich oczach zdawał się być prochem. Delikatnym, drobnym, pozbawionym znaczenia. Jego czas szybko się kończył. Dlaczego więc ludzie w ogóle próbowali cokolwiek zmienić? W czasie jednego mrugnięcia okiem, starzeli się i stawali u kresu swojego pozbawionego sensu istnienia. To wszystko było tak absurdalne, że aż zabawne. Człowiek jest głupcem, który jedynie stara się uchwycić coś, czego nigdy nie będzie w stanie dosięgnąć.
Zacząłem się więc zastanawiać, jakie znaczenie ma pomoc śmiertelnikom? Dlaczego miałbym przejmować się ich losem? Zaraz i tak znikną, przeminą, nikt nie będzie o nich pamiętać. Ja byłem bogiem. Władałem tak wieloma rzeczami, posiadałem niezrównaną potęgę. Byłem ponad każdym śmiertelnikiem.
Wtedy też zaprzestałem swoich podróży. Przestały mnie one interesować. Nie widziałem najmniejszego sensu, aby dalej tracić czas na poznawanie płytkości ludzkiej egzystencji. Wszystko, co udało im się osiągnąć, z czego byli dumni i tak zaraz ulegnie rozkładowi. Zamknąłem się więc na szczycie mojej góry. W miejscu, którego nie mógł dosięgnąć czas. Tam, gdzie byłem tylko ja i moje myśli.
Wertowałem wiele ksiąg, szukałem rozwiązań, potrzebowałem punktu zaczepienia. Zastanawiałem się, czy mogę jakoś odwrócić skutki marności ludzkiego losu. Żałowałem, że nie zrobiłem tego wcześniej. Z pism dowiedziałem się, że łatwiej byłoby mi wznieść żywego Song Ning’a do długowieczności niż na nowo tchnąć życie w jego ciało. Drugie rozwiązanie nie było niewykonalne, jednak ja nie posiadałem aż tak wielu umiejętności. Burza to moja domena, a nie nekromancja. Mimo wszystko, musiałem spróbować.
Wierzyłem, że jeśli uda mi się przywrócić Song Ning’a, wszystkie moje problemy się rozwiążą. W tamtym momencie nie myślałem o tym, czy mój ukochany w ogóle pragnął nieśmiertelności. Z biegiem czasu patrzę na to znacznie inaczej.
W każdym razie robiłem wszystko, aby odzyskać mężczyznę swojego życia. Myśl ta zaślepiła mnie całkowicie. Byłem bogiem, więc nic nie mogło mnie powstrzymać.
A burze trwały, trwały i trwały…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz