23 listopada 2024

Od Bashara – Pogoda

Jesienna szarość otuliła świat posępnym, ciężkim całunem nadciągającego zbyt szybko mroku, a siąpiący deszcz przypominał łzy. Pozbawiony formy cień przylgnął do chłodnej cegły komina, zastygł w oczekiwaniu. Dla tych, którzy nie widzieli nadnaturalnego, to był tylko przypadkowy kłąb popiołu, jakiś niewyjaśniony niedostatek światła, który nie miał źródła ani przyczyny, i który tak łatwo było przeoczyć. Lecz dla tych, których wzrok sięgał głębiej, oto jawiło się pęknięcie w materii świata, groźne i przytłaczające, zdające się pożerać resztki światła wokół siebie, wręcz wykrzywiać otaczającą rzeczywistość. Demon zastygł, obserwując, a błyszczące szkarłatem oczy utkwił w oddalonej nieco ulicy.
Ubrany w pogrzebową czerń tłum podążał wolnym krokiem za karawanem, z dachu samochodu spływały zdobiące ciężki wieniec wstęgi. Pojedynczy przechodnie przystawali, patrzyli w stronę żałobników; ktoś komuś coś powiedział, tamten pokiwał głową w zrozumieniu. Tak, nazwisko obiło się o uszy, kto nie słyszał o sławnym lekarzu.
Znany kardiochirurg, pionier swej dziedziny, do tego szanowany wykładowca, dobry przyjaciel, w końcu wieloletni ordynator. Mąż i ojciec. Zasługom nie było końca; za sunącym majestatycznie karawanem podążała rodzina, podążali też przyjaciele, lekarze, studenci i rzesza wdzięcznych pacjentów. Artykuł w lokalnej gazecie, nekrolog w tej bardziej znanej, wspomnienie w wiadomościach.
Cień poruszył się, westchnął, odsunął od komina. Rozwinął swe olbrzymie skrzydła, wszystkie pary, ich powolny ruch przeniósł go na szczyt kolejnego budynku. Silny podmuch zerwał komuś czapkę, kto inny przeklął okropną pogodę.
Tyle razy już przez to przechodził, lecz to nadal było takie dziwne uczucie – towarzyszyć sobie samemu w tej ostatniej podróży. To przez to, że spędził w swej śmiertelnej powłoce tyle czasu. Opętał go w końcu w młodym wieku, a pod opieką demona ciało mężczyzny dożyło sędziwej starości. Po prostu za rzadko to robił, a może była to też kwestia tego, że zostawał z ciałem aż do śmierci. Większość jego pobratymców w końcu nudziła się swoim śmiertelnikiem, albo wpędzała go w takie tarapaty, że lepiej im było opuścić tonący statek, przyczaić się gdzieś i przeczekać zawieruchę, nie dając się złapać wymiarowi sprawiedliwości. Brzmiało to logicznie i sensownie, nie bez przyczyny stanowiło najczęstszy sposób działania demonów.
On był inny – może była to kwestia wieku, a może jeszcze czegoś, że robił rzeczy przeczące powszechnemu pojęciu, pozornie nielogiczne i sprzeczne z jego własną naturą. Cóż, możliwe. Nie chciał podejmować tej dyskusji, tłumaczyć się z wyborów. Wolał żyć tak, jak mu się podobało, samemu wyznaczając sobie kierunek, nie przejmując się niczyim zdaniem. Bogowie? Niech siedzą w swych pałacach i próbują opisać świat sztywnymi ramami. On nie zamierzał stosować się do żadnej z reguł, jakich sam nie zaakceptował.
Korowód skręcił, brama cmentarza była coraz bliżej. Cień oderwał się od dachu, znów rozwinął skrzydła, przeniósł jeszcze kawałek.
Pamiętał początek swojej kariery – podkradł się wtedy do młodego studenta medycyny, dobrze ponad pół wieku temu. Dzieciak był zdesperowany: rodzice lekarze, dziadkowie podobnie, wujek z ciocią też, dalsi kuzyni z powodzeniem wybierali specjalizację. Nie było dla niego innej drogi, jak przywdziać w końcu biały kitel, pozostawał tylko jeden problem – jedyne dziecię lekarskiego rodu było głupsze niźli but z lewej nogi, i za nic nie potrafiło sprostać trudom studiów. Nawet wpływy rodziny nie dawały rady zatuszować naturalnej durnoty młodzieńca, wręczane łapówki rozwiązały problem tylko kilku egzaminów, a kolejne podchodzenie do testów było bezcelowe.
Dzieciak sam go wezwał. Kretyński pomysł zrodzony na mieliźnie ograniczonego umysłu przygnał do niego demona, w którym widział ostatnią deskę ratunku. Błagał go, by pomógł mu podciągnąć oceny, zaliczyć choć jedno kolokwium. Demon się zgodził – opowiedział mu, jak dobrze przygotować ściągę, jak włamać się nocą do gabinetu prowadzącego, podmienić napisany egzamin i jak zastraszyć tego kujonka w okularach, żeby zrobił za niego raport. Kolejne złe uczynki sprawiały, że dusza idioty robiła się coraz bardziej ubabrana, tracąc odpychającą dla demona jasność, stając się coraz bardziej podatna na jego deprawujący wpływ. Potem były różne substancje, które miały zwiększyć możliwości mózgu, w końcu dureń zainteresował się innymi, ciekawszymi środkami, zaś demon uśmiechał się do niego – każdego dnia coraz szerzej.
I w końcu zaproponował mu, że przecież może napisać egzamin za niego – wystarczyło, by dzieciak zgodził się zostać opętanym. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zrobiłby czegoś takiego, nie oddałby sterów własnego ciała stworzeniu, które istniało po to, by siać chaos i zniszczenie. Ale na tym etapie dziedzic lekarskiego rodu grzeszył wszystkim, tylko nie rozumem. I zgodził się bez mrugnięcia okiem.
I tak demon poszedł na studia lekarskie, rodzice zaś nie mogli się nadziwić, jak poprawiły się jego oceny. Egzamin za egzaminem, wszystko szło idealnie, a to, że ich syn zaczął wysławiać się w inny sposób, podejrzanie dobrze znał martwe języki, a także z niewiadomej przyczyny upodobał sobie filcowe kapcie, wcale nie budziło ich zastrzeżeń. Demon zaś odkrył, że kreatywne zszywanie ludzkich wnętrzności jest cudowną zabawą. A potem – że ten pełen wdzięczności uśmiech uratowanego od śmierci pacjenta wyższą zapłatą, niż jakiekolwiek góry złota.
Brama cmentarza się otwarła, karawan wjechał do środka, za nim wlał się smolisty nurt żałobników. Wszyscy w tej jednolitej, pogrzebowej czerni. Z daleka przypominali szereg mrówek, kompletnie nieodróżnialnych i bezosobowych, jakich na świecie było przecież tak wiele. Ale nie dla niego. Ze swego dachu demon nie widział pochylonych w żałobie twarzy, grube palta kryły sylwetki, lecz poznawał ich. Po kroku, po gestach, które widział co dzień przez tak długie lata, i które stały się dla niego familiarne, znane lepiej, niż kształt własnej dłoni. Przywoływały wspomnienia uśmiechu i głosu, te wszystkie wydarzenia, mniejsze czy większe, gorące i świetliste, niczym żarzące się węgielki. Wspomnienia, które miały zostać z nim na wieczność, ogrzewając demoniczne serce przez długie wieki istnienia.
Lecz teraz węgielki bolały i parzyły, gdy demon żegnał wszystkich, którzy mu je dali. Był dla nich człowiekiem i takim miał pozostać, na zawsze. Gdy jego ciało umarło, on sam dla nich umarł. Nie pójdzie do nich, nie porozmawia, niczego nie wyjaśni, ich ścieżki już nigdy się nie przetną. Co miał do zrobienia, zrobił za życia. Pożegnał się. To był ostatni etap.
Demon stał i czekał, aż czarny nurt kompletnie zniknął w perspektywie. Oto odprowadził swe ciało na cmentarz, a wraz z nim pochował całe swoje życie. Mrok nadciągnął zbyt szybko, siąpiący ciągle deszcz przypominał łzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz