21 listopada 2024

Od Dantego – Różowy

— Nigdy po lumpach nie chodziłeś? — rzucił Dante, marszcząc brwi, wręcz z pretensją rozdziawiając usta, jakby siedzący obok w lodziarni Song An ugodził go w czułe miejsce. — Nie no, trzeba to zmienić. — Syren klasnął w dłonie, podniósł się. — Przeróbki ciuchów z lumpów należą do początków mojej kariery.
— Ale że teraz idziemy? — Chłopak w przestrachu zerknął na mężczyznę, jakby ten miał nagle go zostawić i zniknąć za najbliższym zakrętem, nie przejmując się otaczającym go światem, a jedynie swoim celem.
— Kiedy indziej? — parsknął, kierując się do wyjścia.
Song An wepchał pospiesznie resztki rożka do buzi, zrównał się z syrenem.
— A mohe zapsić przyacila? — zapytał z pełnymi ustami, Dante wzruszył ramionami, posyłając mu ten zawadiacki półuśmiech.
— Pewnie, zapraszaj.


Dante potrafił być przerażający, szczególnie gdy nie wahał się użyć swojej morderczej siły, wypuścić zza spokojny brzeg sztormową falę, napędzaną czystym gniewem żywiołu i podnieść za szyję tego, kto zalazł mu za skórę. Nie spodziewał się jednak, że w blasku dnia, cały pogodnie uśmiechnięty i promieniujący energią, okaże się równie niepokojący. Za mało doświadczenia nabrał z Merlinem.
George, cóż… Dante nie był pewien, czy przestraszył się bardziej samej osoby syrena, czy faktu, że Song An znał krawca osobiście, w dodatku wepchał przyjaciela w okazję do poznania jednej z największych zmór stolicy. Choć chłopak prawie dorównywał wzrostem syrenowi, wydawał się kurczyć w sobie i garbić, ilekroć wybrzmiewał donośny głos Dantego, ale mężczyzna wierzył, że podobnie jak wiele innych jego znajomości, George w końcu przekona się do niego, nie czując się aż tak przytłoczony żywą osobowością.
Song An od razu zaczął brykać po całym lumpie, nie dowierzając, że ludzie mogli tak po prostu wyrzucać z szafy tyle wspaniałych ubrań, jak te getry w panterkę czy koszulkę z poprzyczepianymi na ramionach, tragicznie dobranymi kolorystycznie piórami. Dante podążał wytrwale za chłopakiem, parskając śmiechem i szukając jakichś długich, kostiumowych szat, które mogłyby zmienić się w coś dla Song Ana, George zaś trzymał się z tyłu, gubiąc się praktycznie między alejkami. Gdy syren zauważył, że drugi blondyn zniknął mu całkowicie z pola widzenia, cofnął się o tę parę kroków, przyuważył chłopaka przy jakimś koszu pełnym różności, od maskotek po fikuśne kapelusze. I to takie kowbojskie.
George patrzył przez długą chwilę na syrena, wreszcie odważył się podnieść rękę, pokazać, co znalazł.
— No — powiedział Dante, podchodząc bliżej z szerokim uśmiechem — z takim kapeluszem mógłbym popylać po prerii.
Upstrzone małymi, fioletowym i różowymi kropkami, białe kapelusze błyszczały brokatem, zdecydowanie ściągając na właściciela wszystkie spojrzenia. Song An pojawił się znikąd, przechylając się przez ramę kosza tak, że prawie wpadł do środka, oczy błysnęły podekscytowaniem na widok nowej modowej perełki, odkrytej w bezmiarze lumpowych wieszaków.
— Ja biorę różowy — zawyrokował syren, wkładając kapelusz na swoją głowę, resztę na pozostałe dwa jasne łby — dla moich dzielnych kompanów zostają fioletowe.
Oczywiście, że Song Ana aż rozpierało z radości, mimo że dwa razy musiał dopytywać, kim są właściwie kowboje i dlaczego potrzebują takich kapeluszy, lecz później niewiele mu więcej trzeba było, żeby skakać prawie jak koń po lumpie. Z drugiej strony, George próbował odłożyć swój kapelusz do kosza.
— Ja nie mam jak tego kupić… — odparł chłopak, przyłapany przez syrena, chude palce zacisnęły się na białym materiale.
Dante przekrzywił głowę.
— Przecież ja ci kupuję.
— Nie mogę tego przyjąć — brnął chłopak.
Ten półuśmiech jasno wskazywał, że odpuścić krawiec nie zamierza. Dante wyciągnął kapelusz z bladych rąk, włożył go z powrotem na swoje miejsce, po czym luźno złapał za drobny bark George’a, pociągnął go za sobą.
— Możesz, możesz, wszystko możesz. Chyba że chcesz się ze mną kłócić o to — rzucił poważnym tonem, zerkając znad szkiełek na blondyna, ten machinalnie zaprzeczył pokiwaniem na boki głową. Dante parsknął. — Tak myślałem. Hops, do kasy, kowboje.
I chociaż George spiął się pod jego ciężkim ramieniem, chociaż uciekał wzrokiem, a białe rondo przysłaniało ponad połowę twarzy, Dante miał wrażenie, że przez krótką chwilę dostrzegł na spierzchniętych wargach chłopaka cień nieśmiałego, trochę zakłopotanego uśmiechu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz