22 listopada 2024

Od Seymoura – Album

Seymour stawał na głowie, by Vi decydował się spędzać u niego noc i coraz częściej myślał o tym, że to by było po prostu zajebiście, jakby wilkołak postanowił sobie tak wziąć i u niego zamieszkać. Za nic nie musiałby płacić, nic nie musiałby robić, Seymour zwyczajnie chciał, żeby był, żeby dom nie był pusty i żeby te jasne podłogi zatonęły w czarnej sierści. Chuj z odkurzaniem i wszystkim innym. Miałby Virgila dla siebie każdego dnia, mogliby przewalać się na kanapie, gadać o durnotach, niczym się nie przejmować, po prostu być razem. Bał się jednak, że prosi o zbyt wiele, albo że Vi poczuje się dotknięty, zobaczy to jako bycie jakimś utrzymankiem, tego zaś Seymour nie chciał, pragnąc widzieć jedynie pogodny uśmiech na tej wilczej twarzy.
Myśli te jednak zatonęły szybko w sennych pomrukach, gdy Seymour wtulił się mocniej w rozgrzane, nagie plecy, nos zagłębił się w ciemne loki, a stopa wychynęła spod kołdry, zawisła przez krawędź łóżka. Łóżko w sypialni Seymoura było naprawdę pokaźne, ale ułożyli się w końcu w jakiś dziwny sposób, przy samej krawędzi, muzyk nie wiedział nawet, kiedy się tak przesunęli. Nie dbał o to. Chuj ze wszystkim, gdy Vi spał u jego boku, tak spokojnie i miękko, gdy ich oddechy przyjmowały jedno tempo, a serca biły tym samym rytmem. Seymour roztapiał się w tym przyjemnym cieple, odpływał głębiej w sen, oddychał wolniej, a myśli, miotające się między nowymi utworami, kolejnymi obowiązkami i jakimś losowym rozpierdolem, w końcu się wyciszały, pozwalały mu naprawdę wypocząć. Wszystko było lepiej, gdy Vi był przy nim.
A potem coś jebnęło, Seymour nawet nie ogarnął, co. W jednej chwili leżał sobie z Virgilem, w drugiej zaś coś pchnęło go za krawędź. Sierść była wszędzie, wielki kłąb czerni wybuchł na środku łóżka. Muzyk sięgnął, namacał łapę, lecz Vi wyrwał się nagle, zaskomlał, szarpnął, a potem był już tylko huk i szklany dźwięk pękającej lampki. Seymour ledwo wgramolił się z powrotem w pościel, ledwo myśli pozbierał na tyle, by sięgnąć magią włącznika światła.
— Vi? — spytał Seymour, mrugając intensywnie w nagłej jasności pokoju. — Co się stało?
— Przepraszam!
Vi siedział skulony po drugiej stronie, za łóżkiem, na podłodze, nagi i bezbronny, z ramionami obejmującymi nogi, jakby starał się zajmować jak najmniej miejsca. Wokół – szkło i resztki płyt, gdy olbrzymie, wilcze ciało, trafiło w wieżę, czyniąc rozpierdol w ułożonych w niej albumach. Seymour może nie był takim muzycznym pojebem, jak Zapałka, ale te ulubione krążki chciał mieć w swojej kolekcji. Zresztą, spora część to były przeróżne prezenty, najczęściej od chłopaków z zespołu, albumy miały dla niego wartość sentymentalną i Seymour lubił po prostu wyłożyć się na łóżku, pogrzebać w płytach, wrócić do wspomnień.
Seymour przetarł dłonią twarz, popatrzył przytomniejszym wzrokiem. Lampka roztrzaskała się w drobny mak, szkło zaścielało całą podłogę, podobnie jak odłamki połamanych płyt. To nie było bezpieczne.
— Vi, nie ruszaj się — powiedział, myśląc tylko o tym, jak zgarnąć wilka jak najdalej od szkła.
— Seymour, ja przepraszam — szepnął cicho Vi, głos mu się łamał, gdy wzrok przeskakiwał po poczynionych zniszczeniach.
— Po prostu nic nie rób — odparł Seymour, przywołując przyrodzoną sobie moc. Objął nią Virgila, mężczyzna podleciał w górę, zaraz znalazł się z powrotem w pościeli, z dala od tego, co mogło go poranić. — Jesteś cały? Coś cię boli?
Wilkołak zdawał się jednak niepomny na jego słowa, wzrok uciekał mu wszędzie, tylko nie do Seymoura.
— Seymour, przepraszam, ja naprawdę nie chciałem. Odkupię tę lampkę…
— Jebać lampkę.
— …i płyty odkupię…
— Jebać płyty. — Seymour przysunął się, dotknął jego dłoni, delikatnie i ostrożnie. — Vi, popatrz na mnie.
Barki rzeźbiarza spięły się pod tym dotykiem, i spięły się jeszcze mocniej gdy mężczyzna się odezwał. Virgil powoli podniósł na niego spojrzenie, wystraszone, pełne łez i niemej prośby, niczym pies, który nie chce być krzywdzony.
— Przepraszam.
— Vi, spokojnie, za nic nie musisz przepraszać, przecież nic się nie stało — powiedział miękko. — Mocno się uderzyłeś? Nie rozciąłeś sobie niczego?
Virgil patrzył na niego w milczeniu, w końcu pokręcił głową. Seymour odważył się jeszcze przysunąć, objąć mężczyznę, dłoń sama odnalazła ciemne loki, pogłaskała delikatnie. Czuł pod palcami spięte mięśnie, drżące lekko ramiona, całe ciało wciąż spodziewające się czegoś złego, ciosu albo krzyku.
— Vi, do pełni jest jeszcze ponad tydzień — podjął po chwili Seymour. — Co się stało?
— Nie zrobię tego więcej, Seymour, nie martw się. Obiecuję. Już… będę spał normalnie.
Muzyk pokręcił głową, jeszcze mocniej przytulił wilkołaka, głaskał przez moment włosy.
— Jeśli nie chcesz, to nie musisz mówić, ale jak się tak nagle zmieniłeś i zacząłeś piszczeć, to myślałem, że dostałeś jakiegoś ataku — przyznał cicho. — Przestraszyłem się, że coś ci jest.
Virgil westchnął cicho, poruszył mu się w ramionach, naparł lekko na niego, a dłoń, do tej pory obejmująca smukłe nogi, uniosła się nieśmiało, spoczęła na tak dobrze znanym ciernistym kształcie.
— Nie, to nie tak. To nie był żaden atak, po prostu… zdarzają mi się niekontrolowane przemiany.
Seymour nie odpowiedział od razu. „Niekontrolowane przemiany” brzmiały niepokojąco, były czarodziej nie był pewny, co ma o tym sądzić.
— A byłeś z tym u lekarza?
Vi znów pokręcił głową.
— To nie jest jakaś choroba. Wilkołakom się to zdarza, tak po prostu się zmienić, nawet przez sen. Głównie to przez emocje.
Muzyk procesował chwilę te słowa, lecz w tym, co wymyślił, nie znalazł żadnego ukojenia. Nie przyszły mu do głowy żadne pozytywne emocje mogące skłonić ciało Virgila do spontanicznej przemiany i troska nie opuściła tego szafirowego spojrzenia ani na moment.
— Vi, martwisz się czymś ostatnio? Może przyśniło ci się coś dziwnego…
— Wręcz przeciwnie, Seymour. — Dłoń wilkołaka zakreśliła niespieszny łuk na jego piersi, opuszki podążyły wzdłuż tatuowanego wzoru. — Takie przemiany zdarzają się też przez pozytywne emocje. Kiedy czuję się szczęśliwy i bezpieczny.
— Wydarzyło się ostatnio coś dobrego?
Vi uniósł na niego spojrzenie, wargi wygięły się w nieśmiałym uśmiechu.
— Ty się stałeś, Seymour. To przy tobie się przemieniłem.
Były czarodziej znów potrzebował chwili, by ten analityczny umysł, tak dobrze radzący sobie z przeróżnymi zadaniami logicznymi, przyswoił konkluzję wynikającą z usłyszanych słów. A potem mężczyzna uśmiechnął się szeroko, tatuaże rozbłysły jaśniej, muzyk ścisnął mocniej Virgila, a usta odnalazły śniady policzek.
— Seymour!
Ten parsknął śmiechem, załaskotał wilczy bok.
— No co? Powiedziałeś mi właśnie, że jest ci ze mną tak dobrze, że sam zmieniasz się w pluszaka.
— Ale zniszczyłem ci płyty i lampkę…
— Zaraz ogarnę, nie martw się — odparł Seymour, pocałował go tym razem w nos. — Może chciałbyś dzisiaj pospać jako wilk, hm?
Vi patrzył na niego przez chwilę, w końcu uśmiechnął się szerzej i skinął głową.
Szafirowa magia nie potrzebowała wiele czasu, by szkło na powrót się zespoliło, a krucha żarówka mogła znów świecić. Płyty wróciły do pudełek, a którakolwiek z części się wyłamała, Seymour błyskawicznie dopasował do siebie wszystkie puzzle, zespolił je w całość. Virgil zaś umościł się na środku łóżka, teraz jako wielki czarny kłębek, a metaliczne spojrzenie wodziło za kończącym porządki czarodziejem.
Do tej pory, gdy przychodziła pełnia i Vi spędzał noc przemieniony w wilka, Seymour dzielił z nim łóżko, ale spał kawałek dalej, okryty własną kołdrą, z dłonią wyciągniętą gdzieś w kierunku Virgila.
— Jebać kołdrę — powiedział stanowczo czarodziej.
Kołdra poleciała na ziemię, mężczyzna zaś wcisnął się pod wilczy bok, znalazł miejsce między łapami i zaśmiał się, gdy mokry nos trącił go gdzieś w czoło. Machnięcie dłoni, pstryknięcie światła i w sypialni znów zapadła ciemność, lecz ten czarny ogon i tak merdał pogodnie, choć Seymour usnął już, zatopiony w miękkiej sierści.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz