23 listopada 2024

Od Bernarda – Pogoda

TW: rozpierdol (przemoc)
Łuna szczyciła się tym, że nie miała stałych klientów. Żadna z jej cech nie pomagała w znalezieniu nawet małej grupki ludzi, którzy chętnie wracaliby do stacji. Jej dość daleka odległość od miasta, niezbyt rozbudowana gama produktów, wygląd, jakby zaraz miała się rozpaść i krzywa mina sprzedawcy – wszystko to jako bardziej odrzucało, niż przyciągało.
I dobrze. Bernardowi nie przeszkadzało, że Łuna była z reguły pusta, a jak już ktoś się pojawił, to raczej nie wracał. Wręcz mu to odpowiadało. Po cholerę miałby mu ktoś zawracać głowę kilka razy? Ten jeden, pierwszy i ostatni raz, zdecydowanie wystarczył.
Ewidentnie nie wszyscy mieli te same poglądy, co Bernard. Dobrym przykładem był ten pierdolony gang motocyklowy. Gang to w sumie dużo powiedziane, grupka bardziej zaliczała się do niewyżytych fizycznie facetów w średnim wieku, których największym osiągnięciem było bycie popularnym w liceum. Chyba tylko dlatego zdarzało im się odwiedzać Łunę częściej, niż inni (czyli dwa razy) – żeby znowu poczuć się, jak w szkolnych holach, gdzie to mogli popychać słabszych i kraść im kieszonkowe na obiad. Ale to miało się zmienić.
W końcu, jak to mówią, do trzech razy sztuka.
Katalizatorem całej akcji był ten pierdolony rowerzysta. Przyjechał swoim różowym potworkiem za miasto, jakby ulice poza centrum Stellaire były w jakikolwiek sposób dostosowane do rowerów innych niż górale. Kupić chciał tylko dwa piwa i przez Bernika przeszła przerażająca myśl, że do grona Łunowych pijaków dopałętał się jeszcze jeden. Może i miło było ponarzekać trochę nad swoją dolą z przemęczoną parką sprzed tygodnia, ale jakoś nie miał ochoty tego powtarzać. Wystarczająco się emocjonalnie wyprał wtedy. Nie bez powodu zaprzestał spotkań z wszelkiego typu psychiatrami i terapeutami.
Potem dopierdolili się ci głupi motocykliści. Takiego problemu jeszcze wcześniej nie sprawiali, ale może dlatego, że nie odważyli się wymagać łapówki od kogoś w środku jego sklepu. Czy to znaczy, że poprzednimi dwoma razami też tak robili, ale przed drzwiami? Bernik nie miał ochoty wcześniej ich konfrontować, bo wykupywali pół zapasu alkoholowego i masę przekąsek, więc Łuna wychodziła na net plus po ich wizytach. Ale jeżeli planowali zrobić sobie ze stacji monopol, zastraszając innych klientów? Bernard naprawdę powinien był z nimi pogadać.
Na szczęście (w sumie nieszczęście) Bernik nie musiał się zbytnio nad dylematem zastanawiać, bo różowe szkiełka błysnęły porozumiewawczo, i puszka piwa przeleciała ze świstem przez sklep.
– Kurwa, sprzątałem wczoraj–
Gość, który dostał lagerem w czoło, zachwiał się w butach, któryś z jego kolegów złapał go, zanim się wypierdolił. Jak tylko złapał równowagę, z rykiem godnym wściekłego dzika, ruszył z pięścią w stronę blondyna wciąż opierającego się o ladę.
Pięść trafiła powietrze, zatrzymała się na blacie, trzęsąc kasą i zrzucając na podłogę drugą puszkę piwa. No i gówno z tego sprzątania.
Rowerzysta zrobił szybki obrót, strzelił dryblasa łokciem w kark i ruszył w stronę kolejnych, mężczyzn, którzy, chociaż nieco zdezorientowani, zdążyli podnieść pięści. Ten, który wylądował głową w ladzie, zaczął się podnosić, kaszląc. Bernard spojrzał na scenę rozwijającą się przed jego oczami. Obcy blondyn, który dostał jakiegoś ataku sprawiedliwości, rzucający pięściami we wszystkie strony. Większość inwentarzu Łuny leżąca na mokrej od rozlanego piwa posadzce, jedna z szafek całkowicie przewalona. Rozpierdol. Taki na maksa. Wilk zahuczał w mięśniach Bernik, zadrżał w buzującej krwi. Jego ręce zaczęły świerzbić. Tylko tchórze wycofują się z pola walki. Jesteś tchórzem?
Bernard zacisnął szczękę i jednym ruchem podniósł głowę motocyklisty, żeby tylko z impetem uderzyć nią znów w ladę. Drewno biurka zaskrzypiało, coś w nim pękło. Chuj, gówno, dupa. Za późno. Wcale nie za późno, to dopiero początek.
Krew trysnęła z rozbitego nosa mężczyzny, kiedy Bernard zepchnął go na ziemię. Drab spróbował złapać go za nogę ślepymi ruchami. Bernik potknął się, ale w jego głowie zbyt szumiała adrenalina, ekscytacja, żeby się nawet zorientować. Tak dawno komuś nie przypierdolił. Niewyżyty. Ale dobrze. Robisz to dla nas obu.
Trudno powiedzieć, czy po to, żeby wreszcie zamknąć warkot Wilka, czy stricte dla własnej przyjemności. Bernik jednym susem przekroczył pół Łuny i z zamachu przypierdolił kolejnemu motocykliście w twarz. Kość policzkowa chrupnęła pod naciskiem dłoni. Blondas, z tymi swoimi różowymi okularami nadal na nosie, jakby przez ostatnie kilka minut nie zapierdalał wokół gangusów jak profesjonalny bokser, rzucił mu spojrzenie. Coś niebezpiecznego, niebezpiecznie podekscytowanego, błysnęło w jasnych oczach. Ciekawe, na ile się spodziewał, że Bernik do niego dołączy?
Miał wrażenie, że miał klapki na oczach, że ktoś wcisnął mu jakiś upper, jakiś pobudzający narkotyk, który zmielił mu mózg, zagęścił krew, a w głowę włożył tylko jedną myśl – bij, bij, bij. Jakby ktoś rzucił na niego jakieś pierdolone zaklęcie. Musiał dostać w którejś chwili w twarz, bo policzek piekł go niemiłosiernie, pewnie będzie musiał się potem na zapleczu sklejać kranówką i starymi bandażami. Ramiona też go napierdalały, ale tym zajął się Wilk, podjudzając każdy jego ruch, jakby Bernard był bykiem, a Wilk machał mu przed oczami czerwoną płachtą. Miał wrażenie, że chociaż nadal miał ludzką postać, sierść jeży mu się na karku, a pazury drapią mocniej i głębiej, niż paznokcie powinny.
Pięść za pięścią, aż wreszcie z grupy motocyklistów został jeden, ten, który pierwszy zażądał łapówki od rowerzysty. Blondyn złapał go za poły (podartej już, splamionej krwią) skórzanej kurtki, i z zadziwiającą łatwością podciągnął tak, by mogli sobie spojrzeć w oczy, chociaż drab ledwo co trzymał się na nogach.
– Piękna dziś pogoda – blondyn wyszczerzył zęby w uśmiechu, błyszcząc ostrymi kłami w drżących halogenach Łuny – na wpierdol.
I zdzielił motocyklistę z główki. Pusty dźwięk odbił się po ścianach sklepu, gangus opadł z jękiem na podłogę. Rowerzysta poprawił te swoje różowe okularki, rzucił czarujący uśmiech w stronę Bernika.
Bernard obejrzał się po Łunie. Kurwa. Znowu sprzątanie. I to znowu takie porządne. Jakby tydzień wcześniej tego nie robił. Ale w jego głowie był błogi spokój. Cisza, niezmącona Wilczym warkotem. Jakby ktoś wreszcie zamknął przed nim kurtynę i Bernik mógł wziąć spokojny oddech. No, mniej więcej spokojny, bo jego żebra były porządnie poobijane.
– Kurwa – jęknął, opadając na kolana. Posadzka była śliska od rozlanego piwa, w powietrzu czuć było pot i tego pierdolonego lagera. Bernik splunął za ramię, żeby tylko zorientować się, że nie wypluł śliny, tylko krew. Powtórzył przekleństwo jeszcze raz – tyle sprzątania na marne.

Minął tydzień, zanim zobaczył go po raz kolejny.
Jak tylko wszyscy motocykliści odzyskali przytomność i możliwość ruchu (zarówno fizycznego, jak i tego mentalnego ruchu szarych komórek), z podkulonymi ogonami. Nie powiedzieli nic o zemście, czy przyszłym powrocie, więc wydawało się, że Łuna pozbyła się swoich dręczycieli. No i kurwa bardzo dobrze. Nawet jeżeli sklep zarabiał gorzej, to Bernik przynajmniej nie musiał się martwić kolejnym potencjalnym rozpierdolem.
Ale rowerzysta pojawił się na Łunie po raz kolejny. Znów przyjechał na swojej różowej, miejskiej strzale, znowu rzucił mu półuśmiech, gdy ruszył do kasy. Bernik zdążył zlepić rozbitą ladę taśmą i kropelką, dobijając od wewnątrz deseczkę wzmacniającą blat, ale nadal się to chujstwo nieco chybotało.
– Piękna dziś pogoda – rzucił blondyn, znów kładąc dwie puszki na blacie. Jakby zatrzymali się w jakiejś przeklętej pętli czasowej. Tylko że tym razem żadna banda gangusów nie wgramoliła się przez drzwi. W Łunie było spokojnie. Zadziwiająco spokojnie. Bernik powstrzymał grymas, nabił normalną cenę za piwo.
– Ani pięści na horyzoncie.
Rowerzysta zaśmiał się, po czym kiwnął na niego głową.
– Dante – wyciągnął w jego stronę otwartą dłoń.
Bernik wydał paragon, i tylko po chwili zawahania uścisnął dłoń Dantego.
– Bernard.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz