18 listopada 2024

Od Bernarda – Kły

Dobrze wiedział, że Wilk go zmienił. Nie tylko szlajał się po jego podświadomości, ale wstąpił w jego skórę, wdarł się między tkanki, wcisnął do krwi swój jad. Bernard nie musiał spoglądać w lustro, żeby widzieć, jak bardzo się zmienił w ciągu kilku miesięcy.
Zaczęło się niewinnie. Przez wypady do lasu zaczął budować mięśnie i zmienił się z chucherka w coś większego, cięższego. Nie pomagał przy tym wszechobecny głód, jakby razem z Wilkiem dostał drugi żołądek. Jego uszy stały się jakoś tak bardziej szpiczaste. Artur żartował, że Bernik spędza z nim za dużo czasu i zmienia się w elfa. Potem przyszły te przeklęte oczy. Przez pierwsze kilka miesięcy migotały złotą obrączką tylko w okolicach pełni, przy nowiu zanikające praktycznie całkowicie. Ale z miesiąca na miesiąc złoto niemiło się coraz bardziej, dłużej, intensywniej. Aż zostało. Wilk wczepił się w jego mięśnie, zakleszczył paszczę i postanowił nigdy już nie puścić. Kiedy Bernard pogodził się ze swoim losem, z tym, że nie ucieknie od klątwy pełni i Wilka, pojawiły się kły.
Pierwsze zauważyła je, paradoksalnie, Jingyi. Między próbami rzuciła, że Bernik tak narzeka na krwiopijców, a sam zaczyna jednego przypominać. Bernik bez kolejnego słowa poszedł do łazienki, żeby przyjrzeć się uzębieniu. Wcale nie miała racji. Jego zęby nie były tak ostre, jak jej. Faktycznie, wydawało się, że kły i siekacze nieco się zaostrzyły, ale nie ma tyle, by przypominać wampira. Bez przesady. Bernard miał tylko nadzieje, że nie urosną jeszcze bardziej.
Pokazał kły Mathilde przy pierwszym obiedzie, który udało im się razem zrobić. Stellairskie mieszkanie zaparowane było po czubki okien od gorącej pary z kuchni. Zima była dla Novendii niewdzięczna, przynajmniej dla przyzwyczajonego do mało zmiennej temperatury Bernarda. Ale Mathilde miała akurat przerwę między wyjazdami, wolne mieszkanie i weekend zarezerwowany specjalnie dla męża. Więc Bernik zacisnął zęby, zapakował auto i ruszył na północ. Przygotowali razem dwudaniowy obiad, Bernard nawet po drodze kupił deser. I po posiłku, kiedy usiedli na kanapie z winem, pokazał jej kły. Na widok zaostrzonych zębów Mathilde zaśmiała się, jakby Bernik opowiedział jej słaby żart. Pozwolił jej przejechać palcami po kłach i spróbować ich ostrość na opuszkach. Po akademickim wręcz oszacowaniu, wyglądała na zadowoloną z siebie.
– Ząbkujesz jak mały szczeniak – na grymas Bernika zmarszczyła brwi – albo kocię. Nieźle.
Bernard poczuł, jak twarz piecze go ze wstydu.
– Chciałem, żebyś wiedziała. Żebym cię nie pocałował i nie wiem… byś się przestraszyła, czy coś.
Mathilde parsknęła śmiechem, pogłaskała Bernika po głowie, jakby właśnie próbowała sprzymierzyć sobie obcego kundla.
– No co ty. Dla mnie nigdy nie będziesz straszny.
Bernard odetchnął z ulgą. Nawet nie zdał sobie sprawy z tego, jak się spiął. Ale nie powinien tak się martwić. Przecież Tilde go kocha, wzięła z nim ślub. Obiecała, że Wilk nie zmieni ich związku.
– Okej. Okej, dzięki. Kocham cię.
– Ja ciebie też – wzięła łyk wina i pocałowała Bernika w policzek, zostawiając mokry ślad. Pewnie też z kolorem. Siedzieli tak jakiś czas w miłej ciszy, sklejeni biodrami i ramionami, w pół uścisku, aż Mathilde parsknęła śmiechem pod nosem. Bernik podniósł na nią brwi.
– Nic, tylko – odwróciła wzrok, ewidentnie próbując powstrzymać śmiech – nie pogryź mi mebli, co?
– Tyśka!
– Żartuję, żartuję!

Reakcja Artura była po całkowicie drugiej stronie spektrum. Jak tylko zobaczył błysk kłów, jego oczy zaświeciły się, jak tylko się świeciły, gdy na próbach muzyka składała się w perfekcyjny sposób ze słowami, i DZIKIE SZCZENIĘ działało jak jedna, dobrze naoliwiona maszyna. On przetopił żart i Bernikowy wstyd na coś pierwotnego, Jakby w jego oczach Bernard nagle zyskał, dziczejąc. Jakby stał się wart jego uwagi.
Barman otworzył im zaplecze, żeby mogli tam zostawić futerały i „ogarnąć się” przed koncertem. Bernik zaproponował, żeby z nowym albumem (który jakimś cudem został zrecenzowany w kilku gazetach i przez szanowanych krytyków. W dodatku pozytywnie) zrobili mały trybut do ich początków i zagrali kilka setów w kameralnych klubach, dla zarezerwowanej liczby fanów. Koncerty-niespodzianki, w bardziej prywatnym otoczeniu, żeby podziękować tym, którzy byli z nimi od początku.
Artur zaciągnął Bernard do przylegającej do przedsionka klitki na miotły (przynajmniej tyle Bernik zobaczył - miotły i rolki papieru) i pocałował go tak mocno, że gitarzysta uderzył plecami o ścianę. Papier i płyny do dezynfekcji (czy czego innego) zachybotały sie na polkach.
– Spokojnie, jeszcze mi bark wybijesz i gówno będzie z międzynarodowej trasy – Bernard próbował, by jego ton był karcący, niechętny, ale takie słowa nie istniały w słowniku Artura. Dla niego każdy dźwięk, gest, cokolwiek, oznaczało tak.
Artur przycisnął ciało do Bernarda jeszcze mocniej, tak, że prawie zlewali się w jedną masę. Zacisnął dłoń na bicepsie Bernika, objął dłońmi ramiona, wbił palce pod łopatki.
– No co ty – Artur odsunął od niego głowę, tylko aby zlustrować go od stóp do głów głodnym wzrokiem. Jego średnice były tak wielkie, że Bernik mógłby się założyć, że wokalista coś wziął. Ale nie spuszczał z niego wzroku, w końcu zespół miał wspólny autobus, wspólny catering. wspólne zwiedzanie (narzucone przez Sanjiego, który przed wyjazdem w trasę przygotował plan na każdy dzień podróży). Artur wrócił do miętolenia ciała Bernarda jak swojej personalnej piłki antystresowej – ostatnio tak napakowałeś, że chyba nic cię złamać nie może. No i te kły–
– To nie ja – Bernard przerwał pocałunek, odwracając twarz, przełknął ślinę – to Wilk.
Artur przewrócił oczami, westchnął dramatycznie.
– To nadal ty. Nie możesz tak… dzielić się na części. Dostaniesz jeszcze jakiegoś rozdwojenia jaźni czy coś.
– No, ale gdyby nie Wilk, nadal byłbym taki sam, jak kiedyś.
– W takim razie patrz na to, jak na jakiś motywator – Artur wzruszył ramionami. Bernard nachylił się, by wrócić do tego, co sam przerwał, ale wokaliście ewidentnie się to już zdążyło znudzić, bo otrzepał spodnie i odsunął się o kilka kroków. Tak, żeby Bernik nie mógł go dosięgnąć. Zawsze trochę poza zasięgiem – Bogowie, ty nawet nie musisz łazić na siłkę, żeby nabić mięśnie. Ja jestem zazdrosny, a nigdy nie chciałem być umięśniony. Chodź, bo jeszcze pozostali zaczną się martwić.

Kiedy stroił gitarę między piosenkami, a Artur zagadywał tłum zdyszanym głosem, Bernard zaczął się zastanawiać nad tą całą zmianą. Może Artur miał rację? W końcu Mathilde nie narzekała, jemu się to nawet podobało, a jedyne, co musiał Bernik zrobić, to znikać raz na miesiąc w las. I trzymać w ryzach emocje. I tłumić głos, który z dnia na dzień szeptał coraz głośniej. Ale dotychczas mu się to udawali bez większych problemów. Może powinien zignorować zmiany, nazwać je jakimś niezorganizowanym metabolizmem i drugim dorastaniem? Mathilde powiedziała, że nigdy by się go nie bała. Artur podkreślił, że to nadal Bernard, mimo zmian. Może Wilka wystarczyło uciszyć i wszystko będzie dobrze?
– Teraz zagramy dla was jedną z jeszcze niewydanych piosenek – Artur stuknął palcami w mikrofon i chociaż odsunął od niego usta, jego śmiech poniósł się po sali – Bo jesteście lepsi od innych! Demo ma bardzo prosty hook, którego łatwo się nauczycie. A przedstawi nam go nikt inny jak Bernik!
Bernard wziął głęboki oddech. Rozmawiali o tym kilka prób wcześniej, był przygotowany. Artur uszczypnął go w bok, cmoknął kilka razy, jakby poganiał leniwego konia.
– Dajesz, zawyj dla nas, wilczku.
Bernard złapał kontakt wzrokowy z Mathilde. Stała na małym balkonie, zarezerwowanym dla dźwiękowca i ludzi od światła, oparta łokciami o barierkę. W niebieskim półmroku klubu wyglądała, jakby pochodziła z innego wymiaru. Bernik uśmiechnął się w jej stronę, szczerząc wszystkie zęby, w tym kły. I zawył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz