Tristan zerknął przez ramię na Arthura i coś w tej drogiej wodzie kolońskiej, coś w tym markowym płaszczu i idealnie wyprasowanych w kant spodniach działało na niego jak płachta na byka, podpuszczając do przeciwstawiania się, choćby w najdrobniejszych i najbardziej irytujących kwestiach, temu, co przypominało o życiu, które on miał wieść. Idealnym. Przykładnym. Kurewsko schludnym.
— Myślę, że zaczniemy jednak od Helene Beltracchi — mruknął, strzepując popiół za oknem samochodu.
— I pójdziemy do niej w sprawie obrazu, o którym nic jeszcze na dobrą sprawę nie wiemy? — odparła Andrea, wzrok nie odrywał się od jezdni. — Trzeba jeszcze poszukać jej danych.
— Wystawa nie jest otwarta jeszcze do jutra, mamy czas.
— Brakuje nam więcej informacji o Vermeerze i obrazie, tak to zobaczymy się z nią, nie wiedząc do końca, co chcemy od niej wyciągnąć.
Andrea miała rację, oczywiście, że miała rację, ale tylko przez to, że ten elegancik wciśnięty świńskim truchtem w ich śledztwo zaproponował zajęcie się wpierw obrazem, Tristan nie chciał łatwo ulec.
— Jestem również dostępny jutro — wtrącił się paniczyk — żeby pójść do muzeum z państwem.
— Ty lepiej koło się tej mężatki zakręć — burknął agent. — Nie idziemy jutro do muzeum.
— Idziemy — zawyrokowała stanowczo policjantka. — Jest dwa do jednego, idziemy.
Pewnie, niech jeszcze głos tego gościa liczy się na równi z jego. Stanęli akurat na światłach, Andrea spojrzała twardo na Tristana, Tristan posłał jej grymas. Teraz się nie zgodzi, to znowu zagrożą mu dyscyplinarką, że utrudnia prowadzenie własnej sprawy, jest niekontaktowy z resztą zespołu i jeszcze jakąś inną łatkę mu dadzą. Westchnął.
— A pierdolę to.
Kameralne muzeum mieściło się w starszej dzielnicy, jego wejście wciśnięte w jeden z tych licznych placyków z niewielką fontanną znajdujący się między wysokimi kamienicami. I tylko dzięki znakom wypisanym na dwóch kredowych tablicach miało się pewność, że otworzenie tamtych świeżo odmalowanych, białych drzwi nie spowoduje przypadkowego wejścia komuś do mieszkania. Tristan przystanął za progiem, chcąc nie chcąc będąc poruszonym gdzieś w środku tym, ile serca włożonego w te skromnie obłożone dziełami ściany dało się wyczuć, jak sztuka tutaj nie przytłaczała, co potrafiła czynić w większych muzeach, lecz zapraszała do siebie, prezentując się zachwycająco w zdobnych ramach. Jak trwała kolejne stulecia, a wszystko wokół niej przemijało, lecz nie jej piękno.
Słowa wydały mu się pasować do jakieś innej osoby. Agent prychnął, szybko odrzucił myśl od siebie, wzrokiem szukając Andrei i pięknisia. Policjantka już zdążyła zagadać jednego z przechadzających się po muzeum ochroniarzy, mężczyzna skinął na jakieś pytanie głową, skierował się gdzieś, Andrea za nim, kiwnąwszy Tristanowi, by się pospieszył i dołączył. Z przyjemnością to uczynił, gdy przyuważył na swojej trasie antykwariusza, wpatrzonego w szczególny nabytek muzeum, oświetlony najlepiej ze wszystkich prac, starannie opisany. Może zgubny dla tej, której już nie było. Tristan nie okazał mu wiele uwagi, przeszedł obok, trącając mocno ramieniem blondyna. Nie obejrzał się, by zobaczyć jego reakcję, nie czekał na kolejny mądry inaczej komentarz.
Ochroniarz po zobaczeniu legitymacji Andrei zaprowadził ich na skromne piętro, gdzie zasiadała głowa muzeum, teraz już tylko jej prawa ręka. Mary Breeskin przywitała ich skromnym, smutnym uśmiechem, wygładziła beżową spódnicę, wzrokiem uciekała gdzieś na boki, jakby w kółko roztrząsała wyzwania, które przyszykowała dla niej przyszłość, a ona wciąż nie mogła się z nimi pogodzić.
— Och, no tak, spodziewałam się w końcu państwa… — powiedziała cicho. — Benjamin mnie o wszystkim poinformował. Naprawdę nie wiem, jak to teraz bez Agnes będzie…
Andrea posłała kobiecie współczujący uśmiech, przytaknęła w geście zrozumienia.
— Jak dobrze się panie znały?
— Pomogłam jej, ile dałam radę z powołaniem tego muzeum do życia, byłam przy wielu jej wzlotach i upadkach. Ona to naprawdę kochała, wie pani? Wylewała siódme poty, żeby spełnić swoje marzenie i nigdy się nie poddawała. — Zawahała się na moment, ważąc, czy powinna coś jeszcze dopowiedzieć. Agentowi właściwie wydała się osobą, która tylko dopowiadała rzeczy bez końca. — Benjamin mi mówił coś o… Agnes naprawdę była cudowną, kochającą osobą. Uwielbiała, co działo się wokół niej, uwielbiała męża, bardzo często mówiła…
— Czy możemy zobaczyć gabinet pani Mongan? — przerwał kobiecie Tristan, czując, że rozmowa zbiegnie zaraz na mało produktywne tory.
Nie przejął się zbytnio wymownym spojrzeniem Andrei. Spoglądał na Breeskin, ta zaś skinęła krótko głową, sięgnęła do swojego biurka po pęk kluczy.
— Oczywiście, oczywiście.
Poprowadziła dwójkę detektywów, przybłędę i pewnie gdzieś kręcącego się w swoim szpiegowskim trybie Szarika wąskim korytarzem, otworzyła drzwi znajdujące się na jego końcu, gestem zaprosiła ich do środka.
Kubek z na wpół wypitą kawą i śladem po szmince wciąż stał na biurku, przez oparcie fotela przewieszono marynarkę, całe pomieszczenie pachniało delikatnymi, słodkimi perfumami. W przeszklonych szafkach mieściły się stosy segregatorów oraz historycznych książek, jakąś tekturową teczkę ze swojego miejsca wyciągnięto i wybebeszono ją na cały blat biurka. Agnes Mongan mogłaby spokojnie wejść do środka i cieszyć się artystycznym ładem, który za sobą zostawiła i którego nikt jej nie ruszył.
— Ładnie, prawda? — zagaiła Breeskin, stojąc w progu. Tristan ruszył od razu do biurka, rozmowę zostawił Andrei. — Trochę bałagan, ale tak najlepiej się Agnes pracowało. Chociaż ostatnio przez ten obraz naprawdę żyła w całkowitym nieporządku, cały czas gdzieś jeżdżąc i przeglądając dokumenty. To było tak przykre, jak się dowiedziałam, że musi przełożyć wystawę przez osobiste problemu darczyńców, widziałam w jej oczach, jaka była…
— Przełożyła wystawę przez darczyńców? — wyłapała Andrea. — Nie przez lampy?
Dłoń Tristana bez śladu powściągliwości zajęła się przesuwaniem papierów, szukaniem czegoś pożytecznego między fakturami, wezwaniem do zapłaty podatku miastu i ekspertyzą rzemieślniczą. Chwila.
— Lampy? Nie, z lampami było wszystko w porządku, sama jeszcze sprawdzałam…
— „Lista związków zawartych w wysłanej próbce farby” — przeczytał na głos mężczyzna, zerkając znad kartki na Andreę, potem na Arthura. Antykwariusz zainteresował się dokumentem i, ku niezadowoleniu Tristana, znalazł się bardzo szybko koło agenta.
— C-co? — wydukała Breeskin, chwilowo zapomniana w tym momencie.
— Rzeczowa ekspertyza — stwierdził Arthur, przelatując wzrokiem tekst, palec wodził po dziwnych nazwach i wypisanych przy nich procentach. — Tylko ta luteina… nie powinna jej tu być.
— Co z nią? — zapytała policjantka, znad głów obu mężczyzn patrząc na papier.
— To żółty barwnik, ale bardzo słabo kryjący, nietrwały. Na płótnie przetrwałby góra miesiąc, a nie kilka wieków, potem zacząłby blaknąć.
— W porównaniu do reszty jest go dość mało — mruknął Tristan.
— Może jest to tylko zanieczyszczenie.
— Przepraszam — wcięła się w dyskusję Breeskin, patrząc na detektywów tak, jak gdyby ci zaczęli rozmawiać w obcym jej języku — ale o czym państwo mówią?
Andrea wyciągnęła świstek z dłoni agenta, podeszła do kobiety, prezentując jej ekspertyzę.
— Nie wiedziała pani o tym?
Twarz zdawała się nie kłamać, zmarszczone brwi, czoło, niepokój w oczach, gdy te próbowały zrozumieć podstawiony pod nos dokument.
— Nie, Agnes nie mówiła, że robi jakieś przebadanie tego obrazu, nic. Bez patrzenia w faktury jestem nawet stuprocentowo pewna, że nie widziałam żadnego rachunku za to.
— Czyli Mongan miała jakieś powody, żeby myśleć, że obraz może być fałszywką — podsunął Tristan. — Nie ufała ocenie autentyczności, jaką dostała.
— Fałszywka? — powtórzyła współpracowniczka Mongan, usta rozwarły się, próbując coś powiedzieć, lecz zaskoczone słowa drżały, urywały się. — Ale… Nie, nie chcę mi się w to wierzyć.
Kobieta spojrzała z jakimś błyskiem nadziei na policjantkę, Andrea jednak nie miała jej nic więcej do zaoferowania poza współczuciem.
— Obawiam się, że będziemy jednak musieli to dokładnie zbadać. Czy możemy zabrać obraz do dalszej oceny eksperckiej?
Znów Breeskin wygładziła spódnicę, Tristan już nie miał wątpliwości, że w przeciągu ostatnich dni materiał przechodził podobne traktowanie kilkadziesiąt razy na dobę. Spojrzenie kobiety przesunęło się po gabinecie, gdzie jeszcze wciąż unosiło się w powietrzu wspomnienie zmarłej, jej marzenia, pragnienia, bolączki i spełnienia.
— Agnes tak ciężko pracowała nad tą wystawą… — westchnęła. — Ale tak, oczywiście, zabierzcie państwo obraz, jeśli uważacie to za konieczne. Skoro Agnes tak martwiła autentyczność tego obrazu, to z pewnością by również tego chciała…
Po spisaniu przez Breeskin kartki przepraszającej zwiedzających za utrudnienia w cieszeniu się nową wystawą, zapewnieniu kobiety przez mundurowych tysiąc razy i jeszcze jeden, że dzieło będzie transportowane w folii bąbelkowej, starannie owinięte i bezpiecznie usytuowane z tyłu samochodu, Andrea w końcu mogła zdjąć obraz ze ściany przy dźwiękach cichy westchnień i zdziwionych szeptach.
— Okłamała własną współpracowniczkę — mruknął Tristan, gdy już zostawili muzeum za sobą, mknąc ulicami Stellaire.
— Dlaczego trzymała to w tajemnicy nawet przed nią? — zapytała Andrea.
Agent wzruszył ramionami.
— Może bała się, że Breeskin odwiedzie ją od pomysłu grzebania w tym, powie, że nie mogą dłużej odkładać wystawy czy coś takiego.
Zapadła między nimi cisza, lecz odgłos pędzących myśli, szukających jakiegoś punktu zaczepienia w tym wszystkim, dało się gdzieś słyszeć w tle.
— Hm, czy ja dobrze słyszę? — rzucił Arthur, niespodziewanie równie mocno świadomy jakiś specjalnych dźwięków. Tristan obejrzał się na mężczyznę, skrzywił.
— Co?
Antykwariusz przybrał wielce zamyśloną minę, w którą na pewno niejedna osoba uwierzyła.
— Gdy się bardzo dobrze przysłucham, słyszę… — Cień sprytnego uśmiechu zatańczył na wargach, głos zniżył się do szeptu. — Panie Hart, miał pan rację, coś chyba jest nie tak z obrazem.
— Musimy jeszcze odezwać się do tej pracowni rzemieślniczej, żeby to potwierdzić — prychnął Tristan, pokręcił głową. Jeszcze trochę i każe Andrei zostawić to paniczysko na środku jezdni.
— Ja nie wystarczam? — ciągnął dramatycznym tonem Arthur. Od Tristana dostał bezwzględny chłód.
— Nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz