27 listopada 2024

Od Virgila – Miłość

odpisz vi

przestań się wygłupiać

vi

długo mam cię jeszcze prosić?

widzę, że wyświetlasz kurwa no

vi

vi

vi

vi

Była już złość w wiadomościach, był żal i smutek, irytacja, że nie mogą normalnie porozmawiać i jedyną odpowiedzią Virgila jest cisza. Tych zmian nastroju Eneasza nigdy nie uznawał za problem, tylko zastanawiał się, co zrobić, by go wystarczająco zadowolić, by się uśmiechał. Wysłanie szkiców, przytaknięcie na coś, ugotowanie obiadu, choć Vi nie miał sił na stanie w kuchni. Pierwszy raz nie był na każde jego zawołanie, nie podkulił ogona. Nie po tamtym szarpnięciu. Więc dlaczego to on z ich dwójki czuł się gorzej?
Może własne łóżko pochłonęłoby go, gdyby już się nigdy więcej z niego nie podniósł. Materac zapadłby się pod nim, kołdra zsunęła na nogi i barki, zniknąłby bez śladu, a nawet jeśli jakiś by został, to czy ktokolwiek by się tym przejął? Zatęsknił, powiedział, że go brakuje? Czy Eneaszowi go brakowało?
Dlatego czytał jego wiadomości, z nadzieją patrząc na rękę, która karmiła go bliskością i biła za nieposłuszeństwo, szukając przebłysku czułości w gniewie. Bo wiedział, że jeśli go zobaczy, to da kolejną szansę Eneaszowi, nie chcąc wciąż z niego rezygnować. Z nikogo nie potrafił pierwszy rezygnować.
Gdy ta jedna wiadomość w końcu pojawiła się na ekranie, Vi nawet się nie zawahał.

przyjdź do mnie vi

Wstał i poszedł, dokładnie tak, jak Eneasz sobie tego zażyczył. Otępiały, blady, wystraszony tego, co czekało na niego w mieszkaniu blisko centrum. Ale zdążył się ucieszyć, zdążył uwierzyć, że tej skruchy Eneasza sobie nie wymyślił.


Wieczór spuszczał ciemną kurtynę na miasto, wybudzając latarnie do życia, goniąc zmęczonych mieszkańców do domów. Vi wspiął się na właściwie piętro, zacisnął palce na pasku torby. Miał wrażenie, że to ktoś inny podchodzi do znajomych drzwi, wyciąga dłoń, puka delikatnie, nieśmiało. Nieproszony gość zdający sobie sprawę ze swojego żałosnego położenia, lecz szukanie wsparcia było jego jedyną opcją. Jeszcze w tramwaju zastanawiał się, co powie Eneaszowi, umysł podpowiadał jedno – przeprosi, wybłaga o ciepło. O krótką chwilę udawania, że wszystko jest wciąż dobrze. Skulił barki, zniżył głowę, stał się drobny, posłuszny.
Drzwi otworzyły się dużo szybciej niż ostatnim razem, Eneasz uśmiechnął się szeroko na jego widok, porwał go w ramiona. Objęcia przypominały bardziej uścisk kobry, więzy wbijające się w skórę, duszący dym wypełniający płuca, lecz buzujący ogień był tak kojący.
— Vi! — zawołał blisko jego ucha, wyciągając wilkołaka środka. — Jak dobrze cię widzieć.
Jaki sens miało dopytywanie o prawdę, szukanie znaków wycieńczenia, podobnych do tych widocznych na śniadej twarzy, gdy Eneasz trzymał go tak mocno przy sobie, na chwilę zabierając ciężar ze zmęczonych nóg, pozwalając wilkołakowi oprzeć się o swój tors. Jakby wyczytał z jego myśli, czego Vi potrzebował, gotów dać mu to, bez oczekiwania niczego w zamian. Tylko że Eneasz zawsze czegoś chciał.
Virgil zgubił szybko wątek, nagle złapany za policzki, pocałowany mocno i pewnie, stanowczo, bez miejsca na odpowiedź czy zwątpienie. Tyle Eneaszowi wystarczyło, ta krótka chwila w przedpokoju i Vi zapomniał, dlaczego nie odpisywał na jego wiadomości. Ta dłoń przejeżdżająca po ciemnych lokach i Vi nie pamiętał, jak ta sama dłoń zgasiła światło i kazała mu po ciemku wracać do łóżka. To miłe spojrzenie i jego mały świat wrócił do normy.
— Tamto nie powinno było się wydarzyć, przepraszam — powiedział Eneasz, głaszcząc go raz za zarazem po twarzy, widząc, jak działa to na Virgila, unosi kąciki jego ust w górę. — Poniosło mnie, stres przez studia wyładowałem na tobie. A potem jakoś dni mi pouciekały, było dużo do zrobienia… Wynagrodzę ci to.
Zostańmy tak. Usiądźmy tu, na podłodze, i trzymaj mnie przy sobie, szepcząc do mnie przypadkowe słowa, a wszystko będzie dobrze. Lecz tego jednego życzenia Eneasz nie wyczuł, pociągnął go w głąb mieszkania, uśmiechając się przymilnie, zabrał do tej niewielkiej kuchni.
— Eneasz… — zaczął Vi, wyciągnięty niespodziewanie spod działania dotyku chłopaka, spojrzał niechętnie na butelkę wina. — Nie, jutro jest przedstawienie projektów końcowych z kursu, nie możemy…
— Bo my taką słabą głowę mamy? — parsknął genashi, otoczył go ręką w talii, przyciągnął, uciszył znów całusem. Nie tego Vi chciał, jednak musiał ulec, Eneasz naciskał, nie zostawiając miejsca do przemyśleń, prób przeciwstawienia się mu. Poza tym przecież Virgil powiedział sobie, że będzie się słuchał, że dzięki temu pokaże, jak zależy mu na Eneaszu. Zaciśnięte dłonie rozluźniły się, dotknęły lekko obojczyków genashiego, ten uśmiechnął się w pocałunku. — Tylko po kieliszku, obiecuję. Chcę, żebyś poczuł się lepiej.
— Po kieliszku — powtórzył Virgil, uśmiechając się lekko. Wcale nie był to zły pomysł, w końcu też stresował się trochę przedstawieniem profesorowi folderu z pracą końcową.
Poszedł jeszcze do łazienki, a gdy wrócił, Eneasz trzymał już kieliszki w dłoniach. Połowę jego zaczepnego uśmiechu rozświetlały rozwieszone w kuchni lampki, reszta tonęła w mroku mieszkania.
— Za udany jutrzejszy dzień — powiedział, szkło stuknęło o siebie. — Za twoją rzeźbę, Vi.
— Za twoją — odparł wilkołak, nie szczędząc sobie pierwszego łyku.
Świat zaczął mu uciekać za szybko. W jednej chwili dopijał wino, opierając się o blat z Eneaszem, w następnej podłoga wirowała, a on nie wiedział, jak wysiąść i złapać oddech. Mrugnięcie stanowiło ucięcie filmowej klatki, niezaładowany obraz przeskakiwał mu przed oczami – zlew w kuchni, miękki dywan pod stopami, szafka z odkupioną lampką.
— Eneasz… — wysapał, ledwo dostrzegając, że przecież nie trzyma się na własnych nogach, tylko do łóżka genashi go prowadzi. — Muszę się położyć…
— Możesz zostać tutaj, nie ma problemu.
Uśmiech Eneasza. Zamknięcie oczu. Otworzenie. Koc otulający ciało. Miał wstać rano… Po co miał wstać rano…
— Eneasz… — szepnął, wyciągając rękę, lecz trafił w tę rozmazaną, nieprawdziwą sylwetkę genashiego. Palce zacisnęły się na wilczym nadgarstku, wcisnęły szukającą wsparcia dłoń pod koc.
Szept owiał jego ucho. Wydawał się taki czuły.
— Śpij słodko, Vi.


Rano. Rano. Kurs. Wcześnie, przed dziesiątą. Folder w torbie. Rano wstać. Praca. Marmur. Profesor. Zippo. Myśli bez ładu i składu wierciły mu się pod czaszką, przeskakując od tematu do tematu, odtwarzając przypadkowe wspomnienia. Spotkanie w bibliotece, szpitalna sala Valeriusa, z nim jest coś nie tak. Z kim? Eneaszem?
— Eneasz — wymamrotał Vi, nie mogąc unieść ciężkiej głowy z poduszki.
Świadomość wracała do niego powoli, z trudem przebijając się przez ścianę bólu, samo pomyślenie o wzięciu głębszego oddechu przychodziło mu niełatwo. Ale czuł wokół siebie zapach Eneasza, ten kojarzący mu się z dogasającym ogniskiem, czuł w powietrzu benzynę do jego zapalniczki i dym. Pewnie papierosowy. Chociaż…? Z jękiem przekręcił się na bok, zmusił do otwarcia oczu, mimo że światło próbowało go oślepić. Był w mieszkaniu Eneasza, to na pewno, ale gdzie…
Spojrzenie padło na torbę. Torbę z folderem na kurs. Kurs kończący się dzisiaj.
Z narastającą paniką poklepał kieszenie, znalazł telefon, godzina wskazywała ósmą czterdzieści. Zajęcia właśnie się zaczynały, profesor pytał o oddanie planów na końcową rzeźbę. Vi zerwał się z łóżka, upadł, świat zawirował tak samo, jak zeszłego wieczoru, mdłości prawie nie pozwoliły mu się podnieść z podłogi. Musi wziąć torbę. Musi ją wziąć i biec – może lepiej szybko iść – na tramwaj, dotrze spóźniony, ale będzie na sam koniec. Jeszcze leżąc, przerzucił sobie torbę przez ramię, a potem zmusił się do ruszenia. Przy pomocy krzesła wstał, przeszedł chwiejnym krokiem przez pokój… Zatrzymał wzrok na kuchennym blacie.
Obok butelki wina leżało opakowanie. Lekki nasenne. W plastikowych przegródkach brakowało czterech sztuk. Czterech. Tyle musiałby przyjąć duży pies, żeby miały na niego podobny efekt, co na człowieka. Żołądek ścisnął się, ponownie zaprotestował na jakikolwiek ruch.
Ale Vi nie miał czasu ani na czekanie, aż mu przejdzie, ani na rozmyślanie nad tym, co wydarzyło się zeszłej nocy. Eneasz by mu tego nie zrobił.
W takim razie gdzie był?


Pierwsze piętro, drugie piętro, przebiegniecie korytarza, sala na lewo. Vi wpadł do środka, bliski zwymiotowania własnego żołądka i wyplucia płuc.
Wszyscy kursanci zamarli, zamarł i profesor, rozmawiający akurat przy swoim biurku z Eneaszem. Usta, które jeszcze niedawno znajdowały się blisko tych wilczych, wygięły się w kpiącym uśmiechu, w oczach drwiący podziw mieszał się z zażenowaniem. Daremnie metaliczny wzrok próbował doszukać się w genashim stojącym przy profesorze tego Eneasza widzianego wczoraj wieczorem.
— Panie Moeris — odezwał się profesor, zerkając ze zmarszczonymi brwiami na spoconą i niezdrowo zabarwioną twarz wilkołaka. — Cóż, za tak późne pojawienie się nie…
Wata poczęła wypełniać mu uszy, głos profesora stłumionym echem wpadał do głowy. Materiały z jego folderu leżały na biurku, przerobione i pocięte, ale bezbłędnie rozpoznał zdjęcia, które wybrał, choć były pod innym kątem. Szkice przerysowane we własnym stylu, wyczerpujące opisy, z którymi Eneasz nigdy nie mógł sobie poradzić. Niektóre rzeczy skopiowano nawet kropka w kropkę, różniło się wyłącznie pismo. Genashi podążył za wilczym spojrzeniem, palce musnęły teczkę, wyraźnie zaznaczając, do kogo praca należy.
— Panie Moeris? — powtórzył któryś już raz jego imię profesor, wilkołak uniósł na niego pusty wzrok. — Czy mogę zobaczyć pana pracę?
W mieszkaniu pachniało benzyną z zapalniczki, dymem. Ale nie takim po paleniu papierosów, tylko papieru. Dłonie zadrżały, w druzgocącej ciszy, która zapadła w sali, Vi powoli otworzył torbę, popatrzył do środka. Pustego środka.
— Nie… — Zachłysnął się powietrzem. — Nie mam…
— Rozumiem — przerwał mu profesor, i tak, jak Virgil nie chciał na niego popatrzeć, tak i on tego odmawiał, składając teczkę Eneasza, kryjąc przed wilkołakiem zawód w swoich oczach. — W takim razie…
— Ja…
— Panie Moeris. — Mężczyzna stanowczo uderzył błonią w biurko. — Nic więcej dodać pan nie może. I proszę też nie próbować, by się nie ośmieszyć bardziej. — Teczka Eneasza wylądowała w torbie z innymi, profesor zwrócił się do reszty studentów. — Kurs dzisiaj się kończy. Ci, którzy zaprezentowali mi swoje foldery, mogą spodziewać się w przeciągu trzech tygodni informacji, czy ich praca zostanie dalej oddana do oceny komisji.


Wyszedł pierwszy z sali, kręcąc się niespokojnie po korytarzu, gdy osoby z kursu mijały wilkołaka, obojętnie zerkając na niego. Eneasz pojawił się na końcu, kierując się ku schodom.
— Eneasz. — Vi pobiegł, błagalnym tonem wołając chłopaka, ten jednak twardo szedł przed siebie. — Eneasz…
Virgil chwycił go za łokieć, genashi wyszarpnął się błyskawicznie, odwrócił, piorunując wzrokiem ledwo trzymającego się na nogach Vi. Brakło mu nawet sił, by się wściekać, niezrozumienie i ból kopały go w kolana.
— Dlaczego… — Zagryzł wargę, wstrzymując łzy. — Czemu…
Ten sam uśmiech, którym Eneasz obdarzył go zeszłej nocy, pojawił się na ustach, niebezpieczna drapieżność zawitała w złotym spojrzeniu. Genashi zrobił krok w przód, Vi krok w tył, a wilcze wargi poruszały się bezdźwięcznie, pytając i prosząc, gdy Eneasz spychał go coraz mocniej pod ścianę, aż nie było gdzie uciec. Złapał za śniadą twarz, tym razem wpijając palce w policzki.
— Bo jesteś nikim, Vi — zamruczał. Oddech Vi zadrżał, gdy wilkołak wyczuł zapach benzyny od zapalniczki na palcach chłopaka. — Jak ten głupi kundel potrzebujesz kogoś, kto będzie ci mówił, co masz robić, żebyś mógł się tego ślepo posłuchać.
— Nie mów tak — szepnął płaczliwie.
Eneasz cmoknął.
— Prawda boli. Poważnie, gdy się tak nad tym zastanowisz, czy naprawdę myślisz, że jesteś coś wart? Że ktoś by cię chciał za to, kim jesteś? Patrz, dam ci podpowiedź.
Czy za mało się szarpał, by uniknąć pocałunku? Czy może myślał, że jeśli Eneasz go znów pocałuje, to dotrze do niego, ile miłości Vi dla niego trzymał w sobie? I tak żółć podeszła mu do gardła, dłonie pchnęły pierś, którą pragnęły objąć. Genashi ustąpił, parskając ostrym śmiechem na zginającego się w pół Virgila.
— Tak łatwo jest cię wykorzystać, nawet teraz się ledwo bronisz.
Ciało pracowało gdzieś poza jego świadomością, oddychając płytko, szukając równowagi w wirującym świecie, perląc pot na czole, ramionach, plecach. Odkaszlnął, kwaśna gorycz podrażnił język.
— Moja rzeźba…
— Zapewni mi miejsce w trójce tych, które pójdą do oceny komisji. — Eneasz pochylił się, szukając jego wzroku. — Sam dałeś mi wszystko, o co cię poprosiłem, szkice, zdjęcia, modele. Możesz być sam sobie winny.
— Eneasz — załkał — proszę, przestań…
— Wyślę ci pocztówkę ze Spintharos.
I po tych słowach odszedł. Nie oglądając się więcej za siebie, tak jak nigdy się nie oglądał, idąc po trupach i troszcząc się wyłącznie o własny interes. Eneasz przyszedł do jego życia, kiedy mu się to podobało i wyszedł, zabrawszy, co było mu potrzebne. Ślad jego obecności stanowiły miejsca zionące pustką jeszcze głębszą niż przedtem.
Virgil zatrząsł się od płaczu, ciężko łapiąc powietrze. Nogi ugięły się pod nim, zjechał po ścianie na podłogę, szukając rzeczy, które zrobił źle. Gdzie zawiódł. Czemu okazał się znów dla kogoś jednym, wielkim błędem. Schował twarz w dłonie, chcąc tak naprawdę cały ukryć się przed światem.
Nikt się przy nim nie zatrzymał. Spod obwiązanego smyczą drzewa odjechały wszystkie samochody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz