28 listopada 2024

Od Seymoura – Struny

Co prawda Vi wylegiwał się właśnie na swojej ulubionej macie do czesania, a jego sierść lśniła perfekcyjnie w popołudniowym słońcu, wolna od nadmiaru kłębiącego się podszerstka zalegającego obecnie w worku (a przy okazji również wszędzie indziej), mimo to w ciele wilka tkwiło jakieś niedające się wyczesać i wytulić napięcie. Takie samo wpijało się w ramiona muzyka, gdy ten troskliwie ujął czarną łapę i wziął się za opiłowanie twardych pazurów. Czynność nie zajmowała wiele czasu, pilnikiem wystarczyło przejechać parę razy, skrócić pazury o ledwie milimetr albo dwa, bo przecież od zeszłego tygodnia, kiedy ostatnio się nimi zajmował, nie zdążyły urosnąć aż tak długie.
Seymour odłożył pilnik, sięgnął po niewielkich rozmiarów trymer z charakterystycznie zagiętą głowicą. Tych pojedynczych kłaczków, które wyrastały spomiędzy poduszek i służyły głównie do tego, by zbierać brud i zarazki, też na dobrą sprawę nie musiał przycinać. Od ostatniego tygodnie nie urosły wiele, jednak czarodziej zastanawiał się, czy nie przyciąć ich mocniej, żeby na dłużej starczyło. Zerknął na Vi. Wilk najczęściej odpływał w nieprzytomną błogość w trakcie tych wszystkich zabiegów pielęgnacyjnych, pozwalając Seymourowi go poprzytulać, pomiędlić mu uszy, ponaciskać poduszki i połaskotać boki, lecz w tamtym momencie ich spojrzenia się spotkały, w każdym z nich było jakieś napięcie.
Seymour?
— Hm?
Chwila ciszy, wahanie.
Mam prośbę.
— Proś, o co chcesz.
Wilcze łapy poruszyły się w dłoniach Seymoura, ogon klepnął kilka razy o posłanie.
Pomyślałem, że… — Znów chwila zawahania. Seymour nabrał trochę kremu, zaczął miarowym ruchem wcierać go w czarne poduszki. — Czy mógłbyś mi nagrać, jak coś śpiewasz?
— Tak. — Żadnej pauzy.
Nie musi być dużo. Po prostu… parę utworów.
— Ile będziesz chciał.
Uśmiech przemknął przez ten wilczy pysk.
Wiem, że masz co robić przed wyjazdem w trasę, więc dosłownie… parę krótkich rzeczy.
To nie była pierwsza trasa koncertowa Voxa, ale na pewno pierwsza aż tak długa. Norbert się z nimi nie pierdolił, i tym razem postanowił wysłać swoich przeklętych podopiecznych na drugą stronę portalu. Fani zachwyceni, Seymour też, a przynajmniej powinien być, gdyby nie fakt, że oznaczało to bycie oddzielonym od Vi na długie tygodnie. Czarodziej już czuł się chory na samą myśl o braku codziennych rozmów, wspólnego spania, regularnego czesania wilczej sierści i po prostu bycia razem, siedzenia sobie w spokojnej ciszy mieszkania, gdy nikt niczego od nich nie wymagał i mogli po prostu cieszyć się nawzajem swoją obecnością, bez konieczności robienia czegoś konkretnego albo udowadnianie czegoś komuś.
Będę tęsknił.
Seymour ścisnął mocniej łapę, wtulił usta w miękkie futro, a potem otoczył swojego wilka ramionami, na dobrą sprawę kładąc się gdzieś na jego piersi.
— Ja za tobą też, Vi. — Westchnął, wtulił twarz w gęstą sierść. — Pisz do mnie.
Będę, codziennie.
— Zdjęcia też wysyłaj.
Wyślę, jakie będziesz chciał.
— Wszystkie będę chciał.
Perspektywa rozłąki bolała, lecz mimo to czarodziej uśmiechnął się – wiedział, że gdy w końcu wróci, Vi wiernie przywita go z tym samym ogniem miłości i oddania, który wypełniał jego serce teraz, gdy spędzali razem tyle czasu. Muzyk wróci do takiego samego domu, jakim go opuścił, a perspektywa tego sprawiała, że chociaż czekał go ból tęsknoty, nie było tam śladu niepewności i obawy, że cokolwiek się po drodze zmieni.
— Vi. — Seymour przesunął się nieco, usta znalazły się bliżej puchatego ucha. — Kocham cię.
Najpierw przyszła fala ciepła i szczęścia, gdy wilcze serce przyspieszyło, a pysk poruszył, ocierając się lekko o czarodzieja.
Ja ciebie też.


— Kurwa, Seymour, ty chcesz, żebym ja na dwa zawały tu pierdolnął.
Raam siedział rozwalony na kanapie w studio, teatralnym gestem trzymając się za obie piersi, tam, gdzie znajdowały się jego bliźniacze serca.
— Nie no, po prostu wy wszyscy jesteście debilami — odparł Seymour, krzyżując nogi na swym zwyczajowym fotelu. — Poza Ioannisem.
Ioannis roześmiał się pogodnie na te słowa, Ignis zmarszczył brwi.
— Środa rano, a ty wylatujesz z tekstem, że chcesz zrobić solowy krążek, to co mieliśmy pomyśleć?
— Że mam własny pomysł?
— Seymour, to zdecydowanie brzmiało tak, jakbyś chciał odejść z Voxa! — Wypalił Arieth, strosząc się pod bokiem Raama.
— Słowa na to wskazywały, ale nie tembr głosu — podsumował Ioannis.
Ignis przejechał dłonią po twarzy.
— Ty jesteś debilem, Seymour.
— Właśnie! — Burknął Raam. — Bo zrobiłeś z nas debili!
— To, że zrobiłem z was debili, nie znaczy wcale, że jestem debilem, tylko że wy jesteście debilami!
Podniesione głosy całkowicie zamaskowały pojawienie się Norberta. Manager zdawał się zmaterializować z powietrza; wszedł do salonu, podparł dłonie na biodrach, na twarzy pojawił się ten jego najbardziej charakterystyczny wyraz.
— Chyba omija mnie jakaś ważna dyskusja — powiedział, przebiegając wzrokiem między Ignisem i Seymourem.
— Nie, spokojnie. Chłopcy się po prostu kłócą, kto jest większym debilem — wyjaśnił Raam, na co Norbert pokiwał głową ze zrozumieniem.
— Trudne zagadnienie, panowie tworzą ostrą konkurencję.
Jeszcze parę zdań i przepychanek, w końcu Norbert w miarę opanował swoich podopiecznych, usiadł, wyłożył folder na stół i już otworzył usta, by coś powiedzieć, gdy…
— Mamy pomysł na nowy krążek. — Oznajmił mu Ignis.
Norbert uniósł brwi, w oczach błysnęła pogodna iskra.
— …Seymour będzie tam dużo śpiewał…
Chwila zastanowienia, moment kalkulacji, w końcu uśmiech się poszerzył, Norbert skinął głową.
— …i solówki też ogarnie…
Szli za ciosem, nic dziwnego. Norbert nadal kiwał głową, nadal się uśmiechał.
— …teksty i muzykę już mamy wymyślone…
Norbert nie zastanowił się, co to oznaczało – uśmiech sięgał już od ucha do ucha, gdy manager błyskawicznie przekalkulował, jak szybko pójdzie praca, skoro ta część jest już gotowa.
— …nagramy jedną taką płytę i nie będzie na sprzedaż.
Gdy krzyki w końcu ucichły, Norbert klapnął na kanapie pokonany, z dłońmi uciskającymi skronie i zwieszoną głową. Arieth i Ioannis zajęli jego flanki, próbując jakoś ułagodzić to nierozumiejące, managerskie serce. Norbert burczał pod nosem, mówiąc coś o tym, że z całej ekipy to wcale nie Ignis czy Seymour są największymi debilami, tylko on – bo wziął pod swoje skrzydła bandę największych debili, jakich kiedykolwiek widział świat.
— Nie obraź się, Norbi, ale jak ty nas nazywasz debilami, to to brzmi jak komplement — dołożył mu Ignis, poklepując managera po ramieniu.


Seymour wiedział, że z tym krążkiem to będzie zapierdol milenium, ale nie spodziewał się, że reszta ekipy postanowi zapierdalać razem z nim.
Nagranie albumu nie polegało na tym, że ekipa zbierała się w jednym pomieszczeniu, stawała wokół mikrofonu, grała i śpiewała, i tak powstawał cały utwór. Najczęściej na każdy kawałek mieli tony pojedynczych fragmentów i strzępów, które potem trzeba było starannie posklejać w jedną całość, nim zaś się to stało, zespół do upadłego dyskutował nad tym, co będzie lepiej brzmiało, co wybrać i jak to wszystko będzie się razem trzymało. Seymourowi wydawało się, że tak naprawdę to jedyne, co będzie potrzebne, to jego głos i muzyka, i może trochę śpiewu Ignisa, który zastąpi jego głos w standardowych wersjach utworów i już – on potem usiądzie i wszystko poskleja, inni nie muszą aż tyle pracować. Reszta Voxa bardzo szybko odniosła się do tego planu, każdy z chłopaków wypowiedział swoje zdanie na swój unikalny sposób, niemniej jednak przekaz był ten sam – „No chyba cię pojebało”.
— Nagrywamy od zera, Seymour.
— Norbert nas wszystkich w końcu dojedzie, Ignis.
— Jakby nas Norbi faktycznie chciał dojechać, to by to już dawno zrobił — podsumował Raam. — A ty nie pierdol, tylko wybierz utwory.
Utwory miał wybrane, to nie stanowiło problemu. Problemem było wykonanie.


Początkowe żarty o tym, że Raam mu skopie dupę, jak będzie fałszował, szybko przestały być śmieszne. Seymour nie fałszował, ale jak pierwszy raz zagrali, kiedy on i Ignis zamienili się miejscami, czarodzieja po prostu zmroziła jakość wykonania.
Każde crescendo wyszło płaskie, nie miało w sobie ułamka mocy, jaki potrafił wpakować w nie Ignis, solo zaś było zbyt uładzone i bez polotu, i na dobrą sprawę brzmiało tak, jakby Ignis zagrał je stopami. Chociaż nie – Ignis pewnie nie trafiłby w konkretne nuty, ale muzyka nadal miałaby w sobie ten jego charakterystyczny ogień i żar, niemożliwy do podrobienia przez nikogo. Seymour nie fałszował, sięgnął wszystkich nut, ale wiele duszy w tym nie było – dźwięk nie porywał, nie miał mocy i charakteru, uczuć prawie w nim nie było. Gonił w piętkę na stronie technicznej, w pełni widział przepaść, między gościem, który zaczął z nudów brzdąkać na gitarze w liceum, a geniuszem, którego od dziecka prywatnie uczył jakiś pierdolony bóg muzyki. Czarodziej westchnął. A on chciał nagrać utwory dla Vi, zastąpić w nich Ignisa. Po prostu brawo.
Skończyli. Seymour uciekł wtedy wzrokiem, zacisnął mocniej palce na gryfie.
Kurwa, co mu w ogóle przyszło do głowy, żeby podjąć się takiego zadania i liczyć na to, że ten twór będzie dobry? Bo że będzie tak samo dobry, to nawet nie liczył, ale miał nadzieję, że różnica nie będzie tak dobitna. Wiadomo, w sieci krążyło mnóstwo coverów ich piosenek, ale Seymourowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby spodziewać się po nich tego samego pierdolnięcia, które w muzykę pakował Ignis. Czarodziej nie miał tyle wyrozumiałości dla siebie i na tym etapie miał wrażenie, że każdy cover jest lepszy od tego, co on próbuje uskutecznić.
— Dobra, to była wprawka, teraz spróbujemy na poważnie.
Na poważnie na dobrą sprawę nigdy nie nadeszło. Zrobili przerwę, potem zajęli się czymś innym, potem Norbert coś od nich chciał, potem był już wieczór. Seymour wrócił do domu napompowany jak dziurawa dętka i z prawdziwą wdzięcznością wtulił się w ciepły, milczący i niezadający żadnych pytań bok jego wilka. Musiał się jakoś ogarnąć.


Po pewnym czasie Ignis stwierdził, że on i Seymour idą się dotlenić. Czarodzieja o zdanie nie spytał.
Z zewnątrz mogłoby to wyglądać tak, że wokalista próbuje zwyczajnie wziąć go na dywanik, a na wspólnym fajku poleci trochę nieprzyjemnych komentarzy. Znaczy, Seymour wiedział, że Ignis ma mu coś do powiedzenia i nie będzie przebierał w słowach – mężczyźni nie pierdolili się w rozmowie w sumie od początku znajomości, poza tym czarodziej był świadom tego, że w przypadku Ignisa walenie prosto z mostu jest oznaką szacunku i zaufania. Dlatego poszedł za nim. Nie walczyć o swoje albo przegadać go w dyskusji, tylko żeby rozwiązać problem, bo ich obu szlag już trafił.
— Seymour — zaczął genashi, opierając łokcie o barierkę tarasu. Strużka dymu popłynęła z końca jego papierosa, oczy mężczyzny błysnęły przelotnie oranżem i Seymour też się zaciągnął. — Nie możesz mnie udawać.
— Daj spokój.
— Nie jesteś mną.
Seymour zaciągnął się naprawdę głęboko, powoli wypuścił siwy kłąb dymu.
— Dzięki za przypomnienie. Jakbym nie pamiętał o tym dwadzieścia cztery na siedem, nie?
— Debilu — Ignis westchnął. — Śpiewasz to dla Vi, tak?
— Do brzegu, Zapałka.
— Vi powiedział, że chce usłyszeć ciebie, a nie Ignisa w innej wersji kolorystycznej. — Wytłumaczył cierpliwie. — Ja trochę nie wierzę, że muszę ci to mówić.
Jakby to było takie proste.
— Nie musisz, Ignis, ja wiem, czego Vi chce. Tylko, wbij to sobie do tego zakutego łba, nie chcę dać mu jakiegoś żałosnego półproduktu, a wygląda na to, że na więcej mnie nie stać. No i tyle.
Tym razem to genashi zaciągnął się głębiej dymem.
— Czyli tu też jest problem — podsumował, zerknął na Seymoura. — Wiesz, że jesteś jedyną osobą, która uważa, że zasysasz?
— Ignis, kurwa.
— Poważnie.
Wiatr porwał kłąb dymu, wdarł się pod koszulkę, uszczypnął zimnem w brzuch. Ignis zadrżał.
— Ale piździ — burknął, krzyżując ramiona na piersi. — Poza tym druga sprawa.
— Dołóż mi jeszcze.
— Dołożę ci tyle, ile będzie trzeba.
Seymour wiedział. Tylko czasem trzeba było mu powiedzieć i sprawić, żeby to usłyszał.
— Za bardzo przyzwyczaiłeś się do swojej zwyczajowej funkcji. Teraz nie masz pilnować wszystkich i stać z boku, tylko być na przedzie. Masz nas prowadzić, Seymour.
— Próbuję, nie?
— Próbujesz robić to tak, jak ja, a nie o to chodzi.
— Ignis… jakbyś, kurwa, nie wiedział, dlaczego.
Seymour urwał, westchnął, popatrzył przyjacielowi w oczy. Robił to, starał się iść dokładnie tą samą ścieżką, co Ignis, bo uważał, że właśnie to jest jedyna poprawna interpretacja, najlepsza wersja, a jakiekolwiek jej zmiana będzie zmianą na gorsze. A że chciał dać Vi to, co najlepsze, to…
— Seymour. Jak masz iść tą samą drogą, co ja, jak twój cel jest, kurwa, inny! — Papieros zakreślił w powietrzu gniewną elipsę. — Jednemu jedynemu chłopu coś chcesz powiedzieć, tak? Nie wszystkim ludziom na świecie. To wszystko, od dechy do dechy, musi być po twojemu, nie po mojemu. To twoja droga.
Czarodziej zamilkł na dłuższą chwilę. Słowa trafiły, celnie, pierdolnęły tam, gdzie potrzebował.
— Podziękuj Ioannisowi za dobrą analogię.
— Panu Macleodowi. — Poprawił go Ignis, zaciągnął się dymem. — Aż się zastanawiałem, czy dzióbek też będziesz robił.
— Dzióbek? — Uśmiech w końcu pojawił się na twarzy czarodzieja. — To przyznajesz się, że robisz dzióbek?
— Nie robię dzióbka, ja pierdolę! Tak mi się po prostu powiedziało — prychnął gniewnie genashi.
Seymour klepnął go na odlew w bark, zaciągnął się mocniej dymem.
— Ignis?
— No?
— Przyniosę ci piwo.


— Kiedy stałeś się profesjonalnym fotografem?
— Wczoraj w nocy.
Pogodne popołudnie sprawiło, że w parku byli po prostu wszyscy, lecz Seymour się tym nie przejmował. Właściwie, to nawet lepiej. Urzędujące w parku wiewiórki i gołębie chętnie zaczepiały ludzi, kręciły się przy starszych paniach siedzących na ławkach, z zaciekawionym wyczekiwaniem patrzyły na torby, czy nie kryją tam przypadkiem czegoś smakowitego. Akurat zakończyła się renowacja amfiteatru, więc Seymour miał też doskonały motyw, by wyciągnąć Vi właśnie tutaj i popatrzeć, jak teraz wyglądają zdobiące to miejsce rzeźby. Mnóstwo rzeczy do obfotografowania, mnóstwo miejsc, by na nie popatrzeć, Vi nie powinien się zorientować, że na ten dzień czarodziej miał niebywale rozbudowany plan, jak zdobyć parę bardzo konkretnych zdjęć.
Vi wynajdywał mu ładne widoki, Seymour robił zdjęcia, usiłując w jak najbardziej naturalny sposób użyć całej przekazanej mu przez Arietha wiedzy. Zmiennokształtny po raz kolejny okazał się specjalistą w dziedzinie, o której znajomość nikt go wcześniej nie podejrzewał, no i tym razem padło na fotografię. Szybkie wytłumaczenie tego i tamtego, do tego naturalna zdolność Seymoura do przyswajania nowych faktów, podparta gorącą chęcią zrobienia czegoś dla Vi, i już – te pożyczone obiektywy i aparat skutecznie polowały na interesujące barwy i kształty.
Minęli kwietniki, minęli jeziorko, po którym pływało stado kaczek i łabędzi, dotarli do amfiteatru. Seymour cyknął kilka zdjęć, tak dla porządku, a potem się odezwał.
— Wiesz co? Mam pomysł.
Vi oderwał wzrok od jednej z rzeźb, zerknął na niego, uniósł brew.
— Jaki?
Czarodziej obdarzył go szerszym uśmiechem.
— Weź stań tak, jak tamta rzeźba.
Vi przechylił zabawnie głowę, popatrzył na rzeźbę, wrócił uwagą do Seymoura.
— Ale dlaczego?
— Bo cię ładnie proszę. — Muzyk uniósł aparat. — Wiesz, zazwyczaj jest tak, że to ja pozuję tobie, a potem ty coś tworzysz. Dzisiaj zamienimy wszystko – ty pozujesz, ja tworzę, a za szablon weźmiemy sobie te rzeźby z amfiteatru.
Vi roześmiał się, Seymour przelotnie pożałował, że nie przyszło mu do głowy, żeby wziąć się za nagranie jakiegoś krótkiego filmiku.
— Niech ci będzie. Ale potem ty pozujesz.
— Tylko, jeśli będziesz robił zdjęcia.
— Spróbowałbyś mi nie dać aparatu.
Wokół było tyle osób, tylu spacerowiczów, całe tabuny biegających dzieciaków i ławice snujących się gdzieś starszych osób, do tego jeszcze równie zagubione we własnym świecie pary, nawet trafiła się jakaś grupa obwieszonych aparatami fotograficznymi turystów, lecz dla Vi i Seymoura równie dobrze mogło nikogo nie być. Mężczyźni błąkali się po amfiteatrze, wynajdywali początkowo dostojnie i godnie wyglądające rzeźby, jednak niewiele czasu trzeba było, by zmieniło się to w zabawę w znalezienie najdziwniejszych póz i min, jakie rzeźbiarze z dawnych wieków postanowili uwiecznić w kamieniu. Potem amfiteatr się skończył, mężczyźni przeszli w jakąś alejkę niknącą w odmiennej części parku – w tej, która nie poddawała się tak już symetrii i sztucznemu projektowi, lecz miała raczej przypominać naturalny las, ze ścieżkami wijącymi się wśród starych drzew, z niezwykłymi elementami wystroju czekającymi na spacerowiczów za każdym zakrętem. Od początku zaprojektowane tak, by przypominały zapomniane przez czas i ludzkość konstrukcje starożytnych, nadając całej tej części niezwykłego, magicznego klimatu.
Seymour prowadził Virgila niby jakąś przypadkową ścieżką, lecz były to tylko pozory. Czarodziej nie byłby sobą, gdyby coś tak ważnego pozostawił przypadkowi. W końcu dotarli do miejsca, gdzie rzeźby nie przedstawiały już pojedynczych postaci.
— I kto teraz będzie robił zdjęcia? — spytał Vi, dotykając subtelnie wyrzeźbionej stopy jakiejś nimfy, siedzącej wygodnie na kolanach jakiegoś pasterza.
— Trójnóg i samowyzwalacz — odparł Seymour, sięgając do torby. Pewnie, że to też pożyczył od Arietha.
Czarodziej ustawił aparat, przysiadł na jakimś pniaku, wyciągnął ręce do Virgila.
— Chodź do mnie, Vi.
Wilkołak stanowił o wiele ładniejszą i zgrabniejszą nimfę, Seymour musiał się naprawdę skupić, by zrobić zdjęcie w odpowiednim momencie, upolować potrzebną mu scenę. Od rzeźby do rzeźby, mężczyźni błądzili wśród parkowej zieleni, krok po kroku wypełniając kartę pamięci aparatu wspomnieniami szczęścia i całym tym ciepłem, które miało ich ogrzać w trakcie długiej rozłąki. Dobrze, że Seymour kupił tę największą i zabrał zapasową, bo miał wrażenie, że bez wysiłku wypełnią je obie.


— Mam coś dla ciebie.
Wieczór rozsnuwał się za oknem gasnącymi powoli oranżami i przymierającą w ciemność czerwienią. Dzień miał się ku końcowi, zmęczenie wspinało się wzdłuż kręgosłupa, sprawiając, że ruchy zwalniały, a umysł nie miał już ochoty na wyzwania. Nim Seymour poznał Vi, nie lubił tego uczucia wieczornej, przemęczonej niemocy, mając wrażenie, że to był moment, w którym nie dawał już rady i po prostu zawodził. Nie miał prawa ani powodu być zmęczonym, skoro był młody, nic mu nie było, ani niczego nie brakowało. Potrzebował ciepła i bliskości Virgila, tego czułego, łagodnego serca i kochającego dotyku dłoni rzeźbiarza, by w końcu do tego zastałego, czarodziejskiego umysłu dotarło, że nawet golemy się męczą, nie mówiąc już o ludziach. Teraz wręcz polubił ten moment, gdy kończył się dzień i można było powoli porzucić wszystkie sprawy i oddać się odpoczynkowi. Wieczory spędzał przecież z Vi, nie robiąc niczego konkretnego, a dla niego był to najlepszy odpoczynek.
Vi obejrzał się na niego, a gdy Seymour gestem pokazał mu, by podszedł bliżej, wilkołak wstał ze swojego siedziska, usadowił się na kanapie obok muzyka.
— Co to takiego?
Czarodziej wyciągnął opakowaną płytę w jego stronę.
— Sam zobacz.
Vi odkleił fragmenty taśmy, odwinął papier, wyciągnął pudełko.
— To jest pierwsza okładka, jaką zaprojektowałem w życiu, więc bądź wyrozumiały… — zaczął ze śmiechem.
Składanka dla Pluszaka? — Vi odwrócił się do niego, tłumiąc śmiech. — Serio?
— Co, zły tytuł?
Vi roześmiał się w końcu, wtulił mocniej w jego bok.
— Mogłem się takiego spodziewać, poważnie — powiedział, przesuwając opuszkami po okładce. — Zdjęcie z parku?
— Zdjęcie z parku.
— Wiesz, zastanawiałem się wtedy, skąd nagle takie zainteresowanie fotografią…
Seymour obdarzył go uśmiechem.
— To nie jedyne zdjęcie, którego użyłem.
Vi otworzył pudełko; okładka okazała się całą książeczką z tekstami piosenek wkomponowanymi w przeróżne zdjęcia. Jakieś z baru, kolejne z innego spaceru, parę zdjęć z mieszkania, jedno takie, gdy wyczesany Vi przysypia na kanapie, a zasierściony Seymour wyleguje mu się pod bokiem. Było też to z plaży, kiedy poszli razem szukać muszelek, potem Vi zmienił się w swą wilczą formę i znalazł jakiegoś bardzo bojowego kraba; Seymour dorzucił jeszcze fotkę ze wspólnego latania na miotle, i parę zdjęć z jazdy na łyżwach. Starsze, nowsze, zabawne, czułe, trochę współgrały z tekstami wybranych przez czarodzieja piosenek, a trochę stanowiły po prostu zbiór wspomnień i momentów, na zawsze uwiecznionych na fotografiach.
— Daje radę graficznie?
Długi pocałunek, którym Vi go obdarzył, stanowił najpełniejszą odpowiedź na pytanie. Seymour zapadł się głębiej w kanapę, mocniej objął to smukłe, cudownie ciepłe ciało.
— Jeszcze masz płytę do przesłuchania.
Płyta momentalnie znalazła się w odtwarzaczu, Vi przysiadł z powrotem u jego boku, instynktownie złapał czarodzieja za rękę. Seymour podążył wzrokiem do niego, z uwagą obserwując każdą reakcję, wyczekując najdrobniejszej zmarszczki, przelotnego uśmiechu. Vi siedział tak wyczekująco, że muzyk niemal widział ten merdający z niecierpliwością ogon i te postawione czujnie uszy. W końcu z głośników popłynęły pierwsze dźwięki gitary, odezwał się głos Seymoura.
Niby powinien być już przyzwyczajony do usłyszenia własnego głosu w nagraniu, przecież sam składał te utwory, jednak usłyszenie tego teraz, w ich mieszkaniu, gdy Vi też mógł go w końcu usłyszeć, miało w sobie coś magicznego i niebywale osobistego. Ujrzenie, jak te metaliczne oczy błyszczą szczęściem, podnieceniem i oddaniem, wywoływało w jego sercu poruszenie, które ciężko było mu opisać słowami.
— Zmieniłeś tekst! — Vi mocniej ścisnął go za rękę.
— Trochę.
W myśl tego, że śpiewał dla jednej jedynej osoby, Seymour podrzucił chłopakom pomysł, zespół się zgodził, i teraz w piosenkach, tu i tam, pojawiało się imię Virgila.
— Może być?
Nie zdążyli przesłuchać nawet pierwszych trzech utworów, nim Seymour wylądował plecami w poduchach, z Vi wtulonym w niego całym ciałem, z tymi szczupłymi ramionami oplatającymi jego klatkę piersiową z prawdziwą, wilkołaczą siłą, i wargami wtulonymi w jego usta tak mocno, że myśl o zaczerpnięciu tchu kompletnie wywietrzała z jego głowy.
— Wezmę to za tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz