Kawiarnia „Mokry Nosek” obchodziła przeróżne święta. Na wielkie, popularne okazje typu Halloween czy Yule lokal zawsze świecił kolorowymi dekoracjami w odpowiednich motywach, pieski biegały w fikuśnych ubrankach, a nawet pracownicy nosili ciuchy i fartuchy pasujące do reszty. Nie mogło się też obejść bez specjalnych promocji oraz niesamowitych ciast, które były tak pyszne, że nawet bariści podjadali na zapleczu, gdy szefowa nie patrzyła. Nie to, że by ich za to ukarała, bo dobrze wiedziała, jaki miała ogromny talent do pieczenia. To chyba ta psia miłość ją napędzała.
Czasami obchodzono też trochę mniej popularne święta, w tym najważniejszy dla całej kawiarni Dzień Psa. Wtedy lokal cieszył się sporą ilością klientów, bo wszyscy okoliczni wiedzieli, że trwały specjalne okazje – po pokazaniu obsłudze zdjęcia własnego pieska dostawało się zniżkę na ciasto oraz darmowe smaczki dla ukochanych czworonogów. Nic więc dziwnego, że tyle osób się tu zjawiało.
— Psie uszy?
Yangcyn uniósł jedną brew, machnął delikatnie końcówką ogona.
— Co roku takie nosimy — odparł kolega, Florence, poprawiając okulary na nosie. — Tak wymyśliła szefowa, tak więc robimy.
Jak się dowiedział, była to taka tradycja. Tego dnia wszyscy pracownicy zakładali specjalne opaski, które przyniosła szefowa. Kobieta ponoć mówiła, że to było rozwiązanie, żeby mieć coś na tę okazję, bo fartuchy w psie wzorki (piłeczki, kosteczki, mordki piesków) noszono na co dzień, więc nie można było po prostu tego zmienić. Ale psie uszy? Czegoś takiego jeszcze nigdy nie zakładał.
— To jest nasz sposób na świętowanie Dnia Psa — usłyszał.
Odwrócił głowę, ujrzał szefową. Weszła właśnie do kuchni, w rękach już trzymała przygotowane specjalnie pod każdego z pracowników opaski. Florence'owi wręczyła te z oklapniętymi, czarnymi uszami, zaś brązowawe, przypominające te yorka dała stojącej obok Rochelle.
— Dla ciebie mam takie — powiedziała do Yangcyna.
Chłopak mimowolnie wystawił rękę, otrzymał swój przydział. Spojrzał na opaskę przyozdobioną dużymi, przyozdobionymi kolczykami, trójkątnymi uszami w kolorze bardzo zbliżonym do jego tlenionych na blond włosów. Kojarzyły mu się z owczarkami. Przejechał palcami po futerku – choć sztuczne, było dość miękkie. Jakoś wykonania też prezentowała się całkiem dobrze.
Przyglądał im się przez dobry czas, na tyle długo, że szefowa nie mogła tego nie zauważyć.
— Nie podobają się? — spytała minimalnie zmartwionym głosem.
— Nie, są w porządku — odparł pospiesznie.
— To na co czekasz, hop na głowę.
Nie myśląc zbytnio o tym, założył opaskę. Wyprostował się, popatrzył po reszcie. Szefowa podeszła bliżej, poprawiła nieco uszy, a potem się oddaliła, by dobrze mu się przyjrzeć. W końcu przytaknęła, usta wygięły się w uśmiechu.
— Wiedziałam, że będą pasować. — Pstryknęła palcami, wyraźnie zadowolona.
— To prawda! — zgodziła się z nią Rochelle. — Ej, Cynk, jesteś pewien, że nie jesteś zmiennokształtnym psem? Mówiłeś, że twój ojciec wcześnie odszedł i nie wiesz o jego drugiej formie.
— Nie jestem psem! — zaprzeczył żywo demon, machnął ogonem.
— Zgadzam się z Rochelle — rzucił Florence, zakładając swoją opaskę. — Patrz, ja i Rochelle wyglądamy jak debile. — Zgrabnie zignorował krytyczne spojrzenie zarówno współpracownicy, jak i szefowej. — Tobie z kolei pasują, jak ulał!
Demon skrzyżował ręce na piersi, wydął usta w widocznym grymasie. W tym momencie pożałował, że sprzedał im taką wersję swojej przeszłości.
Kiedyś urządzili sobie grę na pytania, by lepiej się poznać – z początku Yangcyn nie widział w tym nic złego, dopóki nie padło pytanie o jego rasę. Pospiesznie nakłamał, że jest zmiennokształtnym, ale niespodziewanie Rochelle zaczęła domagać się szczegółów, bo sama też była jednym, do tego znała kupę innych, ale nigdy nie widziała takiego ze zwierzęcymi elementami w ludzkiej formie. Chciała wiedzieć, czy to można jakoś ćwiczyć, czy jest na to jakaś taktyka, ponieważ mogłaby dzięki czemuś takiemu przywoływać swoje ptasie skrzydła. To były na tyle specyficzne pytania, że Yangcyn aż spanikował. Ostatecznie powiedział, że tak naprawdę tylko w połowie jest tym zmiennokształtnym, a ogon ma w wyniku jakiejś mutacji genetycznej. Na dopytkę o drugą formę rodzica, po którym odziedziczył tę część, odparł, że ojciec odszedł, jak jeszcze był bardzo mały, przez co nie wie. Super, jeszcze na deser wymieszał z tym wspomnienia prawdziwego Yangcyna.
Uch, czy teraz Rochelle będzie robić dochodzenie w sprawie jego zwierzęcego wyglądu? Oby nie...
— Mam nową teorię spiskową! — zawołała wtem pracownica.
— Że Yangcyn to pies? — Florence ułożył dłoń w pistolet, wycelował w dziewczynę.
— Że Yangcyn to pies! — Wykonała dokładnie ten sam gest.
Blondyn popatrzył na nich obu, zmrużył oczy. Oczywiście, że ta spiskowiara coś już wymyśliła.
— Wy serio teraz nie dacie mi spokoju? — burknął.
— Ale wysłuchaj mnie...! — próbowała Rochelle.
— Chyba lepiej wiem, czym jestem, co?
Niespodziewanie skrzywił się, koniec ogona zbliżył się do ziemi.
Szczerze mówiąc, nie był w stu procentach pewien, dlaczego tak zareagował na tę całą sytuację. Normalnie powinien sam zażartować, coś dodać od siebie. Ale tego nie zrobił. Nie zrobił, ponieważ zdał sobie sprawę, że już wolałby być psem zamiast demonem. Bo gdyby Rochelle i Florence dowiedzieli się o jego prawdziwej tożsamości, z pewnością teraz by się z nim nie droczyli.
Nie chcieliby go znać.
Dlatego musiał kłamać. Kłamać w żywe oczy o swoim pochodzeniu. Nie lubił tego. Nie lubił oszukiwać innych. To się kłóciło z nim, z jego... w zasadzie to nie mogła być natura, bo demony z natury właśnie dużo kłamały, mąciły w głowach. Jakby się nad tym zastanowić, to wciskanie kitu nie powinno stanowić dla niego żadnego problemu, a jednak zawsze czuł się z tym źle. Chciał móc swobodnie powiedzieć, kim jest, bez obaw, że wszyscy utną z nim kontakt, zgłoszą na policję albo w ogóle poślą na niego S.W.A.T., NIS czy wojsko. Chciał móc mówić o sobie wszystko, narzekać na swędzenie guzkowatych rogów, gdy zaczynały rosnąć, chwalić się tym, że dzięki regularnemu cofaniu stanu swojego ciała nie musiał się golić ani nawet się nie starzał, oferować pomoc w naprawianiu różnych obiektów. Chciał po prostu być z innymi szczery.
Chyba był demonem z jakimś defektem.
Kolejne słowa puścił mimo uszu (tych prawdziwych!). Szefowa pogoniła ich do pracy, bowiem za chwilę mieli otwierać. Florence wrócił do malowania wzorów na cieście, Rochelle poszła sprawdzić, czy wszystkie stoliki na pewno były czysty i psiaki przez ten czas nie nabroiły. Yangcyn natomiast udał się do toalety.
Myjąc ręce, odruchowo spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Zakręcił kran, strzepnął z dłoni część kropli, nieustannie się sobie przyglądając. Psie uszy stały prosto, niereagujące na żadne dźwięki ani nieporuszające się zależnie od emocji – cóż, jak przystało na sztuczną ozdobę głowy. Chłopak wytarł ręce w ręcznik, palcami poprawił kosmyki grzywki. Jeszcze raz przyjrzał się całości.
Dobra, co jak co, ale nie dało się ukryć, że te uszy mimo wszystko mu pasowały. Zupełnie, jakby zostały dla niego stworzone. Jakby były jego własnymi, choć bardzo wyraźnie było widać widniejące po bokach ludzkie małżowiny. Bogowie, jeszcze miały srebrne kolczyki. Gdyby Yangcyn miał prawdziwe zwierzęce uszy, wyglądałyby dokładnie tak samo.
— Wah, o czym ty myślisz? — mruknął do siebie, skrzywiony prawie jak po zjedzeniu cytryny.
Był demonem. Wielkim, strasznym, krwiożerczym demonem, zagryzającym wszystkich, którzy przekroczyli granicę jego dawnego terenu. Tak przeczytał kiedyś w pewnym opisie. Nawet jeśli jego demoniczna forma przypominała czworonoga, nie mógł zostać nazwany psem. Pieski były urocze, przytulaśne, kochane. Nie mordercze, bezlitosne, naturalnie niebezpieczne.
Szybkim ruchem zdjął z głowy opaskę, zamierzał rzucić nią, lecz w ostatniej chwili się powstrzymał. Spuścił wzrok na uszy, po chwili wykonał głęboki wdech.
No nic, na ten jeden dzień stanie się psem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz